Co się stało z naszą kasą?

Spokojnie, nikt mi nic nie ukradł, ten tytuł to taka swobodna trawestacja starej piosenki Kaczmarskiego. Ale od kilkunastu dni codziennie przeglądam dziesiątki depesz o problemach finansowych, które uderzają w cały biznes, również sportowy. I w głowie kłębią mi się dziesiątki pytań. W większości bez odpowiedzi, bo na ekonomii znam się umiarkowanie, niemniej zdrowy rozsądek podpowiada, że coś tu poszło bardzo nie tak.

Jakieś 12 lat temu porzuciłem pracę w korporacji przybity poczuciem, że jestem więźniem własnego sukcesu. Pracowałem wówczas w sprzedaży w dużym wydawnictwie i doświadczałem tego, czego doświadcza każdy handlowiec, próbujący nakarmić wciąż nienasycony organizm organizacji. Czym więcej dowoziłem, tym wyżej wędrowała poprzeczka i tym większe były cele na kolejny miesiąc, kwartał czy rok. Ale gdy tylko nadchodził moment nawet lekkiego załamania, obserwowałem kolegów z sąsiednich biurek, jak pakowali swoje rzeczy do kartonów. Cele pozostawały niezmienne. Znamy to wszyscy.

Kroplą, która przelała czarę goryczy, była wówczas wizyta u jednego z dużych klientów. Polski oddział globalnego koncernu, ten zaś to absolutny światowy top, jeśli idzie o zasięg i obroty. Wyżej w tej branży być się już nie dało. Weszliśmy do budynku, a tam atmosfera jak w rodzinnym grobowcu. Nie mieliśmy pojęcia o żadnym poważnym kryzysie, a przed spotkaniem studiowaliśmy wyniki – wszystkie na zielono, w Polsce również. Nic z tego nie rozumiałem, dopóki ktoś nam nie powiedział wprost: urośliśmy, ale za mało. Teraz czekają nas poważne cięcia.

Znam też historię dużej firmy z branży sportowo – odzieżowej, która musiała dokonywać gigantycznej restrukturyzacji, likwidując oddziały na całym świecie. Tylko dlatego, że się jeden facet w garniturze pomylił w obliczeniach i pochwalił przed radą nadzorczą niemożliwym do zrealizowania wynikiem. Nie mam pojęcia ilu ludzi straciło przez to pracę.

Dałem sobie spokój.

Z bycia zakładnikiem sukcesu stałem się później więźniem własnej porażki i w sumie tak do końca nie jestem pewien, co lepsze. Niemniej od dawna sypiam nieco lepiej, a budzę się z wiarą, że życie mnie nauczyło czegoś więcej, niż gonienia za własnym ogonem. To jednak opowieść na inną okazję.

Patrzę teraz na te kasandryczne przepowiednie mówiące o końcu świata jaki znamy i trochę nie mogę się nadziwić, że przez te wszystkie lata budowania światowej gospodarki nikomu nie przyszło do głowy, że pewnego dnia trzeba będzie to wszystko na jakiś czas zamknąć i przeczekać. Ludzkość, skądinąd wiele razy doświadczona różnego rodzaju plagami, zrobiła się tak pewna siebie, że uznała, iż teraz może się już tylko rozwijać i nic jej w tym marszu nie zatrzyma. „No to potrzymajcie mi drinka” – powiedział koronawirus.

Wydaje mi się nie mieć dzisiaj większego znaczenia model, w jakim funkcjonują gospodarki, bo w gruncie rzeczy wszystkie i to na wszystkich poziomach realizują w zasadzie jeden schemat: natychmiastową redystrybucję niemal każdej zarobionej złotówki, juana czy centa. Niewielkie w istocie różnice polegają z grubsza na tym, że inaczej wydaje się je w modelach kapitalistycznych, a nieco inaczej w socjalnych. Efekt jest mniej więcej podobny: w kasie niemal zawsze jest pusto.

Chociaż są też wyjątki. Ciekaw jestem gdzie są dziś wszyscy krytycy, którzy pomstowali na Apple, że trzyma na kontach zarobione miliardy? Ciekaw też jestem, czy doczeka się słowa uznania jeden z byłych prezesów dużej polskiej spółki, usunięty ze stanowiska podobno i za to, że kitrał w skarbcu kasę, zamiast ruszyć w Europę na zakupy słabszych konkurentów.

