OK. Spróbujmy jakoś podsumować to, co dziś wiemy.
- Po czterech miesiącach od wykrycia wirusa mamy na dziś (niedziela, 19 kwietnia) niespełna 2,4 mln potwierdzonych przypadków zachorowań na świecie. Drugi milion przybył w ciągu 13 dni. Kolejny prawdopodobnie będzie potrzebował ok. 10 dni.
- Rządy dotychczas zaraportowały śmierć ponad 160 tys. osób, ale do tej liczby nie należy się zbytnio przywiązywać. W niektórych krajach (np. w Polsce) w tej statystyce nie są w ogóle ujmowane zgony niepotwierdzone bezpośrednim testem, w innych (np. USA, Chiny) dane o przypadkach niepotwierdzonych, ale prawdopodobnych, są uzupełniane z opóźnieniem.
- Wbrew wielu popularnym w mediach społecznościowym opiniom liczba zachorowań nie maleje. Owszem, stopniowo zmniejsza się dynamika ich przyrostu, ale to jest zupełnie coś innego. Nawet biorąc pod uwagę wciąż rosnącą liczbę wyzdrowiałych (ponad 600 tys.), to liczba aktywnych przypadków każdego dnia nieustannie rośnie.
- Tym bardziej nie maleje liczba zgonów, które – poza dwoma niezbyt dobrze udokumentowanymi przypadkami sprzed ok. 2000 lat – są procesem raczej nieodwracalnym. W przypadku zgonów trudno mówić nawet o jakichkolwiek trendach, bo dzienne dane potrafią się różnić o +/- kilkadziesiąt procent.
- Trzy najmocniej dotknięte skutkami pandemii kraje w Europie to Włochy (23,2 tys. ofiar), Hiszpania (20 tys.) i Francja (19,3 tys.). Zupełnym przypadkiem w tych właśnie krajach wciąż planowane są trzy największe wyścigi kolarskie w tym sezonie (do tego za moment wrócimy).
- Wiemy również, że część osób przechodzi COVID-19 bezobjawowo, co jednak nie wyklucza możliwości zarażania się od nich innych ludzi. Tu ciekawy przykład takiej sytuacji. Jedynym sposobem wykrycia takiego „nosicielstwa” jest regularne wykonywanie testów. Tymczasem liczba wykonanych testów waha się w różnych krajach od promila do ledwie kilku procent w stosunku do wielkości społeczeństwa.
Aha! Wykonanie 1000 testów nie oznacza, że przebadano 1000 osób. Wiele osób (np. służba zdrowia) jest naturalnie badanych wielokrotnie. Na marginesie: w Polsce w tej statystyce przodują podobno politycy (ci sami, którzy odebrali to prawo lekarzom). - W Wuhan niemal natychmiast po częściowym zniesieniu ograniczeń zanotowano wzrost liczby zachorowań. Co prawda jednorazowy, ale mając na uwadze dyskusyjną przejrzystość polityki informacyjnej Państwa Środka warto odnotować.
- Już dziś mówi się bez ogródek, że jesienią czeka nas druga fala pandemii (o ile pierwsza zdąży w ogóle wyhamować).
- Japończycy zaczynają przebąkiwać, że organizacja igrzysk olimpijskich w Tokio może nie dojść do skutku nawet po ich przeniesieniu na przyszły rok. Raz, że bez szczepionki może to być wciąż zbyt niebezpieczne, a dwa: Japończycy zaczynają rozumieć w jak głębokim kryzysie się znaleźli, zwlekając z poprzednią decyzją i udając przed światem, że wszystko jest pod kontrolą. Okazało się, że bardzo nie jest.
- Coraz częściej pojawiają się informacje, że koronawirus pozostanie z nami znacznie dłużej, niż byśmy sobie tego życzyli. Rok 2022 jest w tej chwili dość wciąż dość ostrożnym szacunkiem.
- Jakaś dobra wiadomość? Badania w Holandii wykazały, że ok. 3% ludzi nabyło odporność na działanie koronawirusa. Co prawda to oznacza, że 97% jej (jeszcze) nie ma, ale od czegoś trzeba zacząć.
- No i sprawa najważniejsza: wszystkie, dokładnie wszystkie podjęte dotąd działania, począwszy od dystansu społecznego, po pełny lockdown, są wyłącznie sposobami na ograniczenie rozprzestrzeniania się wirusa, a nie na walkę z nim. Dopóki nie zostanie wynaleziona i – co nie mniej ważne – upowszechniona szczepionka, ludzkość bardziej będzie uciekać przed zagrożeniem, niż je likwidować.
Tyle fakty. Po co o tym wszystkim piszę? O tym za moment.
