Za naszywkę! Czyli po co właściwie bawimy się w Rapha Festive500?

Kiedy mówię o tym znajomym lub wrzucam na profile w social mediach wiadomość, że „zaliczam” kolejne kilometry w wyzwaniu „Rapha #Festive500”, reakcje bywają różne. Jedni mnie dopingują, inni ignorują, czyli robią to, co zwykle robi się w obliczu różnych dziwactw, a jeszcze inni komentują z politowaniem, że do czego to człowiek jest zdolny, byle tylko zdobyć pamiątkową naszywkę.

Różnorodność i obfitość tych reakcji sprowokowały mnie do poszukania odpowiedzi na fundamentalne pytanie: co sprawia, że od Wigilii do Sylwestra ludzie zakładają na siebie kilka warstw, a potem i tak odmrażają sobie wszystko, co jest możliwe do odmrożenia, byle tylko przejechać 500 kilometrów na rowerze? Po co właściwie ludzie to sobie robią?

Po długich poszukiwaniach znalazłem dwie odpowiedzi:
– prostą: „bo mogą”.
– filozoficzną: „bo mogą”.

Cała zabawa zaczęła się w roku 2009, kiedy to Graeme Raeburn, wówczas projektant w produkującej kolarską odzież firmie Rapha, ze świątecznej wizyty u swojej matki postanowił wrócić rowerem. Nie byłoby w tym absolutnie nic dziwnego, gdyby po drodze nie wpadł na pomysł, że skoro już jedzie i marznie, to może tak jechać i marznąć przez 1000 kilometrów. Po co? Zainspirowany lekturą książki Henry’ego Desgrange chciał po prostu zrobić coś, co mógłby do końca życia zapamiętać jako „epickie”. Bo mógł. I po prostu chciał.

Raeburn swój tysiąc kilometrów przejechał i właściwie mógł o sprawie zapomnieć, ale pewnym skutkiem ubocznym długiej i samotnej jazdy na rowerze jest ogrom okazji i czasu do rozmyślań. Wyciągnął więc ze swojej jazdy kilka wniosków, między innymi ten, że 1000 km jest spoko, ale połowa tego dystansu mimo wszystko brzmi rozsądniej, bo wówczas rosną szanse na zaproszenie kogoś do współuczestnictwa w tym wariackim i zupełnie bezcelowym przedsięwzięciu. A ponieważ pochwalił się swoim pomysłem w robocie i sprawa nabrała pewnego rozgłosu, w grudniu 2010 roku znalazła się niespełna setka chętnych, którzy postanowili zmierzyć się z tym wyzwaniem. Później pomysł podchwycił jakiś cwany marketingowiec i… poszło!

Dziś, czyli osiem lat po pierwszym „publicznym” wyzwaniu, potencjalnych chętnych, którzy mają ochotę wyjść na rower między Wigilią a Sylwestrem jest ponad tysiąckrotnie więcej. Na chwilę obecną zarejestrowanych na Stravie jest ponad 95.000 uczestników, choć liczba aktywnie biorących udział w zabawie jest nieco niższa. Kręcących świąteczne kilometry uczestników z Polski jest obecnie blisko 650, a wśród nich można spotkać również kilku „prosów”, z Michałem Kwiatkowskim i Łukaszem Owsianem na czele. Tak, też się w to bawią.

Dla tych, którzy ukończą wyzwanie i przejadą co najmniej 500 kilometrów, przewidziane są sławetne naszywki (ładne i pięknie opakowane, ale poza wartością sentymentalną nieszczególnie drogocenne, o czym najlepiej świadczy fakt, że nie do końca jestem pewien, gdzie posiałem swoją sprzed roku;)

Oczywiście są też tacy, którzy zabawę traktują śmiertelnie poważnie i kręcą grube tysiące kilometrów (choć w #Festive500 nie wszyscy mają równe szanse, bo nie wszyscy muszą się mierzyć z parszywą pogodą, gdy radośnie kręcą np. na Majorce), ale zasadniczo jest to margines. Podobnie jak ci, którzy uciekają się do chytrych sztuczek i montują na rowerach po kilka różnych urządzeń, sumując później uzyskane wyniki (tych Strava na ogół wyłapuje i eliminuje z zabawy).

Po co sam się w to bawię? Oczywiście: bo mogę. Ale nie tylko. #Festive500 jest jednym z tych wyzwań, w których mocno dopinguje mnie moja Lepsza Połowa, a to wystarczy, bym nabrał ochoty na wyjście na rower i odmrożenie sobie siedzenia. Ostatecznie to od niej dostałem mój pierwszy „dorosły” rower i to ona zachęciła mnie słowami: „idź i rób to, co sprawia ci frajdę”.

