Do pełni szczęścia brakuje mi właściwie jeszcze tylko wygranej w Lotto, która pozwoliłaby mi pozałatwiać kilka spraw doczesnych i nie martwić się szczególnie perspektywami na przyszłość. Nie musi być wysoka, żeby mi się nie poprzewracało w głowie. Poza tym mam już chyba wszystko: dwie ręce, dwie nogi, głowę (chyba) na karku, kochającą kobietę, ciepły dom oraz prawie już dorosłe i wyszczekane dzieci, które (mam nadzieję) powinny sobie dać w życiu radę. No i pracę, która jest jednocześnie moją pasją. Więcej mi nie trzeba.
Ostatnie miesiące i tygodnie były dość intensywne, bo chociaż sezon kolarski się skończył i nie spędzałem już tak wielu godzin na oglądaniu, pisaniu i czytaniu relacji z wyścigów, to w „normalnej” pracy też działo się sporo, a pewne rzeczy dość mocno przyspieszyły. Mam wrażenie, że zbliżamy się do momentu, w którym „zapach papieru o poranku” nadal będzie dużą przyjemnością, ale przestanie być fetyszem, za pomocą którego wydawcy będą racjonalizować nieustające spadki sprzedaży swoich tytułów.
Tu mała dygresja, żeby nie wchodzić zbyt głęboko w szczegóły, ale rozjaśnić trochę moją filozofię: nie, papier nie zginie, prasa nie upadnie, a ludzie nadal będą kupować wydania drukowane, bo jeśli idzie o komfort czytania, to nie ma (i raczej długo nie będzie) takiej formy, która byłaby go w stanie zastąpić. Tyle, że ów komfort czytania zazwyczaj musi być poprzedzony komfortem nabycia, a z tym już nie jest tak różowo, bo:
a) żyjemy w wiecznym biegu i mamy coraz mniej czasu,
b) liczba punktów sprzedaży prasy drastycznie zmalała, a w tych, które zostały nie zawsze wszystko jest dostępne,
c) dystrybucja zrobiła się piekielnie droga, a na koniec zdarza się jeszcze, że wydawca cały sprzedany nakład musi wpisać w straty, bo po stronie dystrybutora ktoś źle pododawał cyferki i nagle w kasie zabrakło pieniędzy dla wydawcy (vide: np. problemy Ruchu).
Po to właśnie wymyślono tzw. prasę cyfrową: żeby czytelnikowi było wygodniej, a wydawca miał większą kontrolę nad tym, co produkuje.
Jedni eksplorują ten teren dość ostrożnie, jak np. Szosa, z którą pracujemy od samego początku jej wydawania, ale dla której wydanie cyfrowe jest jedynie formą uzupełniającą dla druku (chociaż konsekwentnie zdobywa coraz większą popularność i z wydania na wydanie coraz większa liczba użytkowników sięga po tę formę). Inni postanowili rzucić się od razu na głęboką wodę, zupełnie odcinając się od ciężaru dystrybucji druku i całkowicie zmieniając swoją filozofię działania.
Taką ścieżką poszedł Magazyn Bieganie, który od początku stycznia ukazuje się wyłącznie w wersji cyfrowej, ale już nie jako miesięcznik, a tygodnik. To była trochę jazda bez trzymanki, bo stawialiśmy ten projekt w rekordowym tempie (od pierwszej rozmowy do publikacji w App Store i Google Play upłynęły niecałe cztery tygodnie), ale taki sposób pracy ze zdeterminowanymi do działania ludźmi lubię najbardziej. A gdy dzisiaj patrzę na wyniki (uwzględniające pewną premię za to, że magazyn do końca stycznia dostępny jest bezpłatnie), satysfakcja jest jeszcze większa.
Ale co z tego ma użytkownik i po co zawracam tym głowę na „kolarskim” blogu? Chodzi o wygodę. O to, że bez wychodzenia z domu, bez szukania miejsca do zaparkowania i eksplorowania później półek w salonie prasowym, albo bez przeszukiwania czeluści Internetu w poszukiwaniu czegoś interesującego, można mieć dokładnie te same, wybrane przez redakcję, wiarygodne treści, sięgając nie dalej, jak do własnej kieszeni. Od potrzeby i pomysłu na czytanie ulubionej gazety do zagłębienia się w jej treści dzielą czytelnika trzy ruchy kciukiem. Tylko tyle.
Styczeń jeszcze się dobrze nie rozpędził, a już sypnął mnóstwem dobra. Najnowsza Szosa jest niemal w całości poświęcona regeneracji (tu mój szczery podziw dla redakcji, która w kompletnie martwej części sezonu zawsze znajdzie temat, który potrafi zająć człowieka na długie godziny). W Magazynie Bieganie dla odmiany temat trenowania w deficycie kalorycznym, przegląd aplikacji dietetycznych oraz sporo innych, ciekawych tekstów. Chociaż – co zabawne – pamietam nasze pierwsze rozmowy i założenia, że jako tygodnik wydania nie będą przesadnie obszerne. Okazuje się jednak, że gdy nie ma ograniczeń w objętości, a „ssanie” na rynku jest spore, to i tematów się znajdzie bez liku. Drugi numer pękałby w szwach, gdyby je tylko miał 😉
Mało? Jak ktoś nie może usiedzieć na miejscu i nosi go po świecie, to polecam jeszcze całkiem świeże Kontynenty – grudniowy numer również przebogaty i na długie, zimowe wieczory jak znalazł.
Piszę to wszystko po to, żeby sprostować pewne nieporozumienie, wynikające z opinii, która czasem do mnie trafia, a która jest całkowicie pozbawiona podstaw (i sensu). Kupując wydanie cyfrowe nie wyrządzasz krzywdy wydawcy. Wprost przeciwnie: działasz na jego i swoją korzyść. On otrzyma swoją zapłatę znacznie szybciej, niż po pół roku (tyle, a czasami nawet dłużej, płyną na konto wydawcy pieniądze z punktu, w którym kupujesz gazetę, oczywiście zakładając, że w ogóle kiedyś do niego dotrą). Dzięki temu szybciej będzie miał możliwość zrealizowania kolejnego materiału, który z wypiekami na twarzy będziesz mógł przeczytać.
Nie musisz się obawiać. Po prostu kupuj i czytaj.
