Kraina obłędu

Najsmutniejsze i najbardziej przerażające w całej dyskusji o bezpieczeństwie rowerzystów na drogach jest to, że najważniejszy temat zdaje się w niej być najmniej istotny. My kłócimy się głównie o to, kto zna lepsze badania i kto się bardziej z innymi nie zgadza. Czasem też o to, kto kogo bardziej obraził. Tymczasem przy drogach codziennie rosną nowe krzyże.

Nie wiem, czy Andrzej Saramonowicz jeździ na rowerze i nie wiem, czy przyglądał się niedawnej „dyskusji” na temat bezpieczeństwa rowerzystów. Wiem za to, że jest niezwykle uważnym obserwatorem rzeczywistości, a jego celne pointy często znakomicie oddają stan ducha ludzkości w „Pokraju”. Jego zdanie o świecie, „w którym powróciła moda na plemienność i gdzie nie można dyskutować, a trzeba się opowiadać” byłoby doskonałą ilustracją do wspomnianej wyżej „dyskusji”.

Świadomie używam tu cudzysłowu, bo to, co się zwykle wyprawia w tego typu sytuacjach nie sposób nijak porównać do rozmowy. Najczęściej to po prostu festiwal aktów strzelistych, które w większości dotyczą kondycji umysłowej kogoś, kto porusza dany temat. Zasada jest prosta: wypowiedz się i pod żadnym pozorem nie przyjmuj argumentów. A jeśli ktoś przypadkiem będzie miał rację, wygarnij mu, że ma krzywe zęby. Albo jakiś inny defekt. Coś mieć musi.

Wypowiedzenie zdania „OK, przyjmuję ten argument” to coś gorszego niż wywieszenie białej flagi. Czeka za to wieczna infamia na dzielni, bo ktoś okazał się zbyt miękki, żeby bronić swojej teorii do końca. Nawet jak ta teoria nie bardzo trzyma się kupy. Na pewno są za to jakieś wyrafinowane kary. Pewnie kasjerka w Żabce inkasując 3,50 za browca krzyczy wówczas w stronę zaplecza: „Halina! Ten facet, co komuś przyznał rację w internecie kupił właśnie Tyskie! I to bezalkoholowe!”.

Jednym głosem? Nie ma mowy

Żarty żartami, ale sprawa jest poważna i wydawać by się mogło, że w sprawie bezpieczeństwa rowerzystów na drodze użytkownicy rowerów powinni mówić jednym głosem, a przynajmniej szukać jakiegoś porozumienia i wspólnego stanowiska, które można by przedstawić rządzącym.

Ale gdzie tam. Wystarczy, że ktoś ma na jakiś temat inne, a już – nie daj Boże – własne zdanie, to należy go natychmiast wypchnąć poza nawias. Co zabawne i tragiczne zarazem, często w imię tego, że „jak najwięcej ludzi trzeba nakłonić do jazdy na rowerach”. Niech więc jeżdżą i liczą się w statystykach, ale pod żadnym pozorem niech nie myślą, że są rowerzystami i mają w związku z tym cokolwiek do powiedzenia.

A jeśli przy tym będą mieli czelność stanąć od czasu do czasu w obronie kierowców, to już w ogóle należy ich uznać za piątą kolumnę, która pojawiła się w rowerowym świecie, by go rozsadzić od środka. Na przykład propozycją jazdy przez cały dzień z oświetleniem. Nie ma przecież dla użytkownika roweru niczego bardziej dewastującego jego poczucie własnej wartości. To bez wątpienia zamach.

Uderz w stół

Ciekawa sprawa. Kiedy kilka miesięcy temu napisałem w jednym z felietonów, że powinniśmy „zacząć od siebie”, też się naczytałem o sobie wielu interesujących rzeczy. Rzecz zabawna o tyle, że nie napisałem „zacznijmy od rowerzystów”, ale od siebie. Każdy od siebie, również (ale nie tylko) jadąc na rowerze . Tymczasem, poniekąd zgodnie z przysłowiem „uderz w stół, a nożyce się odezwą”, odezwały się dziesiątki „nożyc”, do żywego urażonych sugestią, że mogą na rowerze robić coś nie tak.

Zerknijmy zatem na moment w policyjne statystyki, z których wynika, że w 2019 roku na 4 426 wypadków z udziałem rowerzystów, przyczynili się oni do powstania 1 626 z nich. Jeśli ktoś ma lepszy kalkulator, to niech mnie poprawi, ale z mojego wynika, że rowerzyści spowodowali 37% wypadków, w których brali udział.

Mało? Spośród 257 ofiar śmiertelnych wśród rowerzystów, 132 z nich zginęło w wypadkach, które sami spowodowali. To ponad połowa. Nadal mało?