Zatem robię. Bo w gruncie rzeczy pora roku nie ma większego znaczenia, by jazda na rowerze sprawiała przyjemność. Zawsze jest tak samo dobrze przewietrzyć sobie głowę i wyładować nadmiar energii, dodatkowo skumulowanej czasem, spędzonym przy świątecznym stole. Różnica jest tylko taka, że w grudniu potrzeba nieco fajniejszej zachęty. I tym w istocie jest cała ta zabawa: zachętą. Przynajmniej dla mnie, ale może też dla innych?

Jak zaciągnąć do łóżka Monikę Bellucci?

Daliście się złapać na clickbajtowy tytuł i szczucie cycem? I dobrze, chociaż nic takiego tu nie znajdziecie. Ale jak czytacie w różnych miejscach o tym, że już wkrótce Michał Kwiatkowski zacznie kręcić w nowej drużynie, bo CCC wyraziło zainteresowanie jego osobą i złożeniem mu oferty, to w gruncie rzeczy dajecie się podejść taką samą metodą.

To prawda, że z ust Piotra Wadeckiego padły słowa o tym, że chciałby mieć u siebie gwiazdę pokroju Kwiatkowskiego, co w przypadku topowego polskiego kolarza w polskiej drużynie wyglądałoby naprawdę zacnie. Ale takie pragnienie może dziś wyrazić każdy, tak samo jak ja mogę złożyć niemoralną propozycję Monice Bellucci. Efekt będzie podobny (choć ostatecznie nie mogę ręczyć za stonowaną reakcję mojej Lepszej Połowy).

Warto wyjaśnić kilka rzeczy, które łatwo uciekają w euforii, jaką wywołuje wizualizjacja Kwiato w pomarańczowym trykocie.

Rzecz pierwsza: Kwiatek aktualnie ma status „w związku”. Być może to drobiazg, ale dość istotny. Koincydencja nazw „Sky” i „Team Sky” powoduje, że wiele osób ściśle je z sobą utożsamia, choć to w rzeczywistości osobne byty. Ważniejsze w tej układance jest więc to, że Kwiato jest w związku nie ze Sky (sponsorem, który nadaje programy TV), ale z Team Sky, który jest właścicielem licencji na ściganie się na rowerze. Kiedy więc ludzie Sky w Sylwestra 2019 wezmą do rąk wałki i czarną farbę, żeby zamalować błękitne logotypy na rowerach, samochodach i skarpetkach kolarskiej ekipy, Kwiatkowski nadal będzie w związku z podmiotem, który w pierwszy dzień Anno Domini 2020 zmieni co prawda nazwę, ale prawdopodobnie będzie istniał nadal. Chyba, że Dave Brailsford zadecyduje inaczej, ale to zupełnie inna para kaloszy.

Rzecz druga: żeby poczynić daleko posunięte awanse Monice Bellucci i nie narazić się na jej pełne politowania spojrzenie, musiałbym zaoferować coś, co mogłoby ją zainteresować. Pomijam moje towarzystwo, bo to położyłoby sprawę już w przedbiegach, ale tutaj tylko teoretyzujemy, tak?

W przypadku Michała sprawa wyglądałaby podobnie: nie wystarczy walizka pieniędzy i obietnica, że w pomarańczowym będzie wyglądał twarzowo. Zespół, który chciałby pozyskać Kwiato będzie musiał mu zaproponować coś więcej, niż rola lidera na kilka wyścigów. Będzie musiał zaoferować mu przede wszystkim możliwość rozwoju, bo to jest temat, który od lat interesuje Kwiatkowskiego najbardziej.

Dojrzałość naszego najlepszego kolarza polega na tym, że potrafi spojrzeć na swoje możliwości z dużego dystansu i powiedzieć wprost: „nie jestem jeszcze gotowy”. Do Team Sky poszedł po naukę i przygotowanie, bo to właśnie zaoferował mu Brailsford. Oferta pt. „zostań naszym liderem na wielkie toury”, dopóki Kwiatkowski sam nie poczuje, że jest w końcu na to gotowy, będzie równie atrakcyjna, jak propozycja zostania solistą w Teatrze Wielkim. Kwiato nie interesuje wychodzenie na scenę i stanie w ciepłym świetle reflektorów. Interesuje go wygrywanie.

Żeby było jasne: absolutnie nie deprecjonuję możliwości CCC Team, ani nie wykluczam, że taki związek może ostatecznie mieć miejsce. Ale raczej później, niż prędzej. Przed polską ekipą pierwszy sezon w World Tourze, więc dzisiaj jeszcze zupełnie nie wiadomo, jak ostatecznie ukształtuje się zespół, jakie będą jego najmocniejsze strony i jaka ostatecznie wykuje się z tego wszystkiego strategia. Może „odpali” w końcu Kuba Mareczko, któremu przecież wiele nie brakuje, by nawiązać równorzędną walkę z najlepszymi sprinterami świata, a zespół ułoży sobie wówczas pod wielkie toury strategię walki o punkty? Może duet Van Avermaet & Wiśniowski okaże się na tyle silny, by złamać dominację QuickStepu w klasykach? Dziś tego nie wiemy, więc nie ma właściwie żadnych podstaw, żeby snuć jakiekolwiek dalekosiężne plany, w których – nie można tego wykluczyć – miejsca dla Kwiatka finalnie w ogóle może nie być.

