A może to jest dobry moment, żeby sobie pewne sprawy jeszcze raz w spokoju przemyśleć?
Przejrzałem sobie kilka tekstów, które popełniłem w kontekście sprawy Froome’a i z pewną gorzką satysfakcją stwierdziłem, że właściwie od pierwszego dnia, gdy ten temat ujrzał światło dzienne byłem orędownikiem chłodnego dystansu i zdrowego rozsądku w podejściu do tego przypadku. O tym, że jako postronni obserwatorzy powinniśmy się wstrzymać z ferowaniem wyroków pisałem już 14 grudnia. O tym, jak polaryzują się poglądy, dotyczące tej sprawy i do jak kuriozalnych sytuacji dochodzi w gronie organizatorów wyścigów, nawiązywałem niespełna dwa miesiące później oraz na okoliczność „studniówki” całego zamieszania. Reakcje ludzi po wygranym przez Froome’a Giro tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że większym problemem od samego dopingu jest tutaj sam kolarz oraz jego zespół. Kiedy więc dziś gdzieś czytam, że 2 lipca okazał się być dniem, w którym ktoś znienawidził kolarstwo, to tylko głęboko wzdycham i myślę sobie, że spoko… ja też kiedyś byłem młody i pełen rewolucyjnego zapału. Z czasem życie nauczyło mnie, że pewne rzeczy muszą się po prostu wydarzyć, żebyśmy sobie je mogli przemyśleć i zacząć to wszystko kleić od nowa.
To, że właściwie od początku się nie myliłem, wcale nie musi z automatu oznaczać, że miałem rację. Być może Froome faktycznie oszukał system, ale pozostał bezkarny, bo wiedział, jak to zrobić. Co prawda nie umiem sobie wciąż logicznie odpowiedzieć na pytanie: „po co właściwie miałby to robić?”, ale dziś to już właściwie nie ma znaczenia. Decyzje (w końcu) zostały podjęte. Na własny użytek czytam je na kilka sposobów.
Z jednej strony czuję jakiś rodzaj satysfakcji i ulgi ze zwycięstwa zasady domniemania niewinności. Mam w sobie głębokie przekonanie, że skoro traktujemy ją – wraz z prawem do obrony i uczciwego procesu – jako jedne z ważniejszych zdobyczy cywilizacyjnych, to nie ma właściwie żadnego powodu, żeby z nich rezygnować w świecie sportu. Tym bardziej, że akurat w tej dziedzinie, poza ewentualnym rozczarowaniem i poczuciem bycia oszukanym, nikt z nas na ogół nie ponosi żadnej innej szkody. Zawsze mnie zadziwiał inkwizycyjny zapał, z jakim podajemy w wątpliwość wyniki sportowców i ferujemy wyroki, nierzadko wyłącznie w oparciu o domniemania i spiskowe teorie.
We wczorajszej dyskusji na TT Marek Bobakowski rzucił argumentem, że cały system powinien być prosty i klarowny, jak podatek liniowy – bez wyjątków od wyjątków i możliwości kombinowania. Chodziło wprawdzie o kwestie, związane ze stosowaniem TUE, ale to podatkowe porównanie przypomniało mi o tym, że przecież jeszcze nie tak dawno cieszyliśmy się z wprowadzenia zasady, uznając ją za „oczywistą oczywistość”, iż wszelkie wątpliwości powinno się rozstrzygać na korzyść podatnika. Dlaczego zatem w sporcie miałoby być inaczej? Mało mamy emocji, że potrzebujemy jeszcze stosów do palenia sportowych czarownic?
A’propos systemu. Druga strona tego medalu jest taka, że UCI i WADA wczorajszą decyzją wybiły zęby systemowej walce z dopingiem w kolarstwie. Niewątpliwie był to system dziurawy, pozostawiający zbyt wiele pola do swobodnej interpretacji. We wczorajszym komentarzu do tej sprawy pisałem o tym, że zawrotną karierę zrobiło tu słowo „prawdopodobnie”. Okazało się być kluczowe, a przecież jeśli chcemy skutecznie walczyć z patologiami, to nie możemy się opierać na prawdopodobieństwie, tylko na pewności.
Jakby tej niespójności w przepisach było komuś za mało, to dziurawy system dobiła dodatkowo polityka. Już od jakiegoś czasu narastały przypuszczenia, że sprawa Froome’a zostanie wykorzystana w przepychance między UCI i ASO. Christian Prudhomme miał wystarczająco dużo czasu na podjęcie decyzji o nie dopuszczeniu Froome’a do startu w Wielkiej Pętli, odkąd użył tej groźby jeszcze bodaj w kwietniu. Ostatecznie zrobił to na kilka dni przed startem imprezy, w praktyce pozbawiając ekipę Sky możliwości skutecznej obrony. (Nawiasem mówiąc: dość blado w tym kontekście wypada argument, że decyzja była motywowana troską o wizerunek wyścigu i dyscypliny). UCI, która jest organizacją słabą i w jakimś sensie uzależnioną od sukcesów ASO, postanowiło udowodnić, że ostatnie słowo i prawo do rozstrzygnięć należy właśnie do niej. Ogłoszenie decyzji zaledwie dzień po zapowiedzi ASO, że Froome’owi odmawia się prawa startu w Tourze, prawdopodobnie miało ośmieszyć Prudhomme. Przy okazji ośmieszyło całą dyscyplinę, a Froome stał się bezwolnym narzędziem w politycznej walce kogutów.