I to uwaga: to są tylko te zdarzenia, które figurują w policyjnych statystykach i są zarejestrowane jako „wypadek”, czyli zdarzenie, w którym ktoś ucierpiał.

Tymczasem wciąż wielu uczestników sporu o bezpieczeństwo na drogach uparcie lansuje tezę o zaledwie „kilku procentach” wypadków spowodowanych przez użytkowników rowerów. No tak. Jak się przykłada te 1 626 do ogólnej liczby wszystkich wypadków na polskich drogach (30 288), to faktycznie wychodzą uspokajające liczby. Tylko tym sposobem za chwilę odkryjemy paradoks, że najbezpieczniejszym miejscem dla rowerzystów jest autostrada, ponieważ tam nie doszło do żadnego wypadku z ich udziałem.

Wszystko albo nic

Podejrzewam, że w głowach części czytających te słowa już się kłębi podejrzenie, że ten Czykier to na pewno jakiś skryty „samochodziarz”, sponsorowany przez jakąś markę. Niestety nie, ale jeśli czyta mnie ktoś z marketingu fajnej marki, to może byłby tak uprzejmy…? Swojego samochodu musiałem się niestety pozbyć pięć lat temu (i jakoś żyję).

W ogóle pewną znamienną cechą tych dyskusji jest kompletny brak umiejętności oddzielania od siebie poszczególnych wątków i traktowanie całej rozmowy kompleksowo. Nie zgadzam się z jedną tezą? To z automatu nie wypada się zgodzić z innymi.

Odbyłem kilka dni temu ciekawą wymianę poglądów z pewnym człowiekiem na Twitterze, który uparcie argumentował, że obowiązek jazdy w kasku zniechęca część potencjalnych użytkowników do jazdy na rowerze. Do kwestii badań, na których oparta jest ta teza jeszcze za moment wrócę, ale interesujące jest również coś innego.

Mam bowiem wrażenie, że w wielu kwestiach jesteśmy zakładnikami pewnych dogmatów, które niejako z góry unieważniają inne aspekty tej samej sprawy. Dokładnie jak w tym wspomnianym na wstępie cytacie z Saramonowicza: nie możemy dyskutować, musimy się opowiedzieć. W tym przypadku, jeśli opowiadamy się za zwiększeniem liczby ludzi korzystających z rowerów, nie powinniśmy w ogóle rozmawiać o ich bezpieczeństwie, bo jeszcze część z nich zniechęcimy do tego pomysłu.

Rozwiązania trzeba wypracować

Przyznaję rację (czy ktoś mógłby przy okazji ogarnąć mi bezalkoholowego Żywca w Żabce, bo wiecie… trochę wstyd przed Ryśkiem), że narzucenie obowiązku jazdy w kaskach wszystkim rowerzystom to poniekąd wylewanie dziecka z kąpielą. I całkiem spore ryzyko dla przetrwania idei rowerów miejskich, które przecież funkcjonują w oparciu o decyzje użytkowników, podejmowane ad hoc. Nie sposób chodzić nieustannie z kaskiem pod pachą, bo być może w którymś momencie potrzeba i okoliczności skłonią nas do skorzystania z roweru.

Ale to wcale nie oznacza, że ideę obowiązku jazdy w kasku powinniśmy w całości porzucić, bo – jak „argumentują” niektórzy dyskutujący – „będzie to powód do wystawiania mandatów staruszkom”. Może powinniśmy ją po prostu gruntownie przemyśleć i jasno określić okoliczności, w których stosowanie kasku powinno być obowiązkowe, a w których nie. Łatwiej jednak jest wylać wiadro pomyj na autora takiego pomysłu, niż podjąć z nim próbę merytorycznej dyskusji. Właściwie pod byle pretekstem. Chociażby takim, że użył zdania w trybie oznajmującym, zamiast uprzejmego pytania, czy może wyrazić swój pogląd i zaprosić do wymiany myśli. OK. Z pewnością forma również ma znaczenie, ale mimo wszystko wydaje mi się, że bardziej powinniśmy się skupić nad treścią.

Zakładnicy danych bez odniesienia

Wspomniałem o badaniach, na które powołuje się wielu dyskutujących. Osobiście mam wątpliwości, czy aby na pewno wszyscy je czytali przed wklejeniem linków w komentarzach, ale zostawmy to. Interesujące jest (znowu) coś innego.