Ja też chciałbym oglądać Kwiatkowskiego i Majkę w ekipie, przy której nazwie powiewać będzie polska flaga. Ale moje pragnienia niekoniecznie muszą się pokrywać z marzeniami i planami chłopaków, a ostatecznie to oni będą musieli wsiąść na rower i dla naszej uciechy obijać sobie siedzenie przez dziesiątki tysięcy kilometrów.

My w tym czasie, z poczuciem, że o kolarstwie i życiu wiemy wszystko, wcinając karkówkę i machając trzymaną w ręku butelką z piwem, klarować będziemy swojej partnerce: „A widzisz Grażyna! Mówiłem, żeby nie zmieniał ekipy? Znów mnie nie posłuchali!”

Plebiscyty, czyli „kiedy w końcu polski kolarz…”

Na kolarza, który zdominuje plebiscyty popularności sportowców w Polsce prawdopodobnie jeszcze musimy poczekać. Nie tylko do zwycięstwa w Tour de France, bo ono raczej wiele nie zmieni. Raczej do zmiany postrzegania całego kolarstwa w naszym kraju.

Koniec roku, więc wiadomo: czas podsumowań, wspomnień, rankingów i… plebiscytów, w których kibicowska gawiedź wybierać będzie swoich faworytów w wyścigach o tytuł Najlepszego Sportowca (kraju / regionu / miasta / powiatu itp. – niepotrzebne skreślić). To zresztą nie jest domena wyłącznie naszego podwórka, bo podobnie dzieje się w wielu miejscach na Ziemi. Ponieważ jednak przedwczoraj świat obiegła wiadomość, że w organizowanym przez BBC konkursie na „Sportową Osobowość Roku” zwyciężył Geraint Thomas, było tylko kwestią czasu, że padnie sakramentalne pytanie: kiedy w końcu jakiś kolarz wygra podobny plebiscyt w Polsce? 

Dziś pytanie – dziś odpowiedź, a wśród nich najczęściej pojawiająca się przepowiednia: „gdy wygra Tour de France”. Otóż, moim skromnym zdaniem: niekoniecznie. Co najmniej z kilku powodów. 

Po pierwsze: w Polsce nie ma tak silnej i ugruntowanej tysiącletnią historią wkurzania Francuzów obsesji na punkcie wygrywania na Polach Elizejskich. Śmiem podejrzewać, że gdy wreszcie w żółtej koszulce dojedzie do Paryża jakiś kolarz z biało-czerwoną flagą przy nazwisku, większość ludzi – na co dzień niezbyt wnikliwie śledzących kolarskie zmagania – uzna, że się nam to zwycięstwo zwyczajnie należało (wiadomo: historie z widelcem, te sprawy). Niuanse walki w tym najbardziej prestiżowym w kolarskim świecie wyścigu są tak naprawdę domeną nielicznych, choć jest też faktem, że każdego roku w lipcu liczba „ekspertów” lawinowo rośnie. Ponadto, jak się rozmawia z kolarską bracią w naszym kraju, to częściej można odnieść wrażenie, że choć wielu – rzecz jasna – uznaje wielkość Tour de France, to jednak znacznie większą estymą darzy Giro d’Italia, o mistrzostwach świata nie wspominając (bo wiadomo: najbardziej lubimy te piosenki, które już znamy 😉

Po drugie: historia kolarskich zwycięzców w największym w Polsce plebiscycie, organizowanym przez Przegląd Sportowy, to w gruncie rzeczy odzwierciedlenie historii popularności samej dyscypliny, bo zabawa Przeglądu sama w sobie jest w istocie formą badania popularności sportowca w relacji do osiąganych przez niego wyników. Nie dziwią więc sukcesy Ryszarda Szurkowskiego z czasów, kiedy wyobraźnię kibiców na kilka majowych tygodni pochłaniał Wyścig Pokoju (przez lata najważniejsze wydarzenie sportowe w kraju), a jedynymi wydarzeniami w kalendarzu, które mogły z nim konkurować, były igrzyska olimpijskie i mistrzostwa świata. Stąd obecność na liście zwycięzców Jankiewicza, Piaseckiego i Halupczoka oraz dość wysokie miejsce Michała Kwiatkowskiego, po jego sukcesie w Ponferradzie. Bo najważniejszym budulcem tego, co określamy mianem „Sportowca Roku” jest uczucie narodowej dumy, związanej z jego sukcesem na międzynarodowej arenie.

