Jeśli dobrze liczę, to za moment minie dokładnie sto dni od chwili, w której ujawniono wyniki kontroli antydopingowej Christophera Froome’a po 14. etapie Vuelty, gdzie stwierdzono dwukrotne przekroczenie dopuszczalnego stężenia salbutamolu. Sto dni od ujawnienia i coś około dwustu od samego zdarzenia, a tymczasem prezydent UCI na pytanie „kiedy poznamy jakąś decyzję w sprawie Froome’a?” z rozbrajającą szczerością odpowiada, że niestety prawdopodobnie nieprędko, ale oczywiście „tak szybko, jak to tylko możliwe”. Krótkie video z rozmową z Davidem Lappartientem, w której padły te wiekopomne słowa, opublikowała dzisiaj La Gazetta dello Sport.
I pewnie nie byłoby nic szczególnie niepokojącego w tej sytuacji, gdyby nie fakt, że do startu Giro d’Italia pozostało tych dni już tylko czterdzieści i cztery. Prawdopodobieństwo, że jakąkolwiek decyzję poznamy jeszcze zanim kolarze staną na starcie w Jerozolimie, przy takim rozumieniu pojęcia „as soon as possible” jest bliskie zera, co zresztą bez ogródek przyznaje sam Lappartient.
Sprawa prosta nie jest, choćby z tego powodu, że przepisy UCI i WADA nie wymagają w takiej sytuacji zawieszenia zawodnika, a jedynie zobowiązują zespół do złożenia szczegółowych wyjaśnień (pisałem o tym nieco szerzej tutaj). Istnieje też jakieś (niewielkie) prawdopodobieństwo, że wyniki rzeczywiście mogły mieć podłoże metaboliczne, choć z drugiej strony wszystkie wcześniejsze podobne przypadki, na których opierać się miała linia obrony Sky i Froome’a, kończyły się stwierdzeniem naruszenia przepisów antydopingowych.
Czym dłużej ta cała heca trwa, tym bardziej zachodzę w głowę, o co w tym wszystkim może chodzić i komu zależy na przeciąganiu tej procedury?
Z punktu widzenia Sky nie ma to najmniejszego sensu, bo reputacja „czystej” grupy i jej mit założycielski już dawno legły w gruzach. Od strony wizerunkowej i komunikacyjnej o wiele bardziej korzystne byłoby szybkie dopalenie tego tematu i przysypanie go jakimiś pozytywnymi informacjami. Nie podejrzewam też, żeby w grę wchodziły jakieś zobowiązania sponsorskie i konieczność prezentowania Froome’a w oku kamery, z perspektywą anulowania wyników w tle, bo w komunikacji i budowaniu zaufania do marek liczy się nie tylko czas ekspozycji, ale również kontekst, a ten jest zdecydowanie negatywny. Na komunikację, budowaną wedle zasady „nie ważne jak mówią, byle nie przekręcali nazwiska” może sobie pozwolić producent wędlin spod Nowego Sącza, ale nie globalne koncerny, a już tym bardziej takie, które profesjonalnie zajmują się komunikacją i dystrybucją informacji, więc wiarygodność jest z definicji wpisana w ich DNA. Z tego punktu widzenia Team Sky wyświadcza swojemu tytularnemu sponsorowi niedźwiedzią przysługę.
Po części rozumiem obawy UCI, bo zła decyzja z dużym prawdopodobieństwem pociągnie za sobą postępowanie przed Trybunałem Arbitrażowym, a później – niewykluczone – przed sądami cywilnymi, co się może skończyć poważnym rachunkiem do uregulowania przez organizację, która groszem przesadnie nie śmierdzi. Ale mimo wszystko mam wrażenie, że brak decyzji to również decyzja, która na koniec może się okazać dużo bardziej brzemienna w skutkach. I nie mówię tylko o tym, że znów trzeba będzie kreślić tabele wyników (swoją drogą: do mety w Rzymie jeszcze ponad dwa miesiące, a my ciągle zakładamy, że spośród 176 zawodników zwycięży akurat Froome), ale gdyby tak się stało, to cała dyscyplina odbyłaby szybką podróż w czasie do roku 2012, czego konsekwencje prawdopodobnie byłyby bardziej dotkliwe, niż ewentualne odszkodowania dla skrzywdzonego zawodnika.
Tymczasem obie strony tkwią w tym klinczu i jedyne, co się zmienia, to definicja „ASAP” – dziś już rozciągnięta do stu dni. Kiedy licznik się zatrzyma i poznamy jakąś odpowiedź? Powtarzając za Lappartientem: „I don’t know, to be honestly…”.
Foto: activetrainingworld.co.uk / Flickr