Znakomita większość tych badań realizowana była w drugiej połowie lat 90., a od tego czasu sytuacja na drogach zmieniła się diametralnie. Między rokiem 1990 a 2017 liczba samochodów w Polsce się potroiła. Obecnie na 1000 mieszkańców naszego kraju (wliczając w to również dzieci) przypada około 600 pojazdów (co polecam przy okazji do sztambucha tym wszystkim, którzy uważają, że kierowcy i rowerzyści to zbiory rozłączne). W innych krajach, gdzie realizowane były te badania, rozwój nie był aż tak dynamiczny jak u nas, ale również następował. Na drogach jest najzwyczajniej w świecie gęściej.

Druga rzecz, na którą warto zwrócić uwagę, to stosunkowo niewielkie próby, na których były realizowane owe ankiety. Gdzieś mignęła mi informacja, że w przypadku Australii w którejś z ankiet do pracy naukowej na ten temat uzyskano odpowiedzi od ok. 400 osób. Nie mam pojęcia, w jakim stopniu była to reprezentatywna próba dla całego społeczeństwa, ale raczej traktowałbym te wyniki z dystansem, pamiętając również o tym, że z zasady czym mniejsza próba, tym większy tzw. błąd statystyczny. Z traktowaniem ich jako źródła prawd objawionych o negatywnych konsekwencjach używania kasków byłbym bardzo ostrożny. Tym bardziej, że i same kaski przez trzy ostatnie dekady uległy sporej ewolucji.

Kiedyś w Warszawie będzie Amsterdam

Ale najpoważniejszym błędem, jaki popełniają wszyscy negujący konieczność używania kasków, jest opieranie się na tego typu badaniach, abstrahując jednocześnie od wszelkich innych uwarunkowań, które dla uproszczenia można określić jako społeczno-kulturowe.

Pasjami uwielbiam przytaczany tu i ówdzie argument, że w takim np. Amsterdamie czy Kopenhadze ludzie w większości jeżdżą bez kasków i jakoś dają radę. Pełna zgoda (tu żegnam się z kolejnym piwem). Tylko czy ktoś mógłby się ze mną podzielić informacją, ile w takiej Holandii lub Danii zatrzymano praw jazdy za przekroczenie prędkości w terenie zabudowanym o 50 km/h? Bo w Polsce ponad 12,5 tysiąca (sic!). Tylko w wakacje (sic!). I to są tylko przypadki złapane (sic!).

W większości znanych mi centrów dużych europejskich miast obowiązują tzw. „strefy 30”. Na ogół przestrzegane, bo też w większości europejskich krajów ustanowione prawo jest z reguły traktowane jako umowa między obywatelami, która jest przez nich zazwyczaj respektowana. Zdarzają się oczywiście wyjątki, bo nigdzie na świecie społeczeństwa nie składają się wyłącznie z dobrych ludzi. Ale też w niewielu miejscach wyjątkami są ci, którzy respektują przepisy. A u nas to właśnie jest niestety ponura codzienność.

Urzeka mnie zatem przykład Amsterdamu, ale pozwolę sobie do niego wrócić, jak już po naszych miastach zaczniemy jeździć maksymalnie 30 km/h. Zaczniemy, a nie: jak kierowcy zaczną. „Zacznijmy od siebie”, a nie od kierowców czy od rowerzystów, bo w znakomitej większości wypadków zaliczamy się do jednych i drugich.

Powtórka z rozrywki

Komentując tę awanturę użyłem porównania z sytuacją, z którą mieliśmy do czynienia pod koniec ubiegłego wieku, gdy wprowadzano obowiązek jazdy w zapiętych pasach i używania świateł do jazdy dziennej. Wklejam go poniżej, bo uważam, że jest to w pewnym sensie analogiczna sytuacja.

Różnica polega jednak na tym, że wówczas jeszcze jako tako potrafiliśmy z sobą rozmawiać, więc na większość ówczesnych problemów znalazło się jakieś rozwiązanie. Dzisiaj potrafimy się niemal wyłącznie wzajemnie obrażać, a meritum sprawy pozostaje nietknięte. Jak rowerzyści ginęli na drogach, tak giną. W tym roku już prawie jedna osoba dziennie. A my się kłócimy o to, że ktoś użył niewłaściwego słowa lub napisał zdanie w nieodpowiednim trybie.

Zaiste, bardzo nas to przybliża do rozwiązania problemu. Ale najważniejsze, że na koniec będziemy mieli rację. O ile tylko opowiemy się po właściwej stronie.

Foto: Flickr.com / Diccon Lowe

ABC zawodowego kolarstwa

Wreszcieśmy się doczekali! Michał Kwiatkowski w końcu sięgnął po etapowe zwycięstwo w Tour de France. Mało tego! Zrobił to w tak fantastycznym i niepowtarzalnym stylu, że oglądając tę powtórkę po raz nasty wciąż mam ciary na plecach. Sam Michał zresztą również.