W sporcie zasadniczo sytuacja wygląda tak samo. Jeśli kluby mają szczęście i nie są po uszy zapożyczone, to w znakomitej większości są niemal doskonale zbilansowane. Kiedyś pisałem tekst o tym, jak zorganizowany pod względem właścicielskim i kapitałowym był Team Sky. Przestudiowałem kilka lat ich raportów finansowych. Największy w światowym peletonie budżet spinał się niemal idealnie na zero. Dziś czytam pełne trwogi słowa Gerainta Thomasa, że odwołanie Tour de France i innych wyścigów grozi kolarstwu poważnym głodem.

Nie chodzi mi o to, żeby się teraz pastwić nad naszą krótkowzrocznością, bo nic to już w tej chwili nie zmieni. Ale jeśli mamy z tej sytuacji wyciągnąć jakąś lekcję, to wymaga ona szybkiego porzucenia przez nas wszystkich myślenia o tym, jak wrócić do tego, co było. O bardzo wielu aspektach życia będziemy się musieli nauczyć myśleć zupełnie inaczej.

Od kilku dni jestem zbudowany listem, jaki do społeczności lekkoatlatycznej wysłał szef World Athletic Sebastian Coe. Napisał on w nim między innymi, że warto wykorzystać ten trudny moment na to, żeby na nowo przemyśleć pewne rzeczy. I żeby w końcu zerwać z myśleniem, opartym na schemacie „zawsze tak robiliśmy”.

Bardzo w tym kibicuję i jemu, i nam wszystkim.

Status quo

Po ostatnim wpisie sporo się o sobie dowiedziałem i dotarło do mnie trochę „życzliwych” komentarzy. Ponieważ jednak od ponad ćwierćwiecza istnienia internetu w Polsce nie słyszałem jeszcze o przypadku zmiany zdania pod wpływem hejtu, postanowiłem nie psuć tych statystyk.

Za to cierpliwie i ze spokojem wyjaśniam, dlaczego uparte posługiwanie się naciąganą interpretacją o uprawianiu sportu jako „niezbędnej życiowej potrzebie” uważam za egoizm.

Otóż nie, to nie jest przejaw paniki i lęku o to, że złapię kaszel. Z dużym prawdopodobieństwem ewentualne zakażenie przeszedłbym raczej bezboleśnie, bo jak dotąd jedyną poważną dolegliwością, jaką zdiagnozowano w moim życiu, były wrzody na żołądku. Ich objawy zresztą ustąpiły dokładnie tego samego dnia, w którym do książeczki wojskowej wbito mi pieczątkę „przeniesiono do rezerwy”. A to było już dość dawno temu.

Nie jest to również obawa przed mandatem, choć akurat znam kilka lepszych i przyjemniejszych sposobów na przepuszczanie kasy.

Powód jest zupełnie inny, a żeby go dokładnie zobrazować, pozwolę sobie posłużyć się kilkoma cytatami:

„Nie możemy oczekiwać, że przebieg pandemii będzie u nas taki jak w Chinach, nie podejmując równie drastycznych środków, jakie podjęły Chiny. To jest myślenie magiczne”.

„Z naszych szacunków wynika, że Chińczycy ograniczyli liczbę kontaktów 30-krotnie. (…) Siedzieli w domach przez dwa miesiące, nie chodzili do pracy, jedna osoba z rodziny mogła wyjść raz na dwa-trzy dni, i to tylko po to, żeby zrobić zakupy. Wszyscy w maskach.”

Tyle profesor Tomasz Lipniacki, który jest autorem matematycznego modelu rozprzestrzeniania się koronawirusa. Polecam zresztą całą rozmowę człowiekiem, któremu trudno zarzucić demagogię i manipulację, bo wnioskuje z liczb. Do przeczytania tutaj, naprawdę warto. Zwłaszcza, że z jego obliczeń wynika między innymi to, że utrzymując obecny model ograniczania tempa rozwoju epidemii, kwarantanna może potrwać nawet… osiem miesięcy.

