Na piłce nożnej znam się nieszczególnie, więc nie będę się wymądrzał o tym, co zawiodło: przygotowanie mentalne, motoryka, taktyka, czy może jeszcze coś innego. Nie wiem i – szczerze mówiąc – niewiele mnie to obchodzi. Ważne wydaje mi się coś innego: w trakcie tego dość żenującego spektaklu wielu moich znajomych wrzucało w social media posty o łzach, ocieranych dzieciom. I to mnie najbardziej poruszyło.
Mam to szczęście (lub nieszczęście), że pamiętam hiszpański Mundial’82. Książeczka z naklejkami piłkarzy i opowieścią o tej wspaniałej przygodzie leżała na mojej półce przez wiele lat, razem z egzemplarzem „Płomyczka” i historią moskiewskiego złota Kozakiewicza, zdobytego dwa lata wcześniej. Dopiero później bohaterami mojej młodości stali się Lech Piasecki i Andrzej Mierzejewski, ale to było innego rodzaju doświadczenie: oglądałem ich na żywo, przejeżdżających przez moje miasto. Z mojej wczesnej młodości pamiętam głównie te dwie historie, do których często wracałem, gdy dostałem łomot na szkolnym boisku. Do dziś pamiętam, że brakowało mi naklejki z Paolo Rossim i chyba nigdy z bliska nie zobaczyłem twarzy człowieka, który pogrążył nas w półfinale. Ale na następnej kartce była już historia o tym, jak się podnieśliśmy i zdobyliśmy brąz. To była dla mnie cenna lekcja o tym, że mecze czasem się przegrywa, bo taki jest sport. Ale później się wstaje, otrzepuje trawę z kolan, poprawia koronę i gna do przodu.
W polskiej piłce od 36 lat brakuje takiej historii. Przez chwilę miałem nadzieję, że stosunkowo udane ostatnie Euro i wygrane eliminacje do rosyjskiego mundialu zmienią ten obraz. Ale z dzisiejszej perspektywy myślę sobie, że wyrządziły chyba więcej szkody, niż pożytku. Uczyniły naszych piłkarzy dla wielu młodych ludzi idolami, pół-bogami. Założenie biało-czerwonej koszulki z dziewiątką dla wielu z nich było niemal przepustką do raju, skąd po raz kolejny zostali brutalnie strąceni w otchłań, w której nie ma żadnego oparcia i żadnego dobrego zakończenia.
Ciekaw jestem w jaki pomysł na otarcie ich łez mają Lewandowski, Nawałka i reszta futbolowego towarzystwa? Tu się nie da wykpić zdawkowym „taki jest sport”. Nie, nie jest taki. Sport jest brutalny, a porażki są naturalne, ale tylko wtedy, gdy się na boisku zostawia krew, pot i łzy. My widzieliśmy wczoraj tylko walkę o to, jak najlepiej poprawić getry.
Mam żal do mediów i sponsorów o to, że po raz kolejny wykreowały bohaterów na kredyt, którego nie potrafią spłacić. Mam żal do świata sportu, że te piłkarskie marzenia na kredyt toleruje i wspiera. Że nie wymaga od piłkarzy odpowiedzialności nie tylko za wynik, ale również za te łzy i przegrane marzenia tych wszystkich małych chłopców, których świat się wczoraj zawalił, a ich bogowie się po prostu odwrócili na pięcie, mówiąc: „ćwiczyliśmy dwa warianty i tak się pogubiliśmy, że nie wiedzieliśmy, który zagrać”.
Miałem sporo szczęścia w życiu, bo miałem bohaterów, w których determinację nie musiałem wątpić. Bardzo wiele w życiu się od nich nauczyłem. Nie wiem, czego nauczyli się wczoraj młodzi chłopcy, ubrani w biało-czerwone stroje? Chyba tylko tego, że w sporcie liczą się równo naciągnięte getry i dobra fryzura. Ale do tego nie trzeba ich było mamić opowieściami o „wielkiej drużynie”. Wystarczyło im puścić Johny’ego Bravo. Załatwiłby temat bez zbędnych złudzeń i łez.
Zajumane foto: Agencja Gazeta