Wydawać by się mogło, że to bez wątpienia zasłużone zwycięstwo powinno przynajmniej na chwilę zamknąć usta wiecznym malkontentom, którzy wprawdzie zastrzegają, że nie umniejszają sukcesu Kwiato, ale uważają, że mógłby osiągnąć znacznie więcej, gdyby nie to, że musi nieborak tyrać na jakichś żółtodziobów, którzy się potem wycofują z wyścigu.

Odbyłem długą i nużącą dyskusję na Twitterze z pewnym dziennikarzem, który uparcie forsuje tezę, że kolarstwo to sport indywidualny i praca dla innych to „zachowanie antysportowe, z pogranicza prostytucji i korupcji”, jak raczył był to określić.

Zasadniczo tego typu dyskusja powinna się w tym miejscu zakończyć, ale sprawa poświęcenia Michała w pracy dla innych wraca regularnie przy każdym większym wyścigu. Już kiedyś zwracałem uwagę na to, że Anglosasi używają dla określenia jego postawy określenia „sacrifice”, oznaczającego ofiarę, a rodacy Michała słowo „poświęcenie” rozumieją jako „schowanie do kieszeni własnych ambicji” lub – jeszcze dosadniej i bardziej niesprawiedliwie – jako „rezygnację”.

Postanowiłem zatem zebrać w jednym miejscu kilka najważniejszych rzeczy o kolarstwie, żeby mieć pod ręką na okoliczność kolejnych dyskusji na ten temat. Bo że wrócą, jestem więcej niż pewien. Różnica będzie tylko taka, że do argumentu o „mistrzu świata wożącym wodę kolegom” dojdzie fraza „i zwycięzcy etapu TDF”. Poza tym prawdopodobnie nie zmieni się nic.

A zatem:

Tak, chodzi o pieniądze

Mówimy cały czas o kolarstwie zawodowym, czyli o pracy zarobkowej wykonywanej przez kolarzy i ich zespoły. W dodatku, jak w każdym innym zawodowym sporcie, wykonywanej w pełnym zakresie przez stosunkowo krótki okres kilku, a czasami kilkunastu lat. Potem każdy musi sobie radzić w życiu sam.

Dziś sportowcy mają na ogół dość dobrze poukładane w głowach, więc albo mądrze inwestują zarabiane pieniądze, albo w trakcie kariery lub jeszcze przed nią układają sobie plan kształcenia, żeby po jej zakończeniu mieć do czego wrócić z jakimś zawodem w ręku. Ale nie zmienia to faktu, że dziś po prostu na tę przyszłość muszą zarabiać i odkładać. Czasu za wiele nie mają.

Tak czy inaczej obrażanie się na rzeczywistość, w której kolarze robią coś dla pieniędzy, to naiwność na poziomie sześciolatka. Wykonują pracę, mają swoich szefów, ci stawiają im zadania i rozliczają z efektów. Nie bez powodu kolarze żartobliwie mówią na kolejny dzień spędzony na rowerze, że byli „w biurze”. Robota jak każda inna. Na przelew na konto trzeba sobie zapracować.

Bycie liderem to zobowiązanie

Nie do końca jest tak, jak się wielu ludziom wydaje, że przed Tour de France szefostwo zespołu zbiera cały team, wybiera ośmiu najlepszych, oni głosują kto będzie liderem, a Michał to głosowanie przez ich złośliwość przegrywa.

Lidera, o ile celem drużyny jest walka o generalkę, wybiera się w pierwszej kolejności i dopiero wokół niego buduje zespół, w którym każdy ma z góry określone zadania i cele do osiągnięcia. Ten wybór jest poprzedzony analizą wielu parametrów, nałożonych na mapę wyścigu. Analizuje się nawet prognozę pogody na cały wyścig i poszczególne etapy. Oczywiście w trakcie imprezy te wszystkie dane odpowiednio się koryguje, ale z grubsza chodzi o to, by przewidzieć możliwie najwięcej rozwiązań i opracować dla nich odpowiednie scenariusze. Dzisiejsze zwycięstwo Michała z dużym prawdopodobieństwem zostało zaplanowane w którymś ze scenariuszy znacznie wcześniej. Nie można wykluczyć, że nawet przed startem wyścigu.

W pewnym sensie jest więc tak, że o zwycięstwo w całym wyścigu tak naprawdę walczy tylko kilkunastu kolarzy. Gdyby kolarstwo byłoby sportem indywidualnym, jak winszuje sobie część kibiców, w gruncie rzeczy w wyścigach mogliby startować tylko liderzy. Reszta byłaby zupełnie zbędna i tylko by przeszkadzała.

