Nauka jazdy.

22 kwietnia ubiegłego roku okazał się być dniem bardzo smutnym. Wiadomość o śmierci Michele Scarponiego wstrząsnęła kolarskim światem, a fakt, że zginął podczas treningu, nieopodal własnego domu, wywołał wiele dyskusji na temat bezpieczeństwa rowerzystów na drodze. Czy przez ostatni rok coś się zmieniło? Z mojej perspektywy – a przejechałem od tamtej pory ładnych kilka tysięcy kilometrów – niewiele.

Żeby nie było: to nie jest tak, że za brak poczucia bezpieczeństwa podczas kolarskich treningów i przejażdżek odpowiadają tylko kierowcy. Nie dalej jak w sobotę widziałem „kolarza”, pomykającego sobie drogą ekspresową (sic!) między Szydłowcem a Skarżyskiem-Kamienną. Rozumiem, że jazda wąskimi i nierzadko wciąż dziurawymi bocznymi drogami (choć tu akurat na korzyść zmieniło się bardzo wiele) nie musi należeć do najprzyjemniejszych, ale na drodze ekspresowej facet na rowerze zwyczajnie nie miał prawa się znaleźć. I to nie jedyny przypadek, bo niedawno całą grupkę niedzielnych książąt szos widziano na estakadzie S8, na wysokości Targówka. Trzeba naprawdę nie mieć wyobraźni.

Tak samo, jak w przypadku jazdy ze słuchawkami w uszach, albo bez żadnego oświetlenia. Jak słyszę „argument”, że dwie małe lampki stanowią zbędne obciążenie za ciężkie pieniądze odchudzanego roweru – mam ochotę przegryźć karbon i wypluć go delikwentowi wprost pod nogi. Spoko – jak jedziesz w „wyścigu”  to może nie jest najlepszym pomysłem miganie wszystkim jadącym za tobą czerwonym światełkiem (dlaczego „wyścig” w cudzysłowie doskonale wyjaśnia wpis u Przemka Zawady – bardzo polecam, bo też jest o bezpieczeństwie). Ale jak jedziesz samotny trening, albo kręcisz w jakiejś małej grupce po drodze wojewódzkiej, to warto wziąć pod uwagę, że może się trafić taki moment, kiedy ty będziesz centralnie pod słońce, a jakiś Janusz, palący fajki w swoim seicento, który na pomysł przetarcia szyby od wewnątrz być może wpadnie dopiero przy próbie sprzedaży (a i to nie na pewno), przez mgłę, którą wytwarza może cię zwyczajnie nie zauważyć. I to nie będzie wyłącznie jego wina, bo bycie widocznym na drodze to obowiązek wszystkich uczestników ruchu – również faceta, który na swoim rowerze wykręca setki watów. Na masce seicento będzie wyglądał średnio powabnie.

Ale druga strona tego medalu jest taka, że większość kierowców tematu ludzi na rowerach nie ogarnia w ząb. Co prawda liczba tych, którzy rowerzystów w ogóle nie uważają za uczestników ruchu regularnie maleje, a pełne irytacji trąbienie słyszy się coraz rzadziej (choć wciąż jest spotykane), to mimo wszystko do poczucia bezpieczeństwa droga jest jeszcze daleka.

Z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że najpoważniejszym problemem polskich kierowców jest umiejętność oceny odległości i prędkości, z jaką porusza się inny obiekt. Wymuszanie pierwszeństwa, zwłaszcza przez wyjeżdżających z podporządkowanej drogi, jest praktycznie na porządku dziennym. Mało kierowców zdaje sobie sprawę, że 30-40 kmh, a na ogół na płaskich odcinkach większość szosowców mniej więcej z taką prędkością się porusza, to mimo wszystko jest dość szybko. To około 10 metrów na sekundę. A to znaczy, że jak kierowca widzi mnie w odległości 50 metrów od siebie i dopiero zaczyna szukać biegu żeby ruszyć, to nie ma szans, żeby on zdążył to zrobić, a ja nie musiał ugniatać klamek. Wielu kierowcom się wydaje, że rower – najbardziej ułomny pojazd, jaki się może znaleźć na drodze – nie ma prawa jechać tak szybko. I pół biedy, kiedy jeszcze wyjeżdżając przetnie mi drogę i pojedzie w innym kierunku. Ja nagminnie spotykam takich, którzy wyjeżdżają tuż przede mnie, ale przyspieszają w takim tempie, że zanim zostanę poczęstowany solidnym wyziewem z rury wydechowej, zdążę jeszcze policzyć wszystkie ślady nieudanego parkowania, pozostawione na zderzaku…