A teraz zamknijmy oczy, zapomnijmy na chwilę o pięknej pogodzie i przypomnijmy sobie o tych wszystkich ludziach, którzy od kilku lub kilkunastu dni wołają o pomoc, bo ich zamknięte zakłady fryzjerskie, kawiarnie, restauracje lub sklepy z ciuchami w większości nie przetrwają kolejnych dwóch tygodni. Ile takich postów udostępniliśmy w ostatnim czasie na Facebooku?

Nie do końca potrafię sobie wyobrazić, że patrzę w oczy takiemu człowiekowi, mówiąc: „No wiesz, stary… ja rozumiem, że jest ci ciężko, bo rząd zamknął twój interes. Wrzuć na fejsa jakiś apel o pomoc, to go udostępnię. Ale ja idę na rower, bo mogę”.

Może są na to jakieś bardziej precyzyjne określenia, ale ja to po prostu nazywam zwykłym egoizmem. Ci, którym się ten pogląd nie podoba, określają go mianem „krucjaty przeciw rowerzystom”, gry pod publiczkę, histerii, paniki etc.

Zostańmy zatem przy tym staus quo, choć wydaje mi się to jakimś gigantycznym nieporozumieniem. U mnie też jest właśnie piękna pogoda. I też bym sobie chętnie poszedł przewietrzyć głowę.

Nie robię tego nie dlatego, że się boję. Nie robię tego, bo nie chcę spędzić w domu kolejnych kilku miesięcy. A bez żelaznej dyscypliny w tym zakresie wydaje mi się to zwyczajnie nieuniknione. I nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo chciałbym się teraz mylić.

Tymczasem patrzę sobie na statystyki zakażeń, z których na razie nie wynika, żebyśmy tę walkę wygrywali…

______________

Fotę otwierającą ukradłem z Instagrama marki Bianchi. Tu w całości:

Rzucanie patyka

Drogi kolarzu-amatorze. Nie mam ci za złe, że szukasz sposobu, żeby już wyjść z domu. Nie mam pretensji, że chcesz iść na trening. Nie mam żalu, że chcesz o siebie zadbać. Chociaż szkoda, że chcesz zadbać wyłącznie o siebie. Szkoda, że jesteś takim egoistą.

Obiecałem sobie kiedyś, że będę unikał tutaj tematów politycznych, ale w obecnej sytuacji nie sposób od tego daleko uciec. Nie będę się jednak koncentrował na politykach, bo jak się dobrze zastanowić, to trudno mieć do nich pretensje, że robią to, co przynosi efekty, albo przynajmniej sprawia takie wrażenie.

Oczywiście wolałbym, żeby moim krajem zamiast magików od Power Pointa rządzili jacyś ludzie z jajami. Na przykład jak pani premier Nowej Zelandii Jacinda Arden, która się nie obcyndalała w tańcu i zamykanie granic rozpoczęła już na początku lutego. A to niejedyny dowód na stalowe cojones nowozelandzkiej szefowej rządu. Znana jest ona między innymi z tego, że nie owija w bawełnę i o trudnych sprawach mówi wprost. I tak na przykład swoim rodakom zaserwowała proste i zrozumiałe zalecenie: „zachowujcie się tak, jakbyście wszyscy byli zakażeni”.

Można? Można. W Nowej Zelandii – kraju skądinąd żyjącym z turystyki – do dzisiaj odnotowano zaledwie 205 przypadków choroby. Nikt tam z powodu wirusa dotąd (odpukać) nie umarł.

U nas natomiast najpierw odbyła się konferencja prasowa, na której premier i minister zdrowia wymienili się uprzejmościami i wydukali wobec siebie zdawkową listę pobożnych życzeń. Potem na stronach rządowych ukazała się interpretacja przepisów, które ktoś gdzieś dopiero przygotowywał, po czym się owa interpretacja dobrych kilka razy zmieniła. A na koniec dnia opublikowano rozporządzenie, którego ten kilkunastogodzinny cyrk dotyczył.

W normalnym kraju po takich polityków już dawno pojechałaby delegacja z taczkami, nie bacząc specjalnie na ograniczenia w ruchu. Ale nie u nas. Dlaczego? Bo w sumie wszyscy dostali to, czego chcieli. Rząd nam znowu rzucił patyk, a my jak szczenięta znów za nim pobiegliśmy, bo w głębi duszy tak naprawdę uwielbiamy tę zabawę.

