Ten tytuł to podpucha, bo to po prostu była pierwsza podpowiedź, jaką mi Google wyrzuciło do słowa „madziarskie”. Choć druga strona medalu jest taka, że tegoż wina opiłem się tyle, że mimo, iż dość aktywnie spędziłem te kilka dni, waga po powrocie znowu zażądała: „proszę wchodzić pojedynczo!”. Ale ja w sumie nie do końca o tym chciałem…
Co prawda przejechanie 300 kilometrów na rowerze i jeszcze raz tyle samochodem nie upoważnia mnie do głoszenia kategorycznych sądów, jednak mimo wszystko postanowiłem się podzielić tzw. pierwszym wrażeniem. Bo choć naszych „bratanków” odwiedzałem już wiele razy, to jak dotąd nigdy nie zabawiłem tam dłużej. Aż do teraz…
Pierwsza rzecz, która się rzuca w oczy po przekroczeniu granicy – brak reklamozy. Już na Słowacji jest pod tym względem dużo lepiej, niż u nas, ale Węgry zaskakują jeszcze bardziej na plus. Właściwie gdyby nie plakaty wyborcze (zdaje się, że Węgrzy właśnie wybierają parlament), można by powiedzieć, że to pod tym względem niemal raj na ziemi. Co ciekawe: z jakiegoś powodu Węgrom nie przyszło do głowy zaklejać podobiznami polityków każdego wolnego parkanu, tudzież innego skrawka przestrzeni, więc wszystkie ogłoszenia wyborcze wisiały na specjalnie przygotowanych w tym celu planszach. Być może widziałem tylko niewielki wycinek, ale miasteczko Bogács, w którym stacjonowaliśmy, wyglądało mniej więcej tak:

Jeśli o mnie idzie: dość kojący widok w przestrzeni, którą zamieszkują jacyś ludzie. Najwyraźniej posiedli jakąś rzadką umiejętność odnajdywania się bez gigantycznych i zasłaniających się wzajemnie żółto-niebieskich bannerów z napisem „pokoje do wynajęcia”. Można i tak.
A’propos Bogácsa: ta niewielka miejscowość leży ok. 17 km na południowy wschód od Egeru, u podnóża jednego z niewielu węgierskich wyniesień i parku narodowego, będącego przepięknym bukowym lasem. Ponieważ udało mi się jakimś sposobem wjechać rowerem nie w tę drogę, w którą chciałem, ale uparcie darłem ponad 200 metrów w górę, miałem okazję obejrzeć go z bliska. Potem się zorientowałem, że jednak jadę na szosie, a nie na gravelu i zmuszony byłem zawrócić. Trochę szkoda, bo było ładnie.


Gdyby ktoś nie miał ochoty jeździć po okolicy rowerem, ani zapuszczać się w leśne ostępy (podobno jesienią jest tu zatrzęsienie różnego rodzaju grzybów, które Węgrzy zbierają bez przesadnego zaangażowania), Bogács oferuje możliwość wymoczenia się w termalnych wodach (to był właściwie główny powód świątecznej podróży w to miejsce) oraz dość szeroki wybór charakterystycznych piwniczek z winem. Ciekawie wygląda to z zewnątrz, choć czasami nieco gorzej brzmi, bo wieczory w jednej z piwniczek „umila” jakiś miejscowy trubadur, którego dyskusyjny talent moim zdaniem nie upoważnia nawet do występów w przydrożnym barze z karaoke. No, ale może gościom tego przybytku po kilku degustacjach bywa już wszystko jedno.

W środku jest jeszcze ciekawiej, a dobra do skosztowania jest tam tyle, że nie sposób podołać, choć w sumie poza sezonem 2/3 piwniczek było jeszcze zamkniętych na głucho. I chociaż na co dzień jestem raczej wielbicielem wytrawnego czerwonego carménère, lub mieszanki tempranillo & syrah (dozgonna wdzięczność dla kogoś, kto wskaże źródło kupna „Quintos de la Tejera” – legalne lub nie), to jednak w węgierskich piwniczkach moje serce skradł słodki merlot. Kosztował jakieś 12 złotych za 1,5 litra, więc w pewnym sensie nieco zrozumiały jest ten bunt wagi… Architektonicznie piwniczki jak piwniczki – po prostu dziura w ziemi, a jak się kończy miejsce, to się kopie głębiej. Ale nieco dziwne wrażenie wywołuje charakterystyczna pleśń, która pokrywa wszystkie ściany (i nie tylko) i której zadaniem jest utrzymanie odpowiedniego poziomu wilgotności dla dojrzewającego wina. Trochę przerażające, bo cała piwnica sprawia wrażenie, jakby żyła. Jeszcze bardziej, gdyby się zastanowić, w jaki u licha sposób ktoś w ogóle wpadł na taki pomysł?


