Dawno, dawno temu trafiłem w jednym z magazynów na któryś z licznych swego czasu wywiadów z Krzysztofem Hołowczycem. Opowiadał w nim między innymi o jednej z kilku sytuacji, w których otarł się o śmierć. Nie pamiętam już dokładnie opisu okoliczności, ale prawdopodobnie „zrobił zyg tam, gdzie miał zrobić zag” i poleciał bokiem w stronę ułożonych w stertę pni drzew. Lepiej za to zapamiętałem to, co wówczas (przynajmniej według jego relacji) Hołek pomyślał: „To koniec? Szkoda, że tak głupio”.
Mój osobisty stosunek do śmierci kształtowały przez lata głównie nauka i lektury. Tak się złożyło, że część mojego życia poświęciłem studiom filozofii, a tam – tak się znów złożyło – szczególnie do gustu przypadł mi stoicyzm. W międzyczasie odkrywałem swoje ulubione lektury, których autorzy na różne sposoby oswajali mnie ze zjawiskiem umierania. Każdy, kto czytał „Paragraf 22”, z którego pochodzi przytoczony powyżej fragment o zyg i zag wie zapewne, co mam na myśli. A jeśli ceni sobie twórczość Terry’ego Pratchetta, prawdopodobnie nie jest mu również obce powiedzenie pewnego charakterystycznego jegomościa w czerni, który zwykł był mawiać: „Nie myśl o tym, jak o umieraniu. Po prostu wyruszasz wcześniej, żeby uniknąć korków”.
Oczywiście nikogo nie namawiam do tego, by podzielać tego typu nieco cyniczne spojrzenie na rzeczywistość. Wprost przeciwnie. Piszę o tym głównie z tego powodu, że choć po prostu uznaję śmierć za nieodłączny element życia – również mojego – to jakoś nieszczególnie mi się spieszy do tego, by jej (tudzież jemu, bo u Pratchetta Śmierć jest rodzaju męskiego) w jakikolwiek sposób ułatwiać robotę.
O ile więc jako stoik nie roszczę sobie pretensji do zamartwiania się sprawami i zdarzeniami, na które nie mam żadnego wpływu, o tyle staram się dość skrupulatnie przestrzegać kilku zasad, których realizacja zależy już tylko i wyłącznie ode mnie. A ponieważ ostatnio niemal na każdym kroku słyszę, że „kierowcy nas zabijają”, mam pewien problem z bezrefleksyjnym potakiwaniem i uwalnianiem się od odpowiedzialności, bo siedząc na rowerze wiele razy sam się złapałem na tym, że czasem bezwiednie robię wiele, by im w tym pomóc.
Kilka lat temu po raz pierwszy dałem się namówić na wzięcie udziału w Rapha 500 Festive, czyli wyzwaniu polegającym na przejechaniu co najmniej 500 km między wigilią Bożego Narodzenia a Sylwestrem. Fajny pomysł, ale jeszcze lepsza szkoła – nomen omen – życia.
Po pierwsze: człowiek cieszy się wówczas każdym promieniem słońca, zanim się zorientuje, że to samo słońce może się okazać dla niego zabójcze. Świeci bowiem tak nisko, że oślepia wszystkich: zarówno jadącego na rowerze, jak i jeżdżących samochodami.
Szczęśliwie ostatnich kilka zim było nieprzesadnie śnieżnych, ale jeśli się zdarzy, że na drodze znajdzie się warstwa powstałego nawet po niewielkim opadzie charakterystycznego błota, człowiek na rowerze szybko się orientuje, że grożą mu dwa poważne niebezpieczeństwa: nietrudno wywinąć orła i równie łatwo można sobie wyobrazić, że część tego błota znajduje się na szybach samochodów, dodatkowo ograniczając i tak daleką od ideału widoczność.
Wtedy zaczynasz rozumieć, że jedną z ważniejszych rzeczy, jaką musisz sobie zapewnić na rowerze jest to, żeby być widocznym dla innych. Z daleka. Żeby zobaczyć cię miał szansę nie tylko ten kierowca, który jedzie bezpośrednio za tobą, ale również kolejni.
Jaskrawe kolory oczywiście to ułatwiają, ale nic nie zastąpi mrugającej lampki. Naprawdę nie rozumiem czego obawiają się rowerzyści, którzy jak ognia unikają tego elementu wyposażenia? Już nie mówiąc o tym, że część z nas jeździ bez żadnego oświetlenia również po zmroku, ucinając każdą próbę zwrócenia im na to uwagi obcesowym: „nie pierdol mi tu o jakiejś głupiej lampce”.
Po drugie: kiedy jedziesz okutany na wszystkie sposoby i kulisz się w sobie, żeby nie zamarznąć, nagle odkrywasz, że twoje pole widzenia ogranicza się właściwie wyłącznie do tego, co znajduje się dokładnie na wprost ciebie. Oglądanie się za siebie podczas jazdy na śliskiej drodze grozi tym, czego raczej nie chcesz w tej chwili doświadczyć. Teoretycznie możesz zdać się na słuch, ale uszy też masz zasłonięte, a gdy jedziesz odrobinę szybciej słyszysz niemal wyłącznie szum. To oznacza, że każdy manewr musisz planować odpowiednio wcześniej, po wielokroć się upewniając, że możesz bezpiecznie go wykonać. Wystawienie ręki w ostatniej chwili, żeby zasygnalizować zamiar skrętu, może się okazać niewystarczające, żeby inni uczestnicy ruchu zrozumieli twoje zamiary i zdążyli we właściwy sposób zareagować.
