Marek Tyniec użył niedawno zgrabnego porównania, że kibicowanie kolarstwu jest jakąś odmianą syndromu sztokholmskiego, czyli paradoksalnego uzależnienia ofiary od jej oprawcy. Znakomita metafora, choć ja osobiście interpretuję ją w nieco innym kontekście, bo na dopingowiczów po prostu wzruszam ramionami. Zawsze byli, prawdopodobnie są i z całą pewnością będą, co nie powinno zaskakiwać nikogo, kto żyje wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że oszustwo jest jednym z elementów ludzkiej natury i właściwie nie ma żadnego racjonalnego powodu – poza naszymi marzeniami o czystym sporcie – żeby omijało kolarstwo (co oczywiście w żadnym wypadku nie oznacza, że je jakkolwiek popieram). Ja jestem uzależniony w nieco inny sposób: uwielbiam przegranych walczaków.
Opisywałem tutaj już historię Evaldasa Siskieviciusa z tegorocznego Paryż-Roubaix, któremu nic nie wychodziło w tym wyścigu, a jakby tego było mało, to jeszcze zepsuł się wóz techniczny jego ekipy i w przypadku defektu musiał się wspinać na lawetę, którą był przewożony. Ale do Roubaix dojechał i swoją rundę honorową na słynnym welodromie odbył, choć gdy dojeżdżał, zamykano już jego bramy. Podczas trwającego właśnie Tour de France moim cichym bohaterem jest jadący z numerem 13 (jak tu nie wierzyć w pecha?) Lawson Craddock.
Pechowy był dla niego już pierwszy etap i dojazd do strefy bufetu, gdzie prawdopodobnie najechał na któryś z wyrzuconych lub upuszczonych bidonów. Przewrócił się tak nieszczęśliwie, że – oprócz tradycyjnie w takim przypadku stłuczonego boku – rozbił łuk brwiowy. Wsiadł jednak na rower i mimo potwornego bólu dojechał do mety pierwszego etapu, po czym najpierw stanął w kolejce do kontroli antydopingowej, a dopiero potem udał się na wizytę do wyścigowego lekarza, który zdiagnozował u niego pęknięcie grzebienia łopatki w lewym ramieniu.
Zdjęcia zakrwawionej twarzy Craddocka obiegły natychmiast cały internet, budząc nieodzowne porównania niezłomnego kolarza do kładącego się po silniejszym podmuchu powietrza Neymara. Zestawienie w dwójnasób złośliwe, jeśli wziąć pod uwagę, że roczny budżet niejednej kolarskiej ekipy stanowi równowartość samej fryzury brazylijskiego gwiazdora.
Ale prawdziwym wyzwaniem dla Teksańczyka okazał się start do drugiego etapu. Z tego, co wynika z relacji drużyny EF Education First – Drapac decyzja była uzależniona od dwóch czynników: diagnozy lekarskiej (tutaj, poza opuchniętą twarzą, obolałym bokiem i pękniętą łopatką nie stwierdzono żadnych zagrażających jego życiu i zdrowiu dolegliwości) oraz woli samego kolarza. A ten powiedział wprost: jeśli tylko utrzymam się na rowerze – jadę. I jedzie tak już właśnie w siódmym etapie.
Oczywiście natychmiast rozległy się głosy krytyki, że jazda w peletonie kolarza o ograniczonej możliwości panowania nad rowerem jest niebezpieczna i dla niego, i dla innych zawodników, ale Craddock znalazł i na to rozwiązanie: zainstalował się na samym końcu stawki i jedzie tak, by nie przeszkadzać innym. Na końcówkach etapów, gdy peleton znacząco przyspiesza, Craddock rzecz jasna traci z nim kontakt, ale udaje mu się trzymać na tyle blisko, by nie przekroczyć limitu czasu. Po sześciu etapach zamyka klasyfikację generalną, notując już blisko godzinę straty do lidera wyścigu.
Po co zatem to robi? Można oczywiście zamknąć to stwierdzeniem, że jest kolarzem – facetem z nieco innej gliny, który nie pęka, tylko jedzie, dopóki ma siłę utrzymać kierownicę i kręcić nogami. Ale tak naprawdę główne powody są dwa. Pierwszy: jest członkiem drużyny, którego postawa znakomicie wpływa na morale całego zespołu. Za każdym razem, gdy któryś z zawodników ma defekt lub zjeżdża do wozu po bidon, widzi Craddocka, kręcącego na końcu stawki. Widzi człowieka, który walczy z bólem, ale zaciska zęby i jedzie dalej – za moment przejedzie w ten sposób już 1000 kilometrów. Jeśli jego stać na to, by łamać swoje ograniczenia i przekraczać granicę bólu, to tym bardziej stać na to tych, którzy są w znacznie lepszej od niego kondycji.
Drugi powód, o którym pisze portal Velonews, to swego rodzaju zobowiązanie, jakie Craddock podjął wobec toru kolarskiego w Houston, na którym się wychował, a który został zniszczony w ubiegłym roku przez huragan Harvey. Bez tego miejsca – jak sam mówi – nigdy nie trafiłby na Tour de France, chciałby więc spowodować, żeby i inni młodzi amatorzy kolarstwa dostali kiedyś od życia podobną szansę. Za każdy przejechany przez siebie etap ofiaruje sumę 100 dolarów na odbudowę toru i o podobne działanie zwraca się do swoich kibiców. Dotychczas zebrał ponad 40.000 dolarów. I jedzie w wyścigu dalej.
Przed Lawsonem Craddockiem trudne wyzwanie przejechania niedzielnych bruków. Chce dotrwać do poniedziałkowej przerwy, licząc na to, że przyspieszy ona proces zdrowienia i regeneracji. Z każdym dniem czuje się coraz lepiej i z każdym dniem rośnie jego przekonanie, że jeszcze przyda się swojej drużynie w górach.
Oby! W piątek trzynastego trzymam kciuki za tego walczaka z „13” na plecach.
Bądź jak Franz Maurer, chłopaku! 😉