Nawiasem mówiąc: to właśnie jest jednym z powodów tego, że na mecie zwycięzca jest tylko jeden. Na liderze ciąży bowiem największa odpowiedzialność, a jego porażka jest porażką całego zespołu, czego świadkami byliśmy nie dalej jak kilka dni temu. Co ciekawe, z tych samych powodów nagrodą za ewentualne „indywidualne” zwycięstwo dzieli się cały zespół.

Może się to wydawać cokolwiek dziwne, zwłaszcza w kontekście tego, że tylko nazwisko zwycięzcy zapisane jest później w annałach, ale właśnie na tym polega paradoks i jednocześnie urok tego sportu, w którym przecież nie zawsze wygrywa najlepszy, ale również ten, kto miał najwięcej szczęścia, bo np. zjechał na stronę, gdy wydarzyła się jakaś poważna kraksa.

Ale rzecz nie tylko w tym, że gdyby postawić na starcie 176 kolarzy walczących o zwycięstwo, to prawdopodobnie wszyscy by się pozabijali na pierwszym zakręcie. Ewentualnie wszyscy stanęliby w miejscu, bo mając świadomość, że trzeci kolarz w peletonie wydatkuje ok. 40% mniej energii na pokonanie oporu aerodynamicznego od pierwszego, nikt nie chciałby jechać pierwszy.

Rzecz w tym, że nawet gdyby start w Tour de France ograniczyć wyłącznie do 22 liderów, rywalizacja byłaby w wysokim stopniu niesprawiedliwa. Dlaczego?

W grę wchodzi fizyka

Ja jestem dość słaby z fizyki, a matematykowi w liceum złożyłem przy całej klasie zobowiązanie, że nigdy się na poważnie nie będę zajmował rachunkami. Niemniej jeśli ktoś ma pod ręką kalkulator i zna odpowiednie wzory, to pewnie szybko sobie poradzi z obliczeniem, jaką pracę trzeba wykonać, by ciało o masie 500 gram pokonało drogę o długości 3500 km ze średnią prędkością 40 km/h.

Podejrzewam, że dużą. I taka właśnie byłaby różnica w pracy, którą na trasie Tour de France musiałby wykonać kolarz o pół kilograma cięższy od innego. A przecież parametrów, którymi ci ludzie się od siebie różnią, jest o wiele więcej. Mają inną budowę (areodynamika), inną masę, inaczej metabolizują pożywienie, mają inną pojemność płuc itd.

Chociaż może to zabrzmieć z pozoru dziwnie, drużyny są między innymi po to, żeby te różnice w pewnym stopniu wyrównać. Żeby kolarz cięższy i większy, ale lepiej przystosowany do szybkiej jazdy po płaskim, mógł dać osłonę temu mniejszemu i lżejszemu, który z kolei nieco lepiej poradzi sobie w górach. Niby oczywistość, ale okazuje się, że nie dla wszystkich.

Wróćmy jednak do Kwiato.

Michał Kwiatkowski marzy o wygraniu Tour de France

A ja marzę o tym, by na starość zamieszkać na Sycylii. Obaj czynimy w tym celu odpowiednie starania, choć Michał jest zapewne znacznie bliżej swojego celu. (Z mojego niestety coraz bliżej jest tylko starość). Jakieś marzenie o osiągnięciu w życiu jakiegoś celu ma zapewne każdy z nas. Nikt nie ma gwarancji, że uda mu się to marzenie zrealizować.

Nigdy nie zrozumiem powodu, dla którego uparliśmy się rozliczać Kwiatkowskiego z realizacji jego marzenia. To jego cel, ale żadne zobowiązanie. Robi wiele, by go osiągnąć, ale pewnych rzeczy może najzwyczajniej w świecie nie przeskoczyć. Na przykład własnej budowy i predyspozycji, które mogą nam się wydawać na pierwszy rzut oka lepsze od innych, o ile na moment zapomnimy o tym, że wykonał swoją dotychczasową pracę w czasie o prawie dwie godziny dłuższym od czołówki (odsyłam ponownie do równania powyżej i zmianę parametru prędkości na mniejszą; okaże się, że – eureka! – wynik będzie znacząco inny).

Czy zatem Michał ma szansę zrealizować swoje marzenie i zostać liderem na Tour de France, by to na niego pracowali inni?

Jedyna prawidłowa odpowiedź brzmi: nie wiadomo.

Również dlatego, że nie wiadomo, czy kiedykolwiek znajdą się wystarczająco silni ci „inni”, którzy będą mogli wykonać pracę dla niego. Ineos jest bez wątpienia jedną z najsilniejszych drużyn w peletonie. Ale niewykluczone, że wciąż nie jest odpowiednio silna, by sprostać zadaniu pracy na rzecz Kwiatkowskiego.

Warto to również mieć gdzieś z tyłu głowy zanim się zacznie wygłaszać tezy o niewykorzystanym potencjale, albo „schowanej do kieszeni” ambicji Michała.