No i właśnie: Chris Froome. Próbowałem sobie swego czasu zrobić drobny „eksperyment myślowy” i podstawić w sytuacji Froome’a jakiegoś innego kolarza, na przykład Michała Kwiatkowskiego. Sympatyczny, uśmiechnięty walczak, były mistrz świata i zwycięzca kilku prestiżowych wyścigów, mający za plecami ten sam Team Sky i tych samych znienawidzonych prawników. Próbowałem sobie wyobrazić ten sam hejt, wylewany na Kwiatka. Biegnących obok niego kibiców, przebranych za inhalator, gwizdy i plucie. Czy reagowalibyśmy na to z takim samym wzruszeniem ramion? Czy po ogłoszeniu oczyszczającej go decyzji wieszczylibyśmy ostateczny upadek kolarstwa? Bardzo w to wątpię. Bo to przecież byłby Kwiato, a nie Froome: brzydko jeżdżący, wiecznie zgarbiony, wożący nieustanny grymas na twarzy tyczkowaty kolarz, który miał czelność postawić się w ekipie wielkiemu i raczej lubianemu Wiggo. Dzień, w którym rozpoczęła się prawdziwa kariera Christophera Froome’a, był jednocześnie dniem jej końca, bo bez względu na to, czego by nie zrobił, kibice zawsze będą kwestionowali jego umiejętności, styl jazdy, a bywa, że i samo prawo do uprawiania tej dyscypliny. Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że dla kibiców kolarstwa największym problemem jest obecność w nim Froome’a.
Kolarstwo po sprawie Froome’a się nie skończy. Już w sobotę zasiądziemy przed ekranami i będziemy się emocjonować kolejną Wielką Pętlą. Ja będę trzymał kciuki za Adama Yatesa, ale nie będę szczególnie rozczarowany, gdyby zwyciężył po raz kolejny Froome, bo odrzucając jego nieszczególnie piękny styl jazdy, jest to facet, który najwyraźniej ma dzisiaj jako jedyny papiery na seryjne wygrywanie wielkich tourów. Nie pamiętam zbyt dobrze epoki Bernarda Hinault, którego dziś czcimy jako wielokrotnego zwycięzcę, a przecież też nie grzeszył krystaliczną uczciwością w temacie dopingu. Tym bardziej nie pamiętam epoki Eddy’ego Merckx’sa. Cieszę się zatem, że mam możliwość obserwować i komentować kolarstwo w wykonaniu Christophera Froome’a, choć jego fanem nigdy nie byłem i raczej nie będę. Mimo to szanuję jego jazdę tak samo, jak jazdę każdego z tych 176 kolarzy, którzy staną na starcie w Vendee.
Co będzie, gdy się okaże, że nie wygrał uczciwie? Możliwe, że będzie środa. Lub piątek – to w sumie bez najmniejszego znaczenia. Będzie kolejny, zwykły dzień. Wstanę, zjem śniadanie, spędzę kilka godzin na internetowej dyskusji. Może pogadam z kimś przez telefon i się wyżalę, że źle ulokowałem swoje uczucia. Przyznam się, że się myliłem. Potem pewnie znowu coś zjem i zajmę się swoimi codziennymi sprawami. Może będzie jakiś wyścig, a ja będę znów miał szczęście go komentować?
Jedyne, co naprawdę stracę w sytuacji, gdy któryś z kolarzy znów nas oszuka, to czas. Martwił się będę dopiero wtedy, gdy stracę resztki zdrowego rozsądku.
(fota: Froome na Giro d’Italia, Big Start Jerusalem)
ad vocem mojego powyższego komentarza. W drugim zdaniu miało być ignorancja zamiast arogancja.
PolubieniePolubienie
Wreszcie jakiś głos rozsądku w tym pełnym inkwizytorów świecie. W ogóle bije ogromna arogancja w większości tekstów, które krążą po sieci. Na przykład porównywanie sprawy Armstronga z Froome’m. To jakieś himalaje absurdu. Mało w tym wszystkim analizy, tego co napisała WADA, a wszędzie zawód, bo większość spodziewała się igrzysk, wieszania zawodnika. Niestety tak działa ten obecny świat, że nie liczy się meritum, a chwytliwy przekaz. Pozdrawiam. Tomek
PolubieniePolubione przez 1 osoba