Ludzie listy piszą…

Kilka dni temu w rozmowie z jednym z działaczy naszego ulubionego związku sportowego usłyszałem zarzut, że o działaniach zarządu PZKol piszę i mówię wyłącznie negatywnie. W pierwszej chwili odebrałem to jako sugestię, że albo mam mówić dobrze, albo wcale, ale porzuciłem tę myśl, bo raczej nie podejrzewam mojego rozmówcy o tego typu zapędy. Poprosiłem w zamian o podanie przykładu jakiegoś sukcesu związku w ostatnim czasie, na co usłyszałem, że po długiej nieobecności został w związku powołany dyrektor sportowy.

Darowałem sobie cytowanie popularnych w środowisku złośliwości, że w kryteriach konkursowych na to stanowisko chyba tylko przez nieuwagę zabrakło punktu o konieczności posiadania przez kandydata inicjałów ML, więc niech będzie: wybrali. Tyle tylko, że to trochę tak, jak ja bym za swój sukces uznawał fakt, że udaje mi się wstać rano, dojechać do pracy i coś tam zrobić przez 8 godzin. Wybór dyrektora sportowego, jak by nie patrzeć: obowiązek zarządu, zrealizowany po bodaj 7 miesiącach funkcjonowania, trudno zaiste uważać za osiągnięcie. Ale niech będzie.

Pomny jednak uwagi, by w pisaniu o związku koncentrować się na pozytywach, występuję niniejszym z konstruktywnym wnioskiem zaproszenia do rozmów na temat sponsorowania polskiego kolarstwa Poczty Polskiej. I nie chodzi mi bynajmniej o zaskakująco duże podobieństwa w „kulturze organizacyjnej” obu instytucji, ale o to, że PZKol mógłby na takim mariażu podwójnie zyskać: wyjść z kłopotów finansowych i znacznie obniżyć koszty swojego funkcjonowania.

Polskie kolarstwo stoi dzisiaj bowiem głównie pisaniem listów. Być może ta epistolograficzna tradycja jest w tym środowisku głębiej zakorzeniona – nie wiem, nie sprawdzałem. Niemniej faktem jest, że ostatnio działacze nam się nad wyraz w tej materii rozwinęli.

Od kilku tygodni krąży wśród działaczy korespondencja jednego z ich wysoko postawionych kolegów, w której dzieli się on receptą na wybawienie związku z kłopotów, prezentując przy okazji dość rewolucyjne podejście do zasad ekonomii. Z listu wynika, że zależna od PZKol spółka Arena Pruszków posiada wart 70 milionów złotych majątek, który – zdaniem autora tych wynurzeń – powinien co roku przynosić 3% zysk, czyli jakieś 2 miliony z hakiem, które w bliżej nieokreślonej perspektywie czasowej powinny wyprowadzić PZKol na prostą.

Pomijając już tę „drobną” nieścisłość, że spółka Arena zarządza torem, ale go nie „posiada”, trudno doszukać się jakiegoś uzasadnienia dla tych kalkulacji, poza stwierdzeniem, że „zwykle tak jest”.

Rzuciłem sobie z ciekawości okiem na wyniki finansowe spółki PL.2012+, która zarządza PGE Stadionem Narodowym i czytam, że np. w roku 2017 wypracowała ona 7 milionów złotych zysku. Nie jestem pewien aktualnej wartości Stadionu Narodowego, ale podejrzewam, że gigantyczny obiekt w centrum Warszawy jest wart grubo więcej, niż 3,5-krotność toru kolarskiego w Pruszkowie, a tak by – na logikę – wynikało z wyliczeń związkowego ekonoma. A mówimy przecież o obiekcie, który żyje z wynajmu biur, sal konferencyjnych, organizacji targów, koncertów, imprez sportowych od żużla po mistrzostwa w siatkówce, nie wspominając już o takich „drobiazgach”, jak gromadzące blisko 60-tysięczną publiczność mecze reprezentacji w piłce kopanej – jak by nie patrzeć: najpopularniejszej wśród kibiców dyscyplinie w kraju nad Wisłą. Aha! Ma również – last, but not least – sponsora tytularnego, czyli PGE.