Najpierw małe zastrzeżenie: uprzejmie proszę w tym miejscu o darowanie sobie wszelkich porównań ze „świńską grypą”, SARS, MERS, grypą sezonową etc.
Po pierwsze: z metodologicznego punktu widzenia te dane są zupełnie nieporównywalne, bo w żadnym poprzednim przypadku nie zastosowano takich ograniczeń, jak obecnie. To oznacza, że nie wiemy, jak wyglądałyby powyższe liczby, gdyby tych ograniczeń nie było. Chcieli to sprawdzić Brytyjczycy, ale szybko im przeszło (i słusznie). Niemniej już na etapie symulacji wychodziło im, że trzeba się liczyć z setkami tysięcy ofiar – tylko w UK. A mnie nieszczególnie interesuje „co by było, gdyby…”
Po drugie: nie zamierzam wdawać się w spory dotyczące interpretacji tych danych. Zdaję sobie doskonale sprawę, że operuję na dużych uogólnieniach i choć pewne wartości są raportowane w podobny sposób, kryją się za nimi zupełnie inne składniki (jak w przypadku wspomnianej wyżej liczby zgonów, czy samych danych o zachorowaniach, uzależnionych od liczby wykonanych testów).
Chodzi o pokazanie tylko jednego: na razie – mówiąc dość oględnie – raczej nie wygrywamy.
Tymczasem już od prawie dwóch miesięcy niemal codziennie przeglądam dziesiątki informacji o pomysłach na dokończenie lig, wznowienie treningów, rozegranie przełożonych na bliżej nieokreśloną przyszłość spotkań, czy organizację odroczonych imprez. Jak chociażby Tour de France, którego nowy termin poderwał niemal całą kolarską społeczność, choć na poziomie racjonalnym w jego organizację wierzą prawdopodobnie tylko nieliczni, a pozostali na wszelki wypadek zastrzegają sobie możliwość wycofania się rywalizacji, gdyby okazała się ona nie dość bezpieczna.
Podczas wczorajszej rozmowy w Radiu Gol Michał Rawa zadał nam pytanie: „czy w tej sytuacji nie byłoby lepiej po prostu wszystkiego odwołać i zacząć na serio myśleć już o kolejnym sezonie?”. W końcu przecież wszystko wskazuje na to, że i tak zmierzamy w tę stronę.
Na szybko przyszły mi do głowy dwie odpowiedzi, dlaczego wciąż tak kurczowo trzymamy się tegorocznego kalendarza i gotowi jesteśmy go nieustannie naginać i modyfikować.
Po pierwsze: jest to niezbędne dla podtrzymania motywacji zawodników. Niby to oczywistość i niby „tylko data”, a jednak podkreślają to wszyscy: ta data pozwala znaleźć jakiś punkt odniesienia i cel, do którego wszyscy mogą zmierzać. Po drodze będzie do rozwiązania całe mnóstwo problemów, jak choćby bardzo nierówne warunki do treningów, na co niedawno zwracał uwagę np. Tom Dumoulin. Ale nie zmienia to rzeczy najważniejszej: jest cel, więc jest też powód, dla którego warto podtrzymywać ciągłą gotowość i zaangażowanie treningowe.
Drugi powód ma ścisły związek z tym, wokół czego kręci się ten cały biznes: z pieniędzmi. Pozyskiwanie funduszy na organizację imprezy nie należy do najłatwiejszych, a już na pewno nie jest rzeczą, która się dzieje szybko. Pomijam tu kwestie proceduralne, związane z podpisywaniem umów, ale sam proces uzgodnień odpowiednich świadczeń i ich wartości bywa bardzo długotrwały. Zwłaszcza w przypadku tak wielkiej imprezy jak TDF, gdzie do pogodzenia jest mnóstwo interesów, często całkowicie z sobą sprzecznych.
Szczęście w nieszczęściu polega na tym, że część tych świadczeń rozliczana jest post factum, czyli strony umawiają się na określone świadczenia, ale rozliczają je dopiero po realizacji wszystkich zadań. To daje organizatorom pewną elastyczność w kwestii terminów, pomijając oczywiście ograniczoną pojemność samego kalendarza.
Ale to rozwiązanie tworzy również nieco przestrzeni dla sytuacji, której wszyscy byśmy sobie życzyli, czyli np. wypracowania szczepionki i odpowiednio szybkiego rozdystrybuowania jej wśród kibiców, ustawiających się przy trasie wyścigu. Abstrahuję oczywiście od dzisiejszego prawdopodobieństwa zaistnienia takiej sytuacji, ale czysto teoretycznie można przyjąć, że coś takiego się wydarzy.
Gdyby organizator dziś odwołał imprezę i w ślad za tym rozwiązał wszystkie umowy, proces ich ponownych uzgodnień prawdopodobnie storpedowałby możliwość rozegrania wyścigu, nawet gdyby okoliczności na to pozwoliły.
