Pasjami uwielbiam stwierdzenie: „nie czytałem, ale moim zdaniem…”. Ewentualnie: „artykuł mi się urwał po kilku zdaniach, ale zgadzam się, że…”. No i klasyczne: „nie czytam tego szmatławca!”. Szanuję. Zwłaszcza ten wewnętrzny imperatyw, który zmusza człowieka do podzielenia się tą informacją ze światem. Ale ja nie o tym, choć do kwestii wewnętrznego przymusu jeszcze za moment wrócę.
Justyna Kowalczyk w swoim felietonie podzieliła się dość gorzką refleksją, że w tak ważnym momencie, który dotknął nie tylko sportowców, ale również wielu aktywnych amatorów, nikt z możnych świata sportu o tenże sport nie zawalczył.
W pewnym sensie jest to zrozumiałe. Nie wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, w jakim stopniu zawodowy sport w Polsce uzależniony jest od polityki. Ale jednocześnie wielu z nas wysuwa na co dzień żądania, żeby spółki skarbu państwa inwestowały w sport jeszcze więcej i więcej.
Wystarczy spojrzeć w stronę toru kolarskiego w Pruszkowie i poczytać opinie o tym, jak – zdaniem wielu ludzi – sprawa wielomilionowego długu PZKol powinna zostać rozwiązana. „Minister powinien ten dług po prostu spłacić”. Alternatywnie: „powinien go przejąć (państwowy) COS”, albo „Orlen nie powinien był wycofywać się ze sponsoringu”. I tak dalej.
Jak okiem sięgnąć niemal cały profesjonalny sport w tym kraju jest w większym lub mniejszym stopniu przynajmniej pośrednio zależny od państwowych pieniędzy. Kto miałby w takiej sytuacji bronić sportu przed decyzjami rządzących? Kto odważy się warknąć na rękę, która go karmi?
Jeśli spojrzeć na decyzyjny chaos, jakim niemal każdego dnia częstuje nas miłościwa władza, obraz naszej rzeczywistości staje się jeszcze bardziej ponury. Bo oto nie dość, że w żaden sposób nie wyeliminowaliśmy najważniejszego zagrożenia, z którym – przynajmniej w teorii – próbujemy walczyć, to jeszcze doprowadziliśmy do sytuacji, w której nagle otwarto przysłowiowe klatki i wypuszczono zgłodniałych ruchu ludzi, bo sobie poszli pobiegać. W maseczkach. Ryzykujących własnym zdrowiem, by się nie zarazić i nie zaryzykować zdrowiem. Trudno o większy absurd, a podejrzewam, że to jeszcze nie jest nasze ostatnie słowo. Tradycję w stawaniu na skraju przepaści i robieniu kroku naprzód mamy w końcu dość bogatą.
Zasadniczo zgadzam się z tezą, którą postawiła Justyna, ale rozwinąłbym ją jeszcze w nieco innym kierunku. Mnie osobiście w tym wszystkim zabrakło ludzi sportu, którzy by powiedzieli reszcie, jak zadbać o siebie w sposób odpowiedzialny i mądry.
Kiedy przed miesiącem opublikowałem tutaj tekst o bieganiu za rzucanym przez władzę patykiem, będący w istocie krytyką naszego powszechnego konformizmu i braku społecznej wrażliwości i odpowiedzialności, posypały się zewsząd gromy, że się niepotrzebnie czepiam, bo przecież prawo „pozwala” na aktywność, więc ludzie będą biegać i jeździć. Bo mogą. W prywatnej korespondencji dostałem za to sporo wiadomości, z których wynikało, że ludzie zasadniczo zgadzają się z tym, co napisałem, ale brakuje im podobnego zdania ze strony sportowych autorytetów.
Sportowcy tymczasem albo wdali się dyskusję o meandrach interpretacji rządowych rozporządzeń, albo – jak napisała Justyna – „popłynęli z prądem” i zaczęli pracę nad swoim core stability.
Zabrakło tylko jednego: prostego i zdecydowanego przekazu z jakiego właściwie powodu to robią. Wszelkie wyjaśnienia zastąpiono hasztagiem #zostańwdomu. Dobre i to, choć ludzie wciąż nie rozumieli, dlaczego właściwie mają siedzieć w domach, skoro władza otwiera im furtkę do wyjścia na zewnątrz. Inna sprawa, że za tą furtką zwykle czekał patrol policji, ale wtedy dyskusja schodziła na zupełnie inny temat. O istocie sprawy nie mówił właściwie nikt.