A tymczasem cieszmy się jego dzisiejszym sukcesem. Zapracował na niego jak mało kto.

Foto: Getty Images

Wstydliwy problem

Muszę się przyznać do pewnej słabości: czytam komentarze w mediach społecznościowych. Czasami nawet wdaję się z nimi w polemikę, którą często „przegrywam”, gdy dyskusja przekracza granice absurdu lub staje się zwykłym festiwalem hejtu. Wtedy odpuszczam, bo kopanie się z koniem zwyczajnie nie ma sensu.

Bywa też, że te dyskusje stają się dla mnie inspiracją do jakichś przemyśleń, chociaż w większości przypadków są to raczej smutne refleksje nad nędzną kondycją umysłową ludzi, którym ktoś dał narzędzie do łatwego zdobywania wiedzy, a oni wolą ją zakrzyczeć.

Właściwie z nieznanego mi wciąż powodu, dziś trzeba mieć zdanie na każdy temat i koniecznie trzeba się nim podzielić ze światem. Milczenie, a już nie da Boże przyznanie się do niewiedzy, okazują się być najbardziej wstydliwym problemem współczesnej ludzkości.

„Przecież to wyścig o puchar sołtysa” – raczył był skomentować pewien znawca tematu informację o wygranym przez Kubę Kaczmarka wyścigu Belgrad – Banja Luka. Trudno zgadnąć, co myśliciel właściwie chciał przekazać światu poza własną frustracją, ale poszło, skorzystał ze swojej opacznie rozumianej wolności słowa. Nie zadał sobie przy tym trudu sprawdzenia, że polskie ekipy na Bałkanach nałowiły w tych „podrzędnych” wyścigach całkiem sporo punktów, które mogą się okazać bezcenne, gdy przyjdzie do przydzielania kwot startowych na kolejne mistrzostwa świata. Ważne było tylko to, by zademonstrować niechęć autora do imprezy, która być może zawiniła mu tym, że nie jest Wielkim Tourem, bo jak wiadomo dla „prawdziwych” kibiców tylko one się liczą.

Kiedy kilka dni temu Novak Djoković uderzył piłką arbiter liniową i został za to wykluczony z dalszej rywalizacji w US Open, w sieci natychmiast rozgorzała na ten temat dyskusja. Bynajmniej nie o tym, który przepis Serb złamał, a o tym, kto się chciał na nim zemścić i za co. Fakt, że dyskwalifikacja była skutkiem naruszenia regulaminu Wielkiego Szlema nie miał dla dyskutujących najmniejszego znaczenia. Ważne było tylko to, by zwolennicy Djokovicia przekrzyczeli tych, którzy za nim nie przepadają. Lub odwrotnie, bo per saldo nie ma to większego znaczenia. Czy ktokolwiek z dyskutujących wyszedł z niej mądrzejszy o jakąkolwiek wiedzę? Śmiem wątpić.

To, co wydarzyło się później, czyli seria werbalnych ataków na poszkodowaną sędzię, przekroczyło już wszelkie granice absurdu i zezwierzęcenia użytkowników internetu. Poczynając od klasycznego oskarżania ofiary, że „powinna była uważać na to, co się dzieje na korcie” (nie musiała, bo zagranie nie było elementem gry, miało miejsce po zakończeniu partii), na wyszydzaniu śmierci jej zmarłego przed laty w wypadku syna kończąc.

Gdzie? W której części człowieka rodzi się potrzeba pisania takich rzeczy? Skąd wypadają te zdania, które ludzie przenoszą na klawiaturę? I po co? Naprawdę nie pojmuję.

Nieco ponad dwa lata temu popełniłem felieton o tym, że nie chciałbym być sportowcem, którego siedzący na kanapie Janusze nieustannie poddają ocenom i krytyce. Zaraz odezwało się kilku oburzonych, którzy swego prawa do krytyki gorliwie bronili, powołując się nawet na konstytucyjną wolność słowa. Wszystko fajnie, tylko moim zdaniem to trochę pomylenie pojęć. Wolność słowa to prawo do wygłaszania własnych poglądów, ale nie obowiązek zajmowania stanowiska w każdej sprawie. Wielu samozwańczych komentatorów rzeczywistości zdaje się o tym zapominać i nadużywa wolności słowa do tego, by za wszelką cenę pokonać i upokorzyć innych dyskutujących.