Rządzący zrobili zatroskane miny i nagrali kilka minut materiału dla Wiadomości TVP, normalni ludzie dostali poczucie, że coś poważnego się robi, a kolarze-amatorzy i biegacze mieli zajęcie na długie godziny, bo przecież teraz trzeba rozkminić, czy według tychże obostrzeń można, czy jednak nie można pójść na trening? Jakby nie było w tej chwili ważniejszej sprawy na świecie.

W tym miejscu zapewne się wielu zaperzy i w słusznym gniewie zakrzyknie: „przecież jak nie chcesz, to nie musisz jeździć!”.

Pełna zgoda. Nie chcę i nie jeżdżę. A ciebie zachęcam do tego, żebyś przeczytał to zdanie również w drugą stronę i w końcu zrozumiał, że jak nie musisz, to nie powinieneś również chcieć. Bo to nie są normalne okoliczności, w których możemy robić wszystko, na co mamy ochotę.

Przytoczę w tym miejscu ponownie cytat z Antypodów, bo tam – jak się wydaje – najszybciej zrozumiano istotę problemu. „Wciąż szeroki jest margines naszej niewiedzy, jeśli chodzi o sposób, w jaki wirus jest przekazywany, co sprawia, że musimy zachować szczególną ostrożność”.

To zdanie również padło niemal dwa miesiące temu. Od tej pory wiemy o koronawirusie znacznie więcej, ale wciąż wolimy biegać za rzuconym patykiem i trzymać się tego, co nam się wydaje, że jeszcze wolno robić.

Kilka dni temu jedna z grup kolarskich opublikowała na Facebooku zaproszenie na wspólną jazdę, która miała się odbyć 29 marca. Gdy część ludzi słusznie zwróciła uwagę na idiotyzm tej propozycji, admin grupy zaczął się bronić, że przecież to tylko informacja, a poza tym do 29 marca jest jeszcze dużo czasu, więc sytuacja się może wyjaśnić. No i faktycznie, wyjaśniła się…

Wymieniłem wówczas sporo zdań z facetem, który próbował mnie przekonać, że skoro rząd przewidział ograniczenia do 25 marca, to już dzień później wirus powinien odjechać ostatnim pociągiem, jak armia rosyjska z Bornego Sulinowa. W końcu dałem sobie spokój i uznałem, że nie ma sensu dyskusja z człowiekiem, który całą wiedzę o świecie czerpie najpewniej z Garmina.

Otóż nie, drogi kolarzu – amatorze, z którym być może czasem mijam się na szosie. Nie mam ci za złe, że szukasz możliwości wyjścia z domu. Mnie też już nosi. I nie mam pretensji, że szukasz nadziei w niechlujnych interpretacjach równie niechlujnych przepisów (choć poniekąd podziwiam twoją ufność, bo o wartości takich interpretacji wiele ciepłych słów mogliby powiedzieć przedsiębiorcy, walczący ze skarbówką). Nie mam do ciebie pretensji o to, że chcesz w tych trudnych czasach zadbać o swoją formę. Szanuję to.

Mam do ciebie pretensje o to, że jesteś w tym wszystkim takim cholernym egoistą. I że tak naprawdę niewiele wiedząc o zagrożeniu, starasz się je ignorować, uważając, że problem ciebie nie dotyczy. Że twoja przyjemność przesłania ci ryzyko, jakie niesie z sobą nawet przypadkowe spotkanie z przypadkowym człowiekiem.

Dziwi i wkurza mnie to tym bardziej, że przecież jesteś kolarzem i jeździsz po polskich drogach. Rozejrzyj się czasem na boki. Zobaczysz tam wiele krzyży. To w większości pamiątki po ludziach, którzy też uważali, że ryzyko ich nie dotyczy.

Foto: Flickr / Dianne Vallier

Najgorsze dopiero przed nami

Czuję się trochę rozdarty. Z jednej strony: żyję ze sportu. O ironio: zupełnie niedawno właśnie w tym celu zrezygnowałem z innego zajęcia, więc znowu na miejscu byłoby przytoczenie tutaj tego słynnego powiedzenia o rozśmieszaniu Pana Boga. Ale jest jak jest: dziś moje życie w dużym stopniu zależy od tego, jak wiele dzieje się w sporcie.

