Błąkała mi się ta myśl pod czaszką od dobrych kilku tygodni i nie mogłem jej w żaden sposób zwerbalizować. Oświecenie przyszło – nie wiedzieć dlaczego – podczas oglądania relacji z Tour of California. Ale to nie tego wyścigu myśl ta dotyczyła, tylko naszego rodzimego Tour de Pologne. Przez długi czas się zastanawiałem, co z tym wyścigiem jest nie tak i czego mu brakuje, aż w końcu znalazłem odpowiedź: opowieści.
Nasza rodzima worldtourowa impreza ma wszystko, czego potrzeba: niezłą obsadę, dość ciekawą zazwyczaj trasę, całkiem długą tradycję, ale… nie idzie za nimi żadna legenda, która z roku na rok nadawałaby jej jakąś ciągłość.
Oglądamy od lat Tour de France, Giro, klasyki i na każdą kolejną edycję, lub każdy kolejny etap patrzymy jak na kolejny rozdział wciąż tej samej opowieści. Na Tour de Pologne patrzymy… (no, w każdym razie ja patrzę) jak na kolejny wyścig, który się rozpocznie, potrwa i skończy, na rok o nim zapomnimy, a potem powróci: jako kolejny wyścig, który się rozpocznie, potrwa, skończy i tak dalej… Jedyną rzeczą, która spina te kolejne odcinki są statystyki i lista zwycięzców.
Każdy z wielkich wyścigów zdążył przez lata obrosnąć dziesiątkami legend, które doskonale znamy i co roku odświeżamy: Bartali & Coppi, Saroni & Moser, Kanibal, bruki, LeMond & Fignon… Ale również te tragiczne, lub niezbyt chwalebne historie: Tom Simpson, Armstrong i wiele innych. To wszystko na koniec składa się w jakąś opowieść. Czasem mam wrażenie, że jedyną konsekwentną historię Tour de Pologne opowiadają balony reklamowe.
Oczywiście trochę przerysowuję, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak trudny jest polski rynek reklamowy, od lat funkcjonujący na bazie prostego briefu: „ma być dużo i ma być tanio”. Znalezienie sponsora na tak dużą imprezę z całą pewnością nie należy do łatwych zadań, a znalezienie takiego, który miałby pomysł na to, jak się promować, wykorzystując atuty kolarstwa, to jak szukanie stada jednorożców, pasących się wśród kwiatów paproci. Ale tu również wydaje mi się, że stworzenie wokół Tour de Pologne jakiejś legendy mogłoby te poszukiwania znacznie ułatwić. Tymczasem cały wyścig, jego trasa, a w konsekwencji także historia, są nieustannie zakładnikami partnerów i sponsorów. A w takich warunkach trudno cokolwiek budować.
Przyglądałem się niedawno z bliska temu, jak Izraelczycy zaadoptowali na swoje potrzeby legendę Bartalego. Powiedzmy sobie wprost: przemycający tajne dokumenty Gino Bartali ani nie był Żydem, ani nie miał bladego pojęcia o państwie Izrael, bo powstało ono dopiero kilka lat po wojnie. Był po prostu głęboko religijnym, dobrym człowiekiem, który nie godził się na dziejące się wokół zło. Izrael, planując swoją promocyjną strategię i opierając ją o kolarstwo, nie zrobił nic innego, jak tylko porządnie odrobił lekcję z marketingu: uczynił Bartalego ikoną, a wokół jego legendy począł od zera budować własną tradycję. Zabrali się do tego metodycznie i z żelazną konsekwencją. I sądzę, że nie będą musieli długo czekać na efekty. Ale mieli farta w jednym: trafił im się fundator, który kolarstwem żyje i który w nim widzi drogę do rozwoju własnego biznesu. Ze świecą takich szukać u nas.
Podoba mi się inicjatywa Mobilnego Muzeum Tour de Pologne – to świetny krok naprzód w budowaniu jakiejś historii. Ale wydaje mi się, że trzeba ją również spróbować jakoś na nowo opowiedzieć. Wśród 75 edycji wyścigu z całą pewnością znalazłoby się coś, na czym można by oprzeć taką opowieść: angażującą, wciągającą w dyskusję, pozwalającą się dotknąć i zarazić pasją. Muzeum złożone z gablot to dobry początek, ale – mam nadzieję – tylko początek. Zwracanie się do widzów w trybie oznajmującym może przykuć ich uwagę wyłącznie na chwilę. Pytanie jak wciągnąć ich w jakąś interakcję? Jak sprawić, by widzowie poczuli się częścią tego wydarzenia?
Przyszło mi to do głowy, gdy oglądałem relację z Tour of California i odniosłem wrażenie, że te dwie imprezy wyglądają nieco podobnie: ciekawa trasa, dobra obsada, ale brak jakiejś spójnej opowieści. Tyle tylko, że TOC ją regularnie tworzy, budując wyścig wokół rodzimych kolarzy i chętnie pokazując kibiców, którzy się angażują w dopingowanie zawodników. I tego mi chyba w Tour de Pologne brakuje najbardziej: zaangażowania. Wciągnięcia widzów w tę zabawę i pokazania, że są częścią tej historii, a nie tylko masą, wypełniającą przestrzeń między barierkami i balonami.
Moja partnerka zapytała mnie kiedyś półżartem: „o czym jest ten wyścig, który tak wytrwale oglądasz?”. Nie miałem problemu, by odpowiedzieć po Tour de France. Ale nie bardzo wiedziałem, o czym było Tour de Pologne.
Do tego właśnie niezbędna jest jakaś historia, do udziału w której kibice będą chcieli dołączyć. Przyznaję, że nie mam jeszcze pomysłu, co by to mogło być. Ale może ktoś ma?