Pewien znajomy przypomniał mi niedawno o istnieniu tzw. efektu Dunninga-Krugera, którzy opisali zjawisko przeceniania swoich kompetencji przez osoby niewykwalifikowane w swojej dziedzinie i – odwrotnie – tendencji do powątpiewania w swoje umiejętności przez ludzi mogących pochwalić się jakąś rzetelną wiedzą. Oparli oni zresztą swoje obserwacje o tezę sformułowaną już przez Darwina, któremu przypisuje się stwierdzenie, że „ignorancja częściej jest przyczyną pewności siebie, niż wiedza”. To, co każdego dnia widzimy w social mediach, to doskonałe potwierdzenie tych obserwacji.

Jeszcze ciekawszym zjawiskiem są próby nieustannego kwestionowania autorytetów naukowych i podważania prawdziwych stwierdzeń za pomocą całkowicie wyssanych z palca bredni. Usłyszałem kiedyś bardzo ciekawe zdanie o tym, że mamy tendencję do traktowania obiektywizmu jako wyciągania średniej z prawdy i kłamstwa. Odnosiło się co prawda do pracy dziennikarzy, ale wydaje mi się, że w tym przypadku również doskonale pasuje.

Nie potrafimy tak łatwo przyjąć tego, że rzeczy są takimi, jakie są. Musimy je za wszelką cenę skonfrontować z kompletnymi bzdurami. Nie można po prostu mieć racji. Trzeba jej bronić w walce z ignorantami, by samemu nie być posądzonym o brak kompetencji. Jeśli tej walki nie podejmujesz – przegrywasz dyskusję, w której nikogo nie interesuje prawda i wiedza, tylko pokonanie i zdeptanie adwersarza. Bo jeśli nie mamy niczego do powiedzenia na temat jakiegoś zjawiska, zawsze możemy przypuścić personalny atak na tego, kto je opisuje.

To nie jest oczywiście typowo polskie zjawisko, ale z zasady częściej występuje tam, gdzie ludzie na ogół toną w kompleksach i szukają ujścia dla własnych frustracji w różnego rodzaju formach przemocy. Przede wszystkim werbalnej i skierowanej przeciw obcym ludziom. Najlepiej takim, którzy przed zmasowanym atakiem najczęściej nie mogą się bronić, bo musieliby poświęcić na to całe życie.

Mniej więcej miesiąc temu BBC Sport ogłosiło w swoich kanałach społecznościowych, że będzie usuwać coraz częściej pojawiające się tam przemocowe komentarze oraz blokować i zgłaszać ich autorów administratorom serwisów. W Polsce skala tego zjawiska jest już tak duża, że należałoby raczej w ogóle wyłączyć możliwość komentowania czegokolwiek (co kilka serwisów już jakiś czas temu zrobiło).

My niestety już dawno zapomnieliśmy, że milczenie jest złotem. Wolimy się taplać w szambie pełnym pseudo wiedzy i zwykłej nienawiści. I pod żadnym pozorem się nie przyznawać, że czegoś nie wiemy, bo wtedy po prostu spadniemy z drabiny społecznej. Nawet jeśli dotychczas nie pokonaliśmy na niej choćby jednego stopnia.

Foto: Flickr / Kimberly Hawke

Spis treści

Śmieszna sprawa. Niby od marca trwa pandemia (za chwilę stuknie już pół roku!), niby świat sportu na długie miesiące zamarł, ale roboty w związku z tym wcale nie ubyło, chociaż – przyznaję – przez chwilę się tym martwiłem. Wprawdzie przez pierwsze miesiące więcej było pisania o tym, kto zachorował i jakie kolejne imprezy zostały odwołane, ale jak już wszystko z powrotem ruszyło, to nie ma kiedy taczek załadować.

Trochę cierpi na tym blogasek, ale skoro już ktoś tu z rzadka zagląda, postanowiłem zostawić jakiś ślad działalności i zebrać wszystkie ważniejsze rzeczy, które w ostatnim czasie popełniłem. Taki swoisty spis treści. Będzie mi miło za klikanie 😉

Najpierw rzeczy najważniejsze: Kasia i Rita wracają do zdrowia po koszmarnym wypadku. Kiedy pisałem ten materiał, poświęcony również w dużej części temu, co dzieje się na polskich drogach, obie dziewczyny wciąż walczyły o życie. Grupa ludzi skrzykniętych przez Wojtka Kluka z Fabryki Rowerów wyruszała w 500-km drogę z Częstochowy do Gdańska, żeby zwrócić uwagę na problem.

Potem zaczęły napływać kolejne, tym razem już znacznie lepsze informacje. Jako pierwsza do zdrowia zaczęła wracać Kasia, która opuściła szpital i rozpoczęła intensywną rehabilitację. Dzięki uprzejmości Marka Konwy, który podzielił się ze mną kilkoma informacjami, mogłem przekazać te dobre wiadomości.

