Czy wszyscy już przeczytali na stronie Prawosportowe.pl tekst o odpowiedzialności kierowców i rowerzystów za zdarzenia drogowe z ich udziałem? Jeśli tak to znakomicie, bo jest to bez wątpienia wiedza warta rozpowszechniania. Nie uczą o tym na kursach jazdy i – jak podejrzewam – nie ma o tym bladego pojęcia zdecydowana większość kierujących jakimikolwiek pojazdami w tym kraju. Gdyby mieli świadomość tych niuansów, być może gdzieś między synapsami zrodziłaby się im czasem myśl o tym, że nie zawsze warto „zapierdalać”, nawet jeśli się lubi.
Ale uwaga! Czy wszyscy czytający zwrócili uwagę, że w przywołanym tekście jest mowa wyłącznie o odpowiedzialności cywilnej? Sądząc z lektury wielu internetowych komentarzy niewielu czytelników dostrzegło tę różnicę, a jest ona fundamentalna. Zdefiniowane przez kodeks cywilny pojęcia odpowiedzialności na zasadzie winy i ryzyka, które zostały opisane w tym materiale, nijak się mają do pojęcia winy w rozumieniu kodeksu karnego i kodeksu wykroczeń.
Sam miałem wątpliwości, więc zwróciłem się z nimi do autorki artykułu. Z odpowiedzi uzyskanej od pani mecenas wynika jasno, że to są dwa zupełnie odmienne porządki prawne. Żeby mówić o winie w rozumieniu domagania się za nią kary, muszą zajść bardzo konkretne przesłanki (np. związane z utratą zdrowia pokrzywdzonego), a o samej winie każdorazowo rozstrzyga sąd.
Przyznaję, że szlag mnie trafia, gdy czytam czasem wynurzenia rozmaitych drogowych „fachowców”, próbujących za wszelką cenę dowieść, że rowerzyści nie powinni jeździć po drogach. Powołują się przy tym na przykład na zapis w prawie o ruchu drogowym, który nakazuje uczestnikom ruchu poruszanie się z prędkością niepowodującą utrudnienia w ruchu. Innymi słowy: jeśli jadący na rowerze nie jedzie 90 km/h poza terenem zabudowanym, nie powinno go być na tej drodze, gdyż „utrudnia ruch”. Oczywiście zwrócenie uwagi, że np. samochód z przyczepą również nie może jechać 90 km/h, bo obowiązuje go ograniczenie prędkości do 70 km/h wywołuje w najlepszym przypadku pogardliwe prychnięcie: „no ale to przecież samochód!”. Częściej jednak można się dowiedzieć paru ciekawych rzeczy o sobie i swoim pochodzeniu.
Ale wśród kolarzy wcale nie jest lepiej. Nie tak dawno na jednej z grup kolarskich ktoś się poskarżył na gnającą bez pamięci ustawkę, która zajechała mu drogę wymuszając pierwszeństwo na skrzyżowaniu. Facet jechał na wprost, ale został zmuszony do hamowania, gdy wyprzedzająca go grupa postanowiła tuż przed nim skręcić w prawo. Pomijam już fakt, że takie zachowanie ze strony kierowcy spotkałoby się z natychmiastowym ostracyzmem.
Tymczasem znalazł się jakiś mądrala, który próbował dowieść, że grupa miała pierwszeństwo, gdyż była „zorganizowaną kolumną” (na marginesie: liczącą dużo więcej kolarzy, niż dopuszczone przez prawo 15 osób). Mało tego: jego zdaniem gdyby doszło do wypadku, bo nieprawidłowo wyprzedzany kolarz postanowiłby jednak nie hamować, byłaby to „jego wina”, gdyż dopuściłby się „zaniechania” uniknięcia doprowadzenia do niebezpiecznego zdarzenia. Gość co prawda nie doczytał, że w przepisie mowa jest o „doprowadzeniu” do zagrożenia w ruchu, a nie o „uniknięciu” tegoż zagrożenia, ale bynajmniej nie przeszkadzało mu to w uporczywym dążeniu do „wygrania dyskusji”.
Bo niestety – i to jest największą zmorą naszych czasów i powszechnego dostępu do treści, których na ogół nie rozumiemy – najczęściej w tych wszystkich sporach chodzi wyłącznie o to, żeby „wygrać” i mieć rację. Najmniej o to, by cokolwiek zmienić, a jeśli już, to na pewno nie w swoim podejściu i zachowaniu. Skutek jest taki, że każdego roku przy polskich drogach wyrasta ponad trzy tysiące nowych krzyży. Wiele z nich jest pamiątką po tych, którzy „mieli rację”.
Mam za złe tym wszystkim, którzy z lekceważeniem podchodzą do prawa, widząc w nim na ogół tylko uprawnienia, a niemal zupełnie nie dostrzegając obowiązków. Jeszcze większą złość wywołują u mnie ci, którzy nie rozumiejąc tego co czytają, usiłują wykorzystać swoje koślawe interpretacje do udowodnienia swojej racji. W efekcie – świadomie lub nie – rozpowszechniają zwyczajne kłamstwa. Na przykład o tym, że „kierowca jest zawsze winny kolizji z rowerzystą”, bo tak wyczytali w cytowanym na początku artykule.
Rzecz w tym, że w tym artykule nic takiego nie zostało napisane. Mowa jest wyłącznie o odpowiedzialności cywilnej, a w dodatku stoi tam wyraźne zastrzeżenie, że można o niej mówić wyłącznie w sytuacji, w której kierujący rowerem nie przyczynił się do zaistnienia zdarzenia. Nie sposób obarczać winą kierowcy, gdy się przejeżdżało rowerem na czerwonym świetle.
Promowanie idei domyślnej odpowiedzialności kierowców za zdarzenia na drodze jest groźne dla samych rowerzystów, bo daje im fałszywe poczucie, że mogą na drodze więcej niż inni. Nie, nie mogą. Przepisy prawa o ruchu drogowym obowiązują wszystkich dokładnie tak samo. Statystyki nie mają tu nic do rzeczy. „Większość” to nie to samo co „wszyscy”.
I jeszcze a’propos statystyk: w 2013 roku na polskich drogach wydarzyło się 35 847 wypadków drogowych. W 4 723 uczestniczyli rowerzyści. Spowodowali 1 716 z nich.
W roku 2019 na 4 426 wypadków z udziałem rowerzystów winnymi 1 626 z nich byli rowerzyści. To prawie 37%, grubo ponad jedna trzecia. Mało? Ile być powinno, żebyśmy dostrzegli problem również po swojej stronie?
Liczba wypadków spowodowanych przez rowerzystów oraz tych, w których kierujący jednośladami uczestniczyli od lat pozostaje na niezmiennym poziomie. W tym samym czasie liczba wszystkich zdarzeń drogowych spadła o ponad 5,5 tysiąca.1 To również powinno nam dać do myślenia.
I nie, nie jest żadnym wyjaśnieniem, że jest nas na drogach po prostu dużo więcej niż przed siedmiu laty. Samochodów na polskich drogach również jest więcej. Między 2013 a 2018 rokiem przybyło ich ponad 5 milionów.2
1 – na podstawie raportów rocznych Biura Ruchu Drogowego KG Policji
2 – na podstawie danych GUS