Druga grupa to ci, którzy mają ewidentny problem z wyprzedzaniem rowerzystów. Przyznaję, że nie kumam tej techniki: lekkie odbicie w lewo, zrównanie się z kolarzem, delikatne przyspieszenie i but w podłogę, gdy już jest się daleko z przodu. Jeśli idzie o to, żeby mnie nie przestraszyć, to udaje się średnio, bo moment, w którym czuję się najmniej pewnie to ten, w którym taki Caruso szos powoli przesuwa się wzdłuż mojej lewej nogi. Wtedy mam ciarki i to bynajmniej nie z podniety. Jak do tego się zdarzy, że na horyzoncie pojawi się jakiś samochód, jadący z naprzeciwka – sprawa robi się jeszcze poważniejsza, bo ponad tonowa maszyna zaczyna już wkraczać w moją strefę intymną.

Drogi kierowco: jak już widzisz przede mną trochę miejsca dla siebie, włącz kierunkowskaz, daj półtora metra w lewo i depcz ten pedał gazu, żeby przede mną się znaleźć jak najszybciej – na tym polega ta prosta sztuka. Nawiasem mówiąc: zgodna z przepisami, które wyraźnie mówią, że manewr wyprzedzania ma być możliwie najkrótszy.

Jest jeszcze jedna grupa mistrzów kierownicy, szczególnie często spotykana w okolicach Krakowa (gdzie indziej widuję ten fenomen dużo rzadziej): skręcanie w taki sposób, jakby się ciągnęło 7,5-metrową przyczepę kempingową. Żeby to sobie zwizualizować, wystarczy wyobrazić sobie na przykład Toyotę Yaris, która włącza kierunkowskaz w lewo, po czym nie zjeżdża do osi jezdni, ale odbija w prawo, dopóki nie przywita się z poboczem i dopiero wtedy rozpoczyna manewr skrętu w lewo. Gdy coś jedzie z naprzeciwka, to w tym miejscu Yaris się zatrzymuje. I stoi sobie taka sierota niemal całkowicie w poprzek drogi i żadnym sposobem nie można jej ominąć, bez zwiedzania pobliskiego rowu. Nawet rowerem! W drugą stronę wygląda to analogicznie, choć tutaj jeszcze można ryzykować ominięcie takiego delikwenta z lewej strony, o ile oczywiście nic nie jedzie z naprzeciwka.

Prawda jest taka, że wypadki zdarzają się wszędzie. Scarponi zginął we Włoszech, Tomek Marczyński wpadł na wyjeżdżający z bocznej uliczki samochód w Hiszpanii, na Petra Vakoca i Laurensa de Plus najechała z tyłu ciężarówka w RPA. Nawet na Majorce, w świątyni treningów kolarskich zdarzają się wypadki. To, że w Polsce nie słyszymy o tego typu zdarzeniach nie oznacza, że jest ich mniej, lub wręcz nie występują. Po prostu u nas trenuje zbyt mało znanych kolarzy. Na szczęście. Zdarzało mi się jeździć na rowerze w różnych krajach i nigdzie nie czułem się tak niepewnie, jak na polskich drogach. Tutaj rower na drodze wciąż jest przeszkodą, a nie oczywistością. Ale – paradoksalnie – jedyna recepta, która wydaje mi się skuteczna w zakresie zmiany tej sytuacji, brzmi po prostu: jeździć więcej. Tylko w ten sposób będziemy w stanie doprowadzić do sytuacji, w której rower na drodze tą oczywistością się stanie.