Nie tylko w kolarstwie, bo przecież stacja, w której pracuję szykowała się na gigantyczne przedsięwzięcie, związane z relacjonowaniem igrzysk olimpijskich. Już sam ogólny zarys planów, jakie poznaliśmy na początku roku robił wrażenie. Zanosiło się na co najmniej trzy tygodnie pracy w trybie 24-godzinnym i – nie ma co ukrywać – bardzo kręciła mnie ta wizja. Uwielbiam od czasu do czasu rzucić się w taki wir i styrać niemal do utraty tchu.

Wygląda na to, że wszyscy będziemy musieli odłożyć te plany na później.

Bo chociaż w moim interesie jest jak najszybszy powrót peletonu na szosy i rozegranie igrzysk w zaplanowanym terminie, to z dnia na dzień już samo wyobrażenie sobie tego robi się coraz trudniejsze. I już nawet nie chodzi wyłącznie o to, że na dzień dzisiejszy rzecz jest technicznie niewykonalna. Rzecz w tym, że na świecie będzie o wiele więcej ważniejszych spraw do załatwienia. Rozrywka – a przecież sport, choć jest skądinąd wielkim biznesem, wciąż pozostaje wyłącznie rozrywką – będzie musiała przynajmniej na czas jakiś zejść na dalszy plan.

Pamiętam maila, którego dostaliśmy w pewną niedzielę wieczorem i z którego wynikało, że wszyscy wracający z Włoch proszeni są o to, by przez jakiś czas pozostali w domach. Robiliśmy sobie małe podśmiechujki z kolegi, który właśnie wrócił z biathlonowych mistrzostw świata w Anterselvie.

To było równe trzy tygodnie temu, a liczba stwierdzonych wówczas zakażeń we Włoszech ledwie przekraczała tysiąc. Dziś jest to 50-krotnie więcej. Nikt wówczas nie wyobrażał sobie, że niecałe dwa tygodnie później opustoszeją i nasze ulice, a z domu zaczniemy pracować niemal wszyscy.

Myślę, że nikt z nas nie jest w stanie dzisiaj przewidzieć tego, jak długo potrwa ten paraliż, ale myślę, że powinniśmy być przygotowani raczej na długie miesiące. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jakie straty poniesie cała światowa gospodarka, ale oswajam się z myślą, że będziemy z tego wychodzić latami.

Gdy jednak widzę upór i niczym niezmąconą wiarę organizatorów igrzysk, którzy w większości twierdzą, że uda się je przeprowadzić w zaplanowanym czasie, coś się zaczyna we mnie gotować.

Bo jakie to będą igrzyska? Nawet jeśli technicznie uda się to wszystko zorganizować, a trybuny na ponad dwa tygodnie wypełnić tłumem rozentuzjazmowanych Japończyków, to czy na arenach będzie się toczyć uczciwa rywalizacja?

Czy wszyscy będą mieli takie same szanse na przygotowanie się do najważniejszej imprezy? Czy wszyscy będą trenować bezpiecznie? Czy może niektórzy będą się niepotrzebnie narażać, bo kilkunastu facetów w garniturach nie potrafi się zmierzyć z ciążącą na nich odpowiedzialnością?

Czy wszyscy będą walczyć czysto, wiedząc że WADA dzisiaj właściwie nie ma realnych możliwości przeprowadzania kontroli antydopingowych? I wreszcie: czy będziemy w stanie w ogóle wykrzesać z siebie jakiekolwiek pozytywne emocje, gdy wielu z nas albo jeszcze będzie opłakiwać zmarłych bliskich, albo próbować związać koniec z końcem w kryzysie, którego rzeczywistych rozmiarów dziś jeszcze nie potrafimy sobie wyobrazić?

Nie wiem nawet, czy chcę poznawać ciąg dalszy tej historii. Mam jednak obawy, że jeśli MKOl nadal będzie głuchy na wszystkie argumenty, idea igrzysk stanie się smutną karykaturą samej siebie. Bo przecież celem Pierre’a de Coubertin było zjednoczenie świata wokół idei pokoju, a nie pilnowanie wyłącznie tego, żeby się kasa zgadzała.

Dziś jest już pewne, że świat z pandemii koronawirusa wyjdzie w stanie głębokiego kryzysu, który prędzej czy później dotknie niemal każdego z nas. Nie bardzo potrafię znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego akurat MKOl miałby jako jedyny wyjść z tego obronną ręką?

