Najpierw jajko, potem kura. Złote jajka na samym końcu…

Foto: Twitter @PPotworow

Kilka miesięcy temu jeden z moich znajomych zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc w stworzeniu oferty sponsorskiej dla małego, lokalnego klubu, w którym trenuje jego syn. Sprawa nie wygląda najgorzej, bo klub jest, boisko jest, trener jest i nawet od czasu do czasu zdarza się chłopakom gdzieś wyjechać na mecz. Nawet dresy chyba mają klubowe i jakiś sprzęt do ćwiczeń. Ale już na przykład masażystę to widzieli tylko w telewizorze, przy okazji Ligi Mistrzów, a w temacie odżywek i suplementów nie są do końca pewni, czy jak widzą w Żabce baton z napisem „protein bar”, to może być? Może nie są to zupełnie podstawowe rzeczy, ale skoro chłopaki się w tę zabawę angażują, to w sumie co im szkodzi mieć?

Spoko, nie ma sprawy, tylko potrzymaj mi kota i powiedz, co też ja takiemu potencjalnemu sponsorowi – poza ewentualną fakturą – mógłbym zaproponować w ramach jego sponsorskich świadczeń? Nie wiedział, więc odesłał mnie do właściciela klubu.

Dzwonię, przedstawiam się, mówię w czym rzecz i kto mnie przysłał, a po drugiej stronie słyszę sapanie, że no tak, to prawda, tylko on nie jest do końca pewien, czy mamy o czym rozmawiać, bo z tymi rodzicami to tak jest, że teraz im zależy, ale za chwilę dzieciak skończy szkołę, pójdzie sobie gdzieś indziej i rodzicowi będzie już zależało na czymś innym. Oczywiście, jak mam ochotę dostarczyć mu trochę gotówki, to on chętnie przyjmie i coś mi za to zaproponuje, może jakąś bandę na boisku, albo coś, ale teraz to on nie wie, bo się nigdy nad tym nie zastanawiał. O, w sumie jak już chcę, to mogę mu zrobić taką ofertę, jak ma jeden klub z miasta X, bo to się mu podoba, a oni to chyba nawet mają dedykowanego do takich zadań człowieka.

Obejrzałem sobie stronę rzeczonego klubu z miasta X, a później jeszcze kilkadziesiąt innych i na dobrą sprawę wszystkie one miały dwa elementy wspólne: na niemal wszystkich była imponująca galeria nikomu nie znanych sław, których noga miała szczęście w owym klubie stanąć. I na żadnej z nich nie było ani słowa o przyszłości, misji, celu działania – nic z tych rzeczy. Wrażenie miałem mniej więcej takie, jak po wejściu na przydrożny cmentarz – równie pełen nazwisk, które postronnemu nic nie mówią i równie jałowy w nadzieję na lepsze jutro.

I tu jest – nomen omen – pies pogrzebany. To, co mnie najmocniej uderzyło w tej rozmowie, to perspektywa jutra, która kończy się z chwilą opuszczenia przez dzieciaka szkoły.

Jak się dobrze zastanowić, to dokładnie w ten sposób funkcjonuje to na wszystkich poziomach: liczy się wyłącznie tu i teraz, a inwestowanie w przyszłość nie ma większego sensu, bo ta przyszłość najprawdopodobniej zmaterializuje się już w innym miejscu, więc nie ma najmniejszego sensu robić innym dobrze. A stąd już bardzo blisko do konkluzji, że pojawienie się w takim lokalnym klubie jakiegoś talentu to w gruncie rzeczy problem, bo trzeba w jego rozwój więcej inwestować, a on na koniec i tak pójdzie gdzieś indziej, w najlepszym razie zasilając listę znanych wychowanków, którymi klub się chwali w internecie. I tu historia zatacza koło.

Bardzo mi się podoba inicjatywa ministra sportu, który wdrożył w życie program nagradzania pierwszych trenerów, ale umówmy się: to zaledwie kropla w morzu potrzeb i to tylko jeden z wielu drobnych elementów, który może wpłynąć na poprawę sytuacji w polskim sporcie. Takich programów powinno być znacznie więcej, z systemem wynagradzania lokalnym klubom kosztów łowienia i rozwijania talentów na czele.

W Żywcu, z którego pochodzę, swego czasu rozbłysł talent Piotrka Haczka, jednego z naszych „złotych” czterystumetrowców. Jakimś sobie tylko znanym sposobem w chuderlawym i szczerbatym „Ziupie”, jak go nazywaliśmy w drużynie harcerskiej, Bogusław Wyleciał zobaczył potencjał na lekkoatletę. Dziś już nawet nie pamiętam, co to był za klub, prawdopodobnie któryś MKS (Międzyszkolny Klub Sportowy) – postpeerelowski relikt, w które obfitowała wówczas cała sportowa Polska. Trener miał nosa, zawodnik osiągnął szczyty, ale dla lokalnej społeczności skończyło się to zasadniczo niczym. Wszystko, co zostało po Piotrku w Żywcu, to kilka emocjonujących chwil przed telewizorami i pewnie kilka dyplomów. Nikt nie pociągnął za jego przykładem młodych ludzi, nikt nie zbudował wokół lekkoatletyki choćby najmniejszej lokalnej społeczności. Dla niej wybudowano pływalnię – czynną cały rok i współfinansowaną przez UE. I to by było na tyle, jeśli idzie o lokalne benefity z wychowania – jakby nie patrzeć – światowego formatu sportowej gwiazdy. (Na marginesie: dziś Piotrek rozwija lekkoatletykę w… Danii).

Czasem mam wrażenie, że „reset”, którego minister oczekuje od Polskiego Związku Kolarskiego, przydałby się tak naprawdę we wszystkich związkach i we wszystkich dyscyplinach. Kiedyś sobie tłumaczyliśmy, że starsze pokolenie, które nie odnajduje się w nowej rzeczywistości, w naturalny sposób musi odejść, żeby zmieniło się w Polsce myślenie o sporcie. I faktycznie: z jednej strony zmieniło się sporo: ludzie dostrzegli w końcu korzyści, płynące z aktywności fizycznej i biegający po parkowych alejkach, albo kręcący na rowerze na szosie przestali już wzbudzać niezdrową sensację. Ale na poziomie organizacyjnym polski sport zrobił moim zdaniem krok wstecz i poza kilkoma aktami strzelistymi w postaci imprez biegowych (głównie z inicjatywy sponsorów) i coraz większą liczbą imprez kolarskich (często z inicjatywy byłych kolarzy oraz paru zapaleńców), na poziomie lokalnym nie dzieje się właściwie nic więcej. A i tutaj, gdzie się coś dzieje, częściej zamiast integrować lokalną społeczność, budzi dyskusje i spory o zamykanie ulic. Tymczasem bez zmiany mentalności na poziomie lokalnej społeczności w polskim sporcie nie zmieni się zupełnie nic. Tylko w tym celu trzeba jednak przestać odkurzać dawne dyplomy i spojrzeć w kierunku przyszłości. Bez tego medale będą się nam nadal tylko przytrafiać, a my nadal będziemy wylewać swoje frustracje na Twitterze. I tak bez końca.

No dobra. Pora kończyć to marudzenie, bo poza tym, że sobie trochę obniżę ciśnienie, niewiele to zmieni. Czas wracać do kolarstwa, bo nasze chłopaki ze Sky i BORA-hansgrohe napierają, a już za niespełna tydzień Strade Bianche, czyli sezon na pełnej petardzie 😉

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.