I to by było na tyle, jeśli idzie o miejscowe atrakcje. Lokalnej kuchni raczej nie polecam, w każdym razie nie poza sezonem, bo jedna z niewielu czynnych w święta restauracji nie dość, że nieszczególnie się popisała regionalnym menu, to jeszcze to, co zaserwowali było – delikatnie mówiąc – dość dalekie od ideału. Jeśli idzie o np. placek po węgiersku to jak dotąd najlepszy zjadłem w Zakopanem i przez tydzień pobytu na Węgrzech nic się niestety w tym temacie nie zmieniło.
No a kiedy reszta towarzystwa dzielnie moczyła siedzenia w gorącej wodzie z siarką, ja jeździłem na rowerze. Nie było to zadanie szczególnie łatwe i przyjemne, przede wszystkim z powodu wiatru. Poza kilkoma wzniesieniami na północ od Bogács, Węgry to na ogół kraj nizinny i wiatr tam ma się gdzie rozpędzić. Co – ku mojemu zmartwieniu – w ostatnich dniach czynił nader chętnie (jak sprawdzałem w Accuweather, to w porywach dochodził do ok. 60 kmh – czyli momentami duło grubo).

Gdyby mnie ktoś dziś zapytał, czy po Węgrzech warto jeździć szosą, to na podstawie moich mikrych doświadczeń miałbym dość poważny kłopot z odpowiedzią. Bo z jednej strony: drogi tu są puste. Najwyraźniej Węgrzy nie tylko nie opanowali sztuki oszpecania swoich miast paskudnymi reklamami, ale na dodatek nie wpadli jeszcze na to, że po zapałki do kiosku też należy jeździć samochodem. Przejeżdżałem w środku dnia przez Eger oraz przez kilka innych miejscowości i – nie do wiary! – widziałem puste miejsca parkingowe! Coś jak w Polsce w 1988…
Mało tego: Węgrzy jeżdżą niewiele, przez co nie są mistrzami kierownicy (jazda samochodem za wozem z węgierską rejestracją to prawdziwa męka), ale na ogół jeżdżą bardzo ostrożnie, co dla rowerzysty jest rzeczą dość ważną. Nie zdarzyło mi się być wyprzedzanym na trzeciego, nikt na mnie nie trąbił, nikt nie trykał lusterkiem – momentami czułem się nieswojo…
Ale jest i łyżka dziegciu w tej beczce miodu: węgierskie drogi są po prostu marnej jakości. Te mało ważne wyglądają jak na zdjęciu powyżej. Te ciut ważniejsze są może i nieco szersze, ale za to bardzo dziurawe. Nierzadko trafia się jakaś arteria z betonowych płyt, ale one również najlepsze lata mają często za sobą…

A zdarzały się i takie fragmenty, po których jazda kończyła się lekką awanturką, bo domycie roweru, a później łazienki, skutecznie wyłączało ją z użycia na dłuższą chwilę… 😉

Jakby tego było mało, to na węgierskich drogach czycha jeszcze jedna, dość niebezpieczna pułapka. Ponieważ Węgrzy nie opanowali reklamy, jazdy po zapałki i innych podobnych umiejętności, to nie wpadli również na to, że można samochodami zastawić chodniki, uniemożliwiając pieszym przejście. W związku z tym parkują po prostu na ulicy i trzeba ich mechaniczne rumaki – o zgrozo! – omijać. Warto o tym pamiętać, wypadając z jakiegoś zakrętu, bo można się nieźle zdziwić (być może to jest źródło tej ich ostrożnej jazdy?). Ale naprawdę najgorsze w tej jeździe jest to, że jak się już trafi piękna, równa, szeroka i niemal zupełnie pusta droga, to jest ona… niedostępna dla rowerów. Serio serio. Zakaz ruchu dla rowerów i cześć pieśni – na odpowiedniku naszej drogi wojewódzkiej, którą w dodatku prawie nic nie jeździ. To bolało najbardziej.
Na szczęście jednak są takie fragmenty dróg równie rzadko uczęszczanych, dobrej jakości, a do tego położonych w przepięknej scenerii, jak choćby droga z Egeru do Miszkolc, wiodąca przez środek bukowego parku. Gdybym wcześniej głupio nie pobłądził, przejechałbym ją w całości, choć z drugiej strony może i dobrze się stało, bo powrót oznaczałby mękę przez 40 kilometrów z paskudnym tego dnia wiatrem, wiejącym prosto w twarz.
Reasumując: Węgry? Na zdrowie!