 

Foto: Smedley Smoots / Flickr

2 myśli na temat “Nauka jazdy.”

  1. Dodam, że wiele złego nam kolarzom robi przepis zobowiązujący nas do poruszania się ścieżką rowerową. Czy nie może być tak, jak w Wielkiej Brytanii, gdzie to od cyklisty (nawet nie kolarza – czyli człowieka poruszającego się rowerem szosowym) zależy czy ma się poruszać ścieżką, czy jezdnią zgodnie z przepisami obowiązującymi na drodze.
    Ja na jezdni czuję się bezpieczniej niż na ścieżce, która nie jest dostosowana do jazdy szosowej. Na ścieżkach całkowity brak uregulowań! Nie wiadomo jaka jest na nich prędkość maksymalna, jak się zachować na skrzyżowaniu z jezdnią, mnóstwo jest rowerzystów, którzy nawet nie zauważają, że ścieżka jest np. jednokierunkowa. Oprócz rowerzystów, na ścieżkach można spotkać wrotkarzy, rolkarzy, dzieci na hulajnogach, a nawet spacerujących pieszych! Jak w takich warunkach jechać rowerem w swoim tempie? Zwalniać? A nie byłoby prościej pozwolić szosowcom jechać szosą – oczywiście tam, gdzie w mieście nie ma podwyższonego limitu prędkości. Bo tam, w terenie zabudowanym, gdzie jest znak ograniczenia do 60 km/h, oznacza on jazdę prędkością zbliżoną to tej wskazanej. A takiej prędkości kolarz niestety, nie utrzyma dłużej, niż maksymalnie kilka minut.
    Gdy byłem chłopcem, jako 11-13 latek jeździłem składakiem bez kasku (bo takiego nikt jeszcze wtedy nie wymyślił!) wyłącznie ulicami. Czułem się na ulicach pewnie, a w kieszeni zawsze miałem ze sobą kartę rowerową, która kiedyś pozwalała również na jazdę motorowerem.
    Lekceważenie przez kierowców kolarzy/rowerzystów na jezdniach moim zdaniem ma swoje źródło właśnie w nieudolnie przygotowanych przepisach dla kolarzy/rowerzystów. Wg nich kolarz czy rowerzysta ma znikać na ciasnej i nierównej ścieżce. Jak jest na jezdni, to znaczy, że jedzie nieprawidłowo! A jak jedzie ścieżką, to przecież zatrzyma się w miejscu, bo nie może jechać szybko.
    A przecież jazdę średnio wytrenowanego kolarza można przyrównać do jazdy motorowerem, który nie może poruszać się szybciej, niż 40 km/h. Jak wiemy, rowerem szosowym da się tę granicę przekroczyć, a mimo to jest on wrzucany do jednego wora wraz z innymi użytkownikami rowerów.
    Piszę te swoje uwagi z jednego powodu – również uważam, że tylko większa liczba rowerzystów na ulicach (a nie na chodnikach!!!) pomoże nam wszystkim coś zmienić w sprawie zwiększenia bezpieczeństwa na drogach. Unikam ścieżek „rowerowych” również z powodu, że to właśnie tam po zmierzchu spotkam najwięcej użytkowników rowerów bez oświetlenia mimo, że komplet lampek pozycyjnych można kupić już za 20 zł w supermarkecie…

    Polubienie

    1. Absolutnie się zgadzam. W zdecydowanej większości przypadków ścieżka jest dla mnie utrudnieniem, a nie ułatwieniem poruszania się rowerem. Chyba, że traktuję to jako dojazd na trening – ok. Ale sam trening na szosie – nie ma mowy, żeby się odbył na ścieżce. To zbyt niebezpieczne i dla mnie i dla innych rowerzystów.
      Podniesienie na moment nogi z pedału gazu to nie jest wysoka cena dla kierowcy, który może mnie ominąć ns drodze. Zamiast tego woli trąbić.

      Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.