Arena ma tymczasem wypracować ponad 2 miliony, organizując wyścigi kolarskie, galę MMA i zawody w badmintona. Bo tak. A działacze powinni w to wierzyć. I niektórzy wierzą, bo jedną z kopii tego listu otrzymałem ze złośliwą uwagą: „czyli jednak jest jakieś rozwiązanie!?”. Taaak…

Żeby było jasne: tor w Pruszkowie potrafi zarabiać. Jeśli mnie pamięć nie myli, to kilka lat temu udało się tam wypracować blisko 400-tysięczny zysk, a ubiegłoroczne mistrzostwa świata przyniosły na plusie połowę tej kwoty. Ale ile się trzeba napracować i jakie środki trzeba zaangażować, żeby to osiągnąć, wiedzą chyba tylko ci, którzy brali w tym udział. Obserwatorom pozostaje snucie teorii. I pisanie listów.

Ale to oczywiście nie koniec rozwoju sztuki epistolarnej na ulicy Andrzeja w Pruszkowie. Z lubością są tam wysyłane listy do pani minister, w których zarząd postuluje rozwiązywanie problemów związku kolejnymi bajpasami. Ostatnio głośno zrobiło się na facebookowym profilu PZKol, gdzie wrzucono najpierw wyłącznie odmowę pani minister, a dopiero po wielu uwagach użytkowników dodano dla jasności opublikowane parę tygodni wcześniej pismo związku (pod linkami można sobie poczytać oba listy)

Nie chcę zarzucać zarządowi złych intencji (pamiętaj Czykier, tylko pozytywy!), choć złośliwa część mojej duszy podpowiada, że tego typu pisma można wysyłać chyba wyłącznie po to, by się później nad sobą użalać po odmowie. No bo kto przy zdrowych zmysłach pisze w oficjalnym wniosku, nie podając żadnych konkretnych propozycji rozwiązania, ale oczekując finansowania „na przykład” przez Okręgowy Związek Kolarski? Który? Nie ma na liście związków kolarskich „na przykład Okręgowego”, więc jakiej odpowiedzi spodziewał się zarząd? Może warto było jeszcze dopisać, że chodzi o kwotę „na oko pół miliona”?

Tak na marginesie (te słowa kieruję do panów z zarządu): jak już domagacie się od dziennikarzy, by pisali o Was tylko dobrze, to byłoby w sumie całkiem zasadne, żebyście sami zaczęli to robić. Pisanie w kółko o „krytycznej sytuacji finansowej związku” to nie jest pozytywny komunikat. Tym bardziej, że nie doprowadziła do niego nagła burza, która zerwała dach na torze, tylko niefrasobliwość i nieudolność konkretnych ludzi, którzy dopuścili do zadłużenia instytucji. Środowisko, zamiast epatować „krytyczną sytuacją” i słać kolejne błagalne pisma o pomoc, powinno się w pierwszej kolejności uderzyć we własne piersi i rozliczyć samo z sobą.

Nie musi to być łatwe zadanie, bo okazuje się, że i „środowisk kolarskich” w Polsce jest co najmniej kilka. Jedno z nich też ostatnio napisało do pani minister, zaczynając – jakżeby inaczej – od informacji o dramatycznej sytuacji i niewydolności organizacyjnej PZKol, a kończąc swoją epistołę uroczym stwierdzeniem, że „obecne władze PZKol nie chcą podjąć dialogu z własnym środowiskiem”.

Aż się chce zapytać: a kto Wam te obecne władze wybrał, Panowie? Hę?

Trochę współczuję pani minister. Raz, że trudno się już zorientować w mnogości kolarskich środowisk, a tym bardziej zdecydować, z którym z nich należy rozmawiać; dwa: poczułbym się na jej miejscu trochę dotknięty tonem tej korespondencji, albowiem w żadnej nie ma nawet śladu pomysłu na konstruktywne rozwiązanie problemu, jest za to nieustanne błaganie o litość. Jakoś niespecjalnie kojarzę podobny wydźwięk w rozmowach z ministrem Bańką. Chodzi o to, że obecna minister jest kobietą? Ma się nad Wami zlitować? Pochylić się nad związkiem z matczyną troską? No Panowie… miejcież chociaż odrobinę honoru i jaj…

Nie znam w tym kraju dziennikarza czy blogera, któremu pisanie lub mówienie o bieżącej sytuacji w związku sprawia przyjemność. Zarzut, że chcemy o związku mówić tylko negatywnie, jest grubo chybiony. Jak kania dżdżu wyczekuję chwili, w której będę mógł napisać, że ktoś w końcu opracował jakiś realny i konstruktywny plan wyprowadzenia tej instytucji na prostą. Napiszę o tym z nieskrywaną radością.