Po trzecie wreszcie: właśnie ta formuła, oparta o miarę popularności, a w ostatnich latach dodatkowo dość mocno podlana ekspozycją medialną oraz – nie ma się co czarować – w wielu wypadkach podkręcana perspektywą przychodów z wysyłanych sms-ów, mocno zakrzywia rzeczywisty obraz polskiego sportu, mimowolnie koncentrując uwagę kibiców na tych, o których mówi się najwięcej. A o kolarzach – mimo znaczącej w ostatnich latach poprawy – mówi się w polskich mediach wciąż niewiele. 

Niecałe trzy tygodnie temu miałem okazję uczestniczyć w konferencji po opublikowaniu przez Forbes i Pentagon Research wyników rankingu „50 Najbardziej Wpływowych Ludzi w Polskim Sporcie”. Ranking jak ranking, mierzyć w sumie można wszystko, ale bardzo zaintrygowała mnie jego dość skomplikowana metodologia. Oprócz ekspozycji w mediach, którą w dzisiejszych czasach można dość łatwo zmierzyć, nawet w kontekście wydźwięku (pozytywny / negatywny / neutralny), bierze się tam pod uwagę również element, który już tak łatwo nie poddaje się algorytmom specjalistycznych wyszukiwarek: umiejętność wywierania wpływu na opinie i działania innych. Ten element oraz ostateczny kształt rankingu był opracowywany przez dość duże gremium, w znacznym stopniu złożone z ekspertów i naukowców. Spojrzałem na zasady plebiscytu BBC i znalazłem tam w sumie niemal identyczną konstrukcję: o wyborze również decydowali eksperci, a nie tylko sms-y.

Może to jest kwestia mojego wciąż większego zaufania do autorytetu nauki, niż do wyników wyszukiwania w Google, ale wydaje mi się, że jeśli z popularności sportowców chcemy wyciągać jakieś racjonalne wnioski, to powinniśmy iść w tę stronę. Nie po to, żeby zwiększyć szanse kolarzy, ale po to, by w ogóle aktywność sportową lepiej wykorzystać do budowania czegoś, co umownie nazywamy kulturą fizyczną, choć na co dzień sport z kulturą kojarzymy wyłącznie w kategoriach rozrywki. 

Nie zauważyłem, by ktoś zwrócił uwagę na pewien niuans, związany z wyborem Thomasa w plebiscycie BBC: został wybrany „osobowością”, a nie „sportowcem roku”. Może to drobiazg, ale wiele mówi o tym, w jaki sposób Brytyjczycy myślą o roli sportu w budowaniu społeczeństwa, gdzie liczy się charakter, konsekwencja, wytrwałość, nieustępliwość, współpraca i wiele, wiele innych cech. To, że nagroda trafiła w końcu do kolarza, to nie wyłącznie kwestia zwycięstwa w Tour de France. Na sukces „G” przez lata pracowali i Wiggins, i Froome, i Cavendish, i bracia Yates, i całe Team Sky, a na koniec również cała brytyjska federacja i ci wszyscy, którzy sprawili, że kolarstwo na Wyspach w ciągu ostatniej dekady dosłownie eksplodowało popularnością. Jeśli chcemy oglądać polskich kolarzy w roli zwycięzców popularnych plebiscytów na „Sportowca Roku”, prawdopodobnie musimy przejść dokładnie taką samą drogę: również popularyzując kolarstwo i „oswajając” całe społeczeństwo z tym, że jazda na rowerze to zarówno kapitalny sport, świetna zabawa, jak i znakomity sposób na poruszanie się po drogach.

Dopóki kolarze w Polsce nie przestaną być przez gros społeczeństwa traktowani jako zawalidrogi w rajtuzach, raczej wątpię, by to samo społeczeństwo było skłonne lokować w nich swoje pozytywne uczucia i nadzieje. I samo zwycięstwo w Tour de France niewiele tutaj pomoże. 

PS. Koniec roku, więc sporo się dzieje w innych obszarach, stąd moja nieco mniejsza aktywność na blogasku. Ale zainteresowanym polecam dwa tematy, nad którymi się ostatnio pochylałem:
– genezę problemów PZKol w związku z budową toru kolarskiego w Pruszkowie oraz bieżące działania, zmierzające do organizacji rozgrywanych już na przełomie lutego i marca Mistrzostw Świata (do poczytania tutaj)
– krótkie info o przyczynach i ewentualnych konsekwencjach wycofania się SKY z roli sponsora tytularnego ekipy Michała Kwiatkowskiego i Michała Gołasia (to z kolei tutaj).

Zapraszam!

Foto: © Jon Wallace Photography