Oczywiście znacznie trudniej mają wszyscy ci, którzy zainkasowali część gotówki z góry, np. z tytułu praw telewizyjnych. Nic dziwnego, że FIFA i UEFA w pocie czoła pracują nad możliwością dokończenia lig i rozstrzygnięcia pucharów, bo tam część niemałych pieniędzy już została wypłacona i lada moment staną przed koniecznością wykonania przelewów w drugą stronę. Tu różnica jednak polega na tym, że mecz piłkarski można rozegrać przy pustych trybunach. Wyścig kolarski bez udziału kibiców trudno sobie w ogóle wyobrazić. Chyba że rozgrywany byłby w całkowitej tajemnicy, ale chyba nie o to nam chodzi.
To pytanie Michała dało mi jednak do myślenia i w końcu przyszło mi do głowy, że kierunek, w którym kombinują organizatorzy wyścigów, pokrywa się niemal doskonale z tym, w którą stronę wędrują myśli rządzących, powtarzających w kółko mantrę o potrzebie „odmrażania” gospodarek.
Na ekonomii znam się umiarkowanie, ale intuicja mi podpowiada, że dogmatyczne dążenie do przywrócenia dotychczasowego porządku będzie raczej skazane na porażkę. To mleko się już wylało i wpychanie go na siłę do butelki przyniesie opłakane skutki.
Nie umiem sobie dzisiaj wyobrazić jaki sens miałoby na przykład ponowne odbudowywanie kolarstwa wokół UCI, która w sytuacji zagrożenia całej dyscypliny – delikatnie mówiąc – raczej nie stanęła na wysokości zadania? Jaki cel zostałby zrealizowany, gdybyśmy teraz próbowali ratować federacje narodowe, które w obliczu kryzysu jedna po drugiej okazują się kompletnie niewydolne i – nie ma co owijać w bawełnę – zupełnie niepotrzebne. Jakie bezpieczeństwo i stabilność jest w stanie zapewnić zespołom model oparty o sponsoring, który nawet w codziennych okolicznościach zmusza je do skomplikowanej ekwilibrystyki, by przedłużyć kontrakt o kolejny rok?
Moim skromnym zdaniem teraz właśnie jest odpowiedni moment na zadawanie tego typu pytań i szukanie na nie odpowiedzi. Być może świat już je zna, tylko musi odkryć ich zastosowanie dla innych dyscyplin (vide: komercyjne federacje w sportach walki, znane z innych biznesów modele crowdfundingowe, może idea całego sportu, dostępnego w modelach pay-per-view itp.). A może musi ich w tym momencie poszukać na nowo? Nie wiem.
Jestem jednak pewien, że kluczem do wyjścia z tej sytuacji na pewno nie jest udawanie, że już za chwilę wszystko wrócić do normy i będziemy mogli żyć jak dotąd. Już dziś wiemy, że to jest bardzo mało prawdopodobne. Najpierw musimy się nauczyć wygrywać z zagrożeniem. A w tej materii sukces jest jeszcze przed nami.
I na koniec jeszcze jedno zastrzeżenie: piszę to wszystko z pozycji faceta, którego codzienne życie w dużej mierze zależy od tego, co dzieje się w sporcie. Od blisko dwóch miesięcy dzień w dzień przeglądam tysiące informacji z Covid-19 w roli głównej. Jak kania dżdżu pragnąłbym już się zająć czymś innym. W normalnych okolicznościach dziś zapewne pisałbym materiał z Amstel Gold Race. Bardzo za tym tęsknię, jak my wszyscy. I też chętnie poszedłbym na rower.
To nie jest przejaw pesymizmu czy braku wiary. Jako dziennikarza interesuje mnie przede wszystkim zrozumienie procesów, które właśnie zachodzą. I w miarę możliwości chłodna ocena tego, co się w tej chwili dzieje oraz tego, jakie to może mieć dla nas wszystkich (w tym dla mnie) skutki w przyszłości. Nie mam niestety szklanej kuli, mogę więc wnioskować tylko na bazie tego, co wiemy. A w tym momencie i z tą wiedzą, jaką posiadam, nie czuję się upoważniony do roztaczania hurraoptymistycznych wizji. Na razie ten mecz przegrywamy. Ale wciąż wierzę, że w końcu uda nam się go wygrać.
Tylko do tego powinniśmy – jak to zwykli mówić futbolowi komentatorzy – zmienić obraz naszej gry. Przed nami jeszcze sporo wiraży przed szczytem Stelvio.
Foto: Flickr / bazaarboy
Jeden komentarz na temat “Dlaczego ten show musi trwać?”