Na razie czytam te krążące tu i ówdzie listy i załamuję ręce, bo są namacalnym dowodem na bezradność całego środowiska (tudzież kilku środowisk, bo już nie sposób się w tym połapać). Tym sposobem szansy mówienia tylko dobrze o kolarstwie w Polsce możemy się niestety nie doczekać. Byłoby naprawdę szkoda.

Ale jak chcecie to kiedyś osiągnąć, Panowie, to niestety musicie najpierw zacząć od siebie.

A tak zupełnie na marginesie: nie wszystkim udział pocztowców w kolarstwie kojarzy się dobrze, ale są też pozytywne przykłady. Duńczycy na przykład ze swoją rodzimą instytucją pocztową żyją bardzo dobrze, co dla kolarstwa oznacza sporo profitów. Na serio bym ten mariaż z Pocztą Polską rozważył 😉

Medialna pułapka PZKol

Gdybym powiedział kolegom, że w poniedziałek bladym świtem zabrałem się za pisanie o PZKol, prawdopodobnie wysłaliby do mnie ekipę ratunkową, albo przynajmniej jakiś patrol, który sprawdziłby czy nie przesadziłem w weekend z używkami.

Znajdą się pewnie i tacy, którzy uznają, że czepiam się bzdur, ale życie mnie wystarczająco mocno wychłostało za nieprzywiązywanie wagi do szczegółów, więc teraz niektóre drobiazgi wydają mi się dość istotne.

Rzecz dotyczy strony Rowerowa.pl, którą od jakiegoś czasu zaczął dość intensywnie promować oficjalny profil Polskiego Związku Kolarskiego. I rzecz nie byłaby pewnie warta uwagi, gdyby nie właśnie owe „drobiazgi”.

Pierwszy z nich jest taki, że – jak czytamy w stopce serwisu – jest on własnością przedsiębiorcy o nazwisku Kramarczyk. Zbieżność nazwisk z aktualnym wiceprezesem zarządu PZKol jest nieprzypadkowa, więc mamy tutaj pierwszy drobny zgrzyt, natury – powiedzmy – etycznej.

Gdyby się trzymać zasad dobrych praktyk komunikacji związku sportowego z mediami, wyglądałoby to tak, że zarząd związku podejmuje jakieś uchwały, rzecznik prasowy przygotowuje o nich komunikat, po czym rozsyła go do wszystkich mediów, jakie ma w bazie. Co one z tym zrobią to już inna historia, ale co do zasady tak rzecz powinna wyglądać.

W kolarskiej rzeczywistości o funkcji rzecznika prasowego można tylko pomarzyć, bo nieborak – kimkolwiek by nie był – musi coś jeść, co oznacza, że za pracę wypadałoby mu zapłacić, a PZKol groszem nie śmierdzi. Nie ma więc rzecznika i trzeba sobie radzić inaczej.

Problem w tym, że ostatni zarząd PZKol radzi sobie tak, że informacje z pierwszej ręki publikuje w pierwszej kolejności w serwisie, stanowiącym prywatną własność wiceprezesa. W normalnych okolicznościach przyrody byłoby to uznane za czyn nieuczciwej konkurencji wobec innych serwisów kolarskich w tym kraju, które – trzymając się reguł funkcjonowania mediów – cytując teraz jakąś informację na temat działań PZKol powinny się powołać na serwis Rowerowa.pl. Sprytne, ale nieuczciwe.

Serwis Rowerowa.pl ma rzekomo „patronat” związku, choć tu sprawa nie jest oczywista, bo gdy kilka razy zapytałem o uchwałę, na mocy której PZKol objął owym „patronatem” prywatne przedsięwzięcie pana Kramarczyka, dyskusja zaczynała dziwnie meandrować.

Z nieoficjalnych informacji wynika, że o owym „patronacie” nikt nie słyszał, a w samym zarządzie związku są dość poważne rozbieżności na temat tej dziwacznej „współpracy”. Na oficjalne potwierdzenie tych informacji jeszcze czekam.