Po trzecie: zaczynasz sobie zdawać sprawę z tego, jak ważny jest sprawny i odpowiednio przygotowany do jazdy rower. Gdy niewiele widzisz, niewiele słyszysz i masz świadomość, że musisz być w 100% skoncentrowany na drodze, zaglądanie sobie między kolana, żeby zlokalizować dziwne odgłosy z okolic łańcucha nie należy do najszczęśliwszych pomysłów. Sprawdzanie skuteczności hamulców dopiero na drodze – również.
Po czwarte: kiedy w końcu zdajesz sobie sprawę, jak niewiele spraw na drodze zależy tak naprawdę tylko od ciebie, zaczynasz odczuwać coś, czego większość z nas stara się unikać, a do czego jeszcze mniej się przyznaje: pewien rodzaj mobilizującego strachu.
Nie ma dla mnie lepszej lekcji wyobraźni i skuteczniejszej nauki przewidywania tego, co się może wydarzyć na drodze, niż jazda zimą lub w trudnych warunkach pogodowych. I niezmiennie uważam, że mimo doskonalonej z każdym kilometrem techniki jazdy, nie ma na rowerze bardziej przydatnej umiejętności, niż pokora. Warto się jej uczyć w każdej sytuacji. Nawet wjeżdżając z niewielką prędkością w głupią kałużę na ścieżce rowerowej i koziołkując ułamek sekundy później, bo się nie zauważyło głębokiego pęknięcia w asfalcie lub między płytami. W sam raz takiego, żeby złapać koło.
To też ćwiczyłem i była to dość bolesna lekcja. Nauczyła mnie zwalniania przed każdym większym rozlewiskiem i upewniania się, czy istnieje jakaś alternatywna możliwość pokonania nieznanej przeszkody. Żaden KOM lub PR na Stravie nie są warte ryzyka zwiedzania otwartej studzienki, a przecież i na takie pomysły na „przyspieszanie odwadniania” potrafią wpaść nasi drogowcy lub próbujący ich zastępować lokalni szeryfowie.
Problem naszego bezpieczeństwa na drodze to nie jest wyłącznie kwestia uzbrojenia w odpowiednie argumenty i statystyki. Nie mam najmniejszych złudzeń, że obrzucanie kierowców, pieszych i innych rowerzystów coraz bardziej wymyślnymi wyzwiskami nie zmieni sytuacji ani o jotę. A jeśli już, to na pewno nie w tę stronę, której byśmy oczekiwali.
Kiedy przed tygodniem napisałem w jednym z felietonów, że „powinniśmy zacząć od siebie”, mając na myśli przede wszystkim nader częstą ignorancję przepisów i reguł poruszania się po drodze, część komentujących zareagowała świętym oburzeniem. „Rozgrzeszanie drogowych zabójców” – pisali jedni. „To ustawianie kolarzy w rzędzie dla uciechy kierowców” – argumentowali inni. Paradoksalnie, niemal cała ta oparta o insynuacje, półprawdy i niedopowiedzenia dyskusja była najlepszą ilustracją tekstu, do którego się odnosiła.
Wychodząc na rower czy to na trening, przejażdżkę, dojazd do pracy czy w jakimkolwiek innym celu, nie mamy żadnego wpływu na zachowanie innych. Jesteśmy odpowiedzialni wyłącznie za siebie i nie zmieni tego ani najświętsze oburzenie, ani najgorliwiej deklarowana środowiskowa solidarność.
Jedyne, co tak naprawdę zależy od nas samych i na co mamy realny wpływ, to dbałość o to, by ze swojej strony zrobić wszystko co możliwe, żeby poruszać się po drodze jak najbezpieczniej. Bez własnej arogancji i bez nadmiernej wiary we własną nieśmiertelność.
Za każdym razem gdy wychodzę na rower czuję pewien rodzaj lęku, który wyostrza moje zmysły i wzmaga moją ostrożność. Chciałbym, żeby inni użytkownicy dróg zachowywali się co najmniej podobnie racjonalnie, ale ostatecznie zdaję sobie sprawę, że nie mam na to wielkiego wpływu. Podobnie jak nie mam wpływu na to, gdzie uderza piorun, gdzie upada złamane wiatrem drzewo lub gdzie trafia spadająca z dachu dachówka.
W miarę moich możliwości staram się edukować innych kierowców, a na drodze pilnuję tego, by samemu nie popełniać wytykanych innym grzechów. Nie przekraczam prędkości, nie wyprzedzam na trzeciego, a wyprzedzając kolarza staram się omijać go możliwie najszerszym łukiem. Przykład czasem działa, a czasem jako kierowca również staję się podmiotem agresji ze strony innych. Nie mam w ręku gotowej recepty i choć nie akceptuję tej sytuacji, niezbyt wiele mogę zrobić, by ją zmienić.
Mógłbym oczywiście siedzieć w domu, ale uważam, że to nie jest rozwiązanie. Wzajemnego szacunku nie da się wymusić siłą, musimy się go zwyczajnie nauczyć.
Wszystko, co jestem w stanie zrobić idąc na rower, to dołożyć wszelkich starań, żeby nie powiedzieć do samego siebie w ostatniej chwili: „To koniec? Szkoda, że tak głupio”.