Po cichu uśmiecham się do wspomnienia ostatniej soboty, bo od czasu do czasu nachodzi mnie taka refleksja, że choćbyśmy nie wiem jak dokładnie sobie wszystko planowali, to bywa, że życie nam się plecie całkowicie nieprzewidywalnie. Wystarczy dać się mu ponieść.
Ale w sumie ja nie o tym…
Otóż spędziłem sobie sobotnie popołudnie, czekając w studiu Eurosportu na „mój” program i oglądając w tym czasie końcówkę Strade Bianche, w towarzystwie Krzysztofa Wyrzykowskiego. I tak sobie gawędziliśmy, trochę o tym, czy Alaphilippe ogra na finiszu Fuglsanga (ograł), czy Van Aert dojdzie uciekającą dwójkę (doszedł) oraz o tym, jakie atrakcje czekają nas na trasie wyścigu Paryż – Nicea.
„Podobno ma padać – mówił Krzysztof – Tak zapowiadają i tam niemal zawsze o tej porze roku leje. Mogłoby w końcu solidnie popadać na Paryż – Roubaix, przynajmniej byłoby ciekawie, ale jak będzie lało w drodze do Nicei, to może być potwornie nudno.”
No cóż… Tu znów wypada mrugnąć okiem do tego, jak się ma rzeczywistość do naszych przewidywań. Na razie na szczęście raczej nie pada, ale za to solidnie wieje. I zamiast nudnej przejażdżki w deszczu zrobił nam się arcyciekawy wyścig, w którym – na razie – wygrywa wprawdzie Groenewegen, ale karty rozdaje Team Sky, z Michałem Kwiatkowskim na czele.
Przyznam, że nie pamiętam, kiedy Kwiato jechał tak aktywnie i z tak wyraźną wolą zwycięstwa? Może na ubiegłorocznych mistrzostwach Polski? A może aż w Ponferradzie? W wygranym przed rokiem Tirreno-Adriatico złapał nadarzającą się po defekcie Thomasa okazję. W Volta ao Algarve właściwie było podobnie. W Tour de France harował jak wół, ale de facto jechał dla innych. San Remo? E3? Amstel? Strade Bianche? Wszędzie tam był w odpowiednim miejscu i we właściwym czasie, ale wydaje mi się, że to jednak trochę nie to samo. A tutaj po prostu stara się kontrolować ten wyścig od początku do końca.
Jazda na rantach przy silnym wietrze bywa loterią, ale częściej jest pokazem determinacji i taktyki. Trzeba mieć naprawdę znakomity przegląd sytuacji w peletonie, żeby wiedzieć kiedy zaatakować i rozerwać grupę, nie marnując niepotrzebnie sił, dając się złapać kilka kilometrów dalej. Ekipa Sky, z Kwiatkiem na czele, realizuje ten program doskonale. I zdają się im zupełnie nie przeszkadzać drobne defekty, przytrafiające się kilkanaście kilometrów przed metą. „Never give up!” – mówi wtedy Michał i goni peleton. A potem jeszcze łączy grupy, wychodzi na czoło i finiszuje w końcówce.
Jakby tego było mało, łapie sekundy na każdym możliwym lotnym finiszu, doskonale zdając sobie sprawę, że nad większością rywali będzie miał wprawdzie przewagę w czasówce, ale właśnie zaczynają się góry, więc na wszelki wypadek ta zaliczka powinna być nieco większa. To, co mnie osobiście wydaje się w tym wyścigu nieco inne, niż zwykle, to fakt, że Kwiatkowski się nie kryguje, tylko wysyła rywalom bardzo czytelny sygnał: „Zamierzam tu wygrać!”.
Z dwóch wiosennych etapówek: Paryż – Nicea i Tirreno – Adriatico, zawsze wolałem ten drugi, nieco lżejszy i bardziej fantazyjny. Zresztą… w ogóle włoskie ściganie wydaje mi się pod wieloma względami atrakcyjniejsze i mniej „nadęte” od francuskich bitew. Ale tegoroczna jazda Sky i Michała sprawiła, że śledzę wyścig „Ku Słońcu” z wypiekami na twarzy. Oby tak dalej, do niedzieli!
Foto: Alex Broadway / ASO
PS. Obserwuj moją stronę na Facebooku lub profil na Twitterze, żeby śledzić na bieżąco kolarskie (i nie tylko) komentarze i dyskusje. Zapraszam!