EDIT: Rozmawiałem dziś z prezesem Golwiejem, który twierdzi, że nic mu nie wiadomo o rzekomym „patronacie”, a już tym bardziej o zobowiązaniu związku do promocji serwisu Rowerowa.pl w oficjalnych kanałach…

Dochodzi zresztą przy jej okazji do dość zabawnych (no, powiedzmy…) sytuacji, jak chociażby ta sprzed kilku dni, gdy na oficjalnym profilu Polskiego Związku Kolarskiego pojawiła się zapowiedź jednego z materiałów Rowerowej, zilustrowanego idącym pod młotek torem i „uspokajającym” tytułem: „Przygotowania do igrzysk zagrożone?”.

W środku było jeszcze lepiej, bo w artykule szeroko cytowano byłego ministra Witolda Bańkę, który nie przebierał w słowach na temat obecnego zarządu PZKol, mówiąc m.in. „Tym ludziom nie powierzyłbym nawet składek na komitet rodzicielski”. Teraz zostały one przypomniane „pod patronatem” PZKol.

Nawiasem mówiąc: udostępniony materiał z profilu związku został rychło usunięty. No jak to? A patronat?!. Zresztą o wartości merytorycznej publikowanych tam materiałów też można dyskutować, ale to nieco inny temat.

Niemniej właśnie w obszarze owego udostępniania twórczości Rowerowej na profilu facebookowym PZKol mam najwięcej wątpliwości i chciałbym tu zwrócić uwagę na pewien drobiazg, który państwu na ulicy Andrzeja w Pruszkowie prawdopodobnie nawet nie zaświtał w głowie.

Abstrahując już od tego, czy ów wątpliwy „patronat” rzeczywiście jest jakoś sformalizowany (a poniżej o tym dlaczego być powinien), to idea tego typu medialnych mariaży opiera się zwykle na ekwiwalentności świadczeń. I to wymiernych, a nie mierzonych na zasadzie: „ja mam wielki zapał, a wy macie zasięg, zróbmy więc interes”. W innym wypadku to się zwykle kończy tak, jak w słynnej anegdocie o dwóch „przedsiębiorcach”, z których jeden miał pieniądze, drugi doświadczenie, a w wyniku owej współpracy pierwszy zyskał doświadczenie, a drugi – pieniądze.

Problem polega na tym, że Rowerowa nie ma związkowi zupełnie nic do zaoferowania, bo jest tworem zupełnie nowym, który nie ma widowni, więc żaden opublikowany tam komunikat nie dotrze do żadnej osoby, której PZKol nie byłby w stanie powiadomić własnymi siłami.

Mamy więc po jednej stronie portal bez zasięgu (430 osób obserwujących na FB), a po drugiej: profil, obserwowany przez 15,5 tysiąca ludzi. Gdzie jest owa ekwiwalentność świadczeń? Kto tu jest beneficjentem „patronatu”? Kto zyskuje? Obie strony? Wolne żarty.

Ale sprawa – wbrew pozorom – jest poważniejsza. Gdyby się bowiem okazało, że ów „patronat” ma charakter wyłącznie – nomen omen – wirtualny, oznaczałoby to ni mniej ni więcej tyle, że PZKol realizuje świadczenia promocyjne na rzecz działalności pana Kramarczyka, za co powinien mu wystawić fakturę (zasięg i wygenerowany przez niego ruch są przecież policzalne i stanowią konkretną wartość).

Gdyby zaś zarząd tego nie zrobił, naraził by się na zarzut niegospodarności (bo w sumie w imię czego rozdaje za darmo coś, co ma wartość?). A gdyby się okazało, że cała ta działalność to wyłącznie inicjatywa pana Kramarczyka, to czy przypadkiem nie wyczerpuje to znamion przekroczenia uprawnień i nieuprawnionego rozporządzania majątkiem związku?

Mamy więc przy jednym, banalnym „patronacie”: nieuczciwą konkurencję, niegospodarność lub nieodpowiedzialne gospodarowanie majątkiem związku. Mało?

No nie wiem. Mnie uczono, że miliony składają się ze złotówek. W PZKol najwyraźniej miliony trzeba najpierw wyprosić, a później głupio stracić. Wtedy dopiero równowaga jest zachowana.

Foto: Luc Legay / Flickr