Być może jest to moja prywatna fiksacja, ale w sprawach związanych ze zdrowiem nie zwykłem ufać ani władzy, ani ludowej mądrości. Za grosz nie wierzę rządzącym, którzy najpoważniejszy od ośmiu dekad kryzys próbują wykorzystać do umocnienia swojej władzy. Nie wierzę w skuteczność podejmowanych przez nich decyzji, które nie służą wyłącznie jednemu celowi: walce z epidemią. W tej materii wierzę wyłącznie lekarzom i naukowcom. Wnioski staram się wyciągać bezpośrednio z liczb i analiz, w żadnym wypadku z ich domorosłych interpretacji. A liczby na razie mówią właściwie jedno: w walce z pandemią sukces jest wciąż przed nami.
Brakuje mi głosu jakiegokolwiek autorytetu, którego w końcu posłuchałaby nasza władza, zamiast się miotać między skrajnie głupimi rozwiązaniami, jak choćby sławetne zamykanie lasów. Brakuje mi wizji, w oparciu o którą można zbudować jakąś konkretną strategię: „na taki czas ograniczamy określonego rodzaju aktywność, takie i takie rozwiązania chcemy zastosować, w takim terminie chcemy osiągnąć określony efekt”.
Tak, jak zrobili to chociażby Czesi, którzy skupili się tylko na jednym: opanowaniu kryzysu. Oni swój sukces już osiągnęli, przynajmniej częściowo. I właśnie wracają do wciąż ograniczonej, ale względnej normalności.
A my? Wciąż tak naprawdę nie wiemy na czym stoimy. „Do odwołania” – to nasza jedyna strategia i jedyny pewny termin.
Wiele się u nas mówiło o „modelu szwedzkim”, w którym władza bardzo ostrożnie gospodaruje wszelkimi ograniczeniami. Nie podejmuję się dyskusji o tym, czy ów model okazał się sukcesem, bo na razie ani liczby o tym nie świadczą, ani sami Szwedzi nie są do końca przekonani, czy podjęte w ich imieniu decyzje były tymi, których oczekiwali. Przywołuję ten przykład z innego powodu: do wprowadzenia „modelu szwedzkiego” nie trzeba zbyt wielu administracyjnych decyzji. Wystarczy zacząć zachowywać się jak Szwedzi, którzy bez rozporządzeń ze strony rządzących w ogromnym stopniu ograniczyli się sami. My nadal biegamy za rzuconym patykiem i czekamy na wieści, jakież to nowe fascynujące rozwiązanie jutro lub pojutrze zaproponuje nam władza.
Za stwierdzeniem Justyny, że „nikt o sport nie zawalczył” kryje się dla mnie jeszcze jedno przesłanie: nikt nie powiedział, jak w tej sytuacji uprawiać go mądrze. Zresztą nie tylko w czasie pandemii, ale również na co dzień.
Wśród wielu argumentów broniących uprawiania sportu za wszelką cenę i mimo wciąż realnego zagrożenia, najczęściej pojawia się ten, że ludzie po prostu „muszą”.
Rozumiem rzecz jasna wszystkie korzyści, jakie płyną z przewietrzenia sobie głowy. I doskonale zdaję sobie sprawę, że endorfiny i adrenalina mają właściwości uzależniające. Ale kiedy aktywność staje się przymusem, zapala mi się jakaś ostrzegawcza lampka. Kiedy nałóg zaczyna rządzić naszym życiem, bez względu na to jak dobrze uzasadniony, staje się zwyczajnie groźny. Dla więzów rodzinnych, dla portfela i dla otoczenia.
Dla mnie osobiście jakikolwiek przymus stoi w całkowitej sprzeczności z przyjemnością. Może właśnie dlatego uparcie odrzucam ten argument o „konieczności”? Bo zdając sobie sprawę, że codzienna aktywność jest dla nas ze wszech miar korzystna i potrzebna, to jednak mimo wszystko chciałbym, żeby była jeszcze przyjemna.