Grafika: Flickr / Victor Hertz

Bez szacunku, Panie Prudhomme

Kiedyś tę walkę z koronawirusem wygramy. Kiedyś wrócimy na szosy. Kiedyś ponownie zasiądziemy przed ekranami, by dopingować naszych ulubionych kolarzy. Jeśli w tym gronie kogokolwiek zabraknie, to będzie to również Pana „zasługa”, Panie Prudhomme.

Wiem, że zapewne zupełnie to Pana nie obchodzi, Panie Prudhomme, ale straciłem do Pana cały szacunek. Pewnie ma Pan teraz ważniejsze sprawy na głowie, niż opinia jednego niewiele znaczącego dziennikarza z Polski, ale chwilowo siedzę w domu i nie mam nic lepszego do roboty, więc trochę sobie na Panu poużywam. A Pan w tym czasie będzie ratował swój biznes. Uznajmy to za jakieś win-win.

Rozumiem, że przyszło nam żyć w trudnych czasach, w których jutro jest niepewne, a pojutrze może wyglądać zupełnie inaczej, niż je sobie wyobrażamy. Doświadczamy tego właśnie w tej chwili. Jeszcze w środę wielu z nas nie przypuszczało, że od piątku przyjdzie im pracować z domu, ograniczając kontakty ze światem do szybkiego wypadu do sklepu i czekania w długiej kolejce, by w środku było nie więcej, niż kilka osób.

Jeszcze kilka dni temu stroiliśmy sobie z wirusa żarty, a dziś coraz bardziej nerwowo sprawdzamy wiadomości o liczbie nowych zakażeń i z troską wydzwaniamy do krewnych i znajomych, dopytując czy u nich wszystko jest OK.

Tymczasem wyścig Paryż-Nicea jechał jak gdyby nigdy nic. Jakby nie dotyczyło go wprowadzone przez francuski rząd ograniczenie zbiorowisk do 100 osób. Jakby kolarze i ich zespoły stały się nagle odrębnymi skupiskami, byle tylko uczynić zadość tym ograniczeniom.

Nie potrafię znaleźć odpowiedzi na pytanie, czemu to wszystko miało służyć? Bo nawet oglądanie skądinąd pasjonującej walki w czołówce przyprawione było dużą dawką goryczy, gdy się patrzyło na tę skąpą i z minuty na minutę topniejącą grupę, którą trudno już nawet było określić mianem „peletonu”.

W imię czego zaoferował nam Pan tę parodię wyścigu, Panie Prudhomme?

I w imię czego oczekuje Pan dzisiaj, by to UCI i lokalne władze podjęły za Pana decyzję, czy organizować Paryż-Roubaix? Brak Panu jaj, by powiedzieć, że zdrowie i życie ludzi jest ważniejsze od Pana biznesu?

Żałuję, że nie będzie nam dane w tym roku cieszyć się dobrą kolarską wiosną. Zdarza się. Mógł się zdarzyć – odpukać – trzaskający mróz, mogły się zdarzyć powodzie, mogły się zdarzyć podobne do australijskich pożary. Co wówczas by Pan zrobił? Czy również na siłę parłby Pan do realizacji swoich wyścigów? Czy w gryzącym w oczy dymie też trzymałby Pan kibiców w „bezpiecznej” odległości od startu i mety?

Ta wiosna nie będzie już taka, o jakiej marzyliśmy. Trzeba się z tym pogodzić. Tego sezonu – przynajmniej na razie – nie da się już uratować w takim kształcie, który pozwalałby kolarzom na uczciwą rywalizację, a kibicom na dobre emocje. Trzeba pogodzić się ze stratami.

Teraz trzeba się skupić przede wszystkim na tym, byśmy w tym samym gronie mogli stanąć przy trasach lub zasiąść przed ekranami, ciesząc się walką kolarzy, gdy już się uporamy z zarazą.

Jeśli kogokolwiek w tym gronie zabraknie, to będzie to również skutek Pańskiego głupiego uporu i braku szacunku do kolarzy, ich rodzin i kibiców.

Tego Panu – rzecz jasna – nie życzę, w nadziei, że z tym uporem wygra jednak odpowiedzialność i zdrowy rozsądek.

Z poważaniem.
mc

foto: Flickr / Chris Day