Przed tygodniem w końcu doczekaliśmy się dobrych wieści w sprawie Rity, która po długich tygodniach oczekiwania odzyskała świadomość, opuściła szpital i również rozpoczęła długo oczekiwany proces rehabilitacji.

Przed dziewczynami wciąż długa droga, a zbiórka pieniędzy na ich leczenie cały czas trwa. Ciągle jeszcze sporo brakuje.

Na marginesie tej historii jeszcze jedna ważna informacja. Wypadek w Wilkowicach zrujnował życie trzech rodzin. Niewiele się o tym mówi i nie wszyscy mają świadomość, że prawdopodobna sprawczyni wypadku również przypłaciła go zdrowiem. Kiedy przed tygodniem pytałem rzeczniczkę bielskiej prokuratury o postępy w śledztwie, odpowiedziała, że stan zdrowia kierującej samochodem nadal nie pozwala na jej przesłuchanie. Warto też o tym pamiętać naciskając pedał gazu.

Swoją drogą… Właśnie dzisiaj pojawiła się informacja, że w czasie wakacji zatrzymano prawo jazdy 12 570 kierowcom, którzy w terenie zabudowanym przekroczyli prędkość o co najmniej 50 km/h. Warto to sobie uzmysłowić. Co najmniej 100 km/h wśród zabudowań. 12 570 przypadków. Tylko w wakacje. I to są tylko złapani. Naprawdę nie mamy za grosz wyobraźni.

Z początkiem sierpnia na szosy wróciło kolarstwo w wydaniu worldtourowym, a na pierwszy ogień wśród wyścigów etapowych poszedł Tour de Pologne. Rozpoczynał się dokładnie w rocznicę śmierci Bjorga Lambrechta, co było okazją do kilku wspomnień z tych tragicznych wydarzeń, jakie przed rokiem miały miejsce w Bełku. Wyszła z tego poruszająca historia, przy której lekturze – jak wyznawali niektórzy czytelnicy – łzy same napływały do oczu. Nieco to gorzka, ale zawsze jakaś satysfakcja, że udało mi się jakoś oddać nastrój tamtych dni.

To, co się później działo na Tour de Pologne zasługuje na osobną opowieść. A może nawet na kilka, bo zupełnie inną sprawą jest strona sportowa tych zdarzeń, które w kolarstwie miały miejsce nie po raz pierwszy, a zupełnie czymś innym jest hejt, który się wylał na organizatorów. Pozbawiony jakichkolwiek podstaw, przynajmniej do chwili, w której poznamy wyniki niezależnych analiz wypadku w Katowicach. Ja jednak mimo wszystko finiszu w „świątyni sprintu” będę bronił (mimo że nieustannie bawi mnie to pełne emfazy określenie).

Zanim jeszcze wyruszył Tour de Pologne, umówiłem się na małą „ustawkę” z Karolem Domagalskim. Trochę pokręciliśmy się po okolicach Ojcowa, wypiliśmy kawę i zjedliśmy ciasto w domu jego mamy, ale przede wszystkim długo i otwarcie porozmawialiśmy o tym wszystkim, co wydarzyło się w przeciągu ostatniego, bardzo trudnego dla kolarza ze Skały roku.

Tę rozmowę polecam każdemu. Niewyobrażalne, jaką pracę wykonał Karol, żeby wrócić do sportu z miejsca, które omal nie zakończyło jego życia. Imponujące, jak dobrze ma to przepracowane i poukładane w głowie. Chapeau bas!

No i wreszcie 29 sierpnia nadszedł dzień, na który prawie wszyscy kibice kolarstwa czekali: ruszył Tour de France. Po wydarzeniach z Katowic, Il Lombardii i Criterium de Dauphine wielu kolarzy zaczęło obawiać się o swoje bezpieczeństwo. Mówiło się nawet o możliwym buncie, gdyby trasa okazała się zbyt niebezpieczna. Nie byłby to pierwszy przypadek w historii Touru. Trochę pogrzebałem, trochę popytałem i w pewnym sensie wyszło tak, że to najbrutalniejsze oblicze Wielkiej Pętli jest jednocześnie tym, co tak kolarzy, jak i kibiców, przyciąga do tego wyścigu.

A na deser, gdyby ktokolwiek miał z tym jakieś trudności, przygotowałem krótką ściągę z punktozy TDF, czyli wyciąg z jednego z bardziej zagmatwanych regulaminów wyścigów. Konia z rzędem komuś, kto ogarnie zasadę wyliczania limitu czasu na mecie etapu. A podobno któremuś sędziemu kiedyś się to udało 😉

I tak to w zasadzie minął mi sierpień. Właściwie nie wiedzieć kiedy. A gdzieś w międzyczasie udało mi się nastukać od maja ponad 5000 km na rowerze. Dziwny rok…