A miało być tak pięknie. I było, tylko krótko

Już był w ogródku, już witał się z gąską… Już dotarł na miejsce i zameldował się w hotelu. Chwilę się zdrzemnął, poszedł na spacer po okolicy w oczekiwaniu na moment, w którym zjedzie się reszta ekipy. A gdy w końcu wszyscy się zjechali, usłyszał wiadomość, której usłyszeć nie chciał: ostatni tydzień Giro E został właśnie odwołany.

No cóż. W pewnym sensie spodziewałem się tego od samego początku. Nie można było nie brać tego scenariusza pod uwagę patrząc na to, co dzieje się w całej Europie. I co zdarzyło się dotąd w samym Giro d’Italia, z którego po pierwszym tygodniu wycofały się dwie ekipy. Chyba też nie można było podjąć tej decyzji wcześniej, bo testy wśród załogi Giro E były wykonywane w poniedziałek. Ja wówczas byłem już w drodze do Cividale dei Friuli. Decyzja zapadła po godzinie 19, kiedy okazało się, że kilka z nich, w tym jeden w mojej ekipie, okazał się pozytywny.

Byłem oczywiście, jak wszyscy, bardzo rozczarowany. Ale nie byłem zły, bo w pełni rozumiałem tę sytuację. Istotą Giro E było to, że chociaż była to niezależna impreza, to była bardzo mocno „sklejona” z Giro d’Italia. „Elektryczny” wyścig startował co prawda w innych miejscach, ale jechał tą samą trasą i przyjeżdżał na tę samą metę co zawodowy peleton. Tam spotykał się z tą samą ochroną, odwiedzał to samo podium i stykał się z tą samą obsługą wydarzenia. Dopiero później udawał się do wyodrębnionej strefy, gdzie czekał na koniec etapu Corsa Rosa i transfer do następnej lokalizacji.

Organizująca oba wydarzenia firma RCS Sport musiała podjąć niełatwą decyzję. Odwołanie ostatnich etapów Giro E prawdopodobnie oznacza dla nich spore straty, bo ta impreza miała również całkiem pokaźne grono swoich sponsorów, którzy liczyli na realizację założonych wcześniej celów. Ale jej pozostawienie wiązało się z dużym ryzykiem dla Giro d’Italia, którego przerwanie byłoby dla organizatora kompletną katastrofą. Wybrano rozwiązanie drastyczne ale konieczne.

Nam pozostało tylko wykorzystać pozostały do powrotu do domu czas najlepiej, jak to możliwe. Poszliśmy więc zwiedzić miasteczko i chwilę pooddychać czystym włoskim powietrzem. Człowiek mieszkający od kilku lat w Krakowie nie może takich okazji marnować 😉

Tu słowo o towarzyszach mojej niedoli. Na miejsce dotarłem razem z Frederikiem, francuskim dziennikarzem jednego z magazynów rowerowych, a wieczorem dotarł do nas Alejandro, dziennikarz z Hiszpanii. Ja miałem jeszcze kilka godzin na relaks i spacer, ale Alejandro został złą informacją powitany już na progu. Akurat jedliśmy kolację, kiedy przysiadł się do naszego stolika i kręcąc z niedowierzaniem głową co jakiś czas sondował, czy przypadkiem nie padł ofiarą jakiegoś zbiorowego wkrętu. Niestety nie.

Poszliśmy zatem do miasteczka, przez które dwukrotnie przejeżdżał wyścig. Mieliśmy trochę czasu, więc zaczęliśmy się włóczyć: Frederic poszedł podziwiać „Diabelski Most”, z którego słynie Cividale dei Friuli, Alejandro ruszył na zakupy i obłowił się w „La Gazzettę dello Sport” i włoskie magazyny kolarskie, a ja snułem się bocznymi uliczkami i zasiadłem w jakiejś małej kafejce, żeby się napić porządnego włoskiego espresso.

To właśnie podczas wszelkich podróży lubię najbardziej: zasiąść w ustronnym miejscu, daleko od turystów, zabytków i atrakcji, które mnie najzwyczajniej w świecie nudzą. Zamiast tego wolę właśnie usiąść w jakimś cichym kącie i popatrzeć na to, jak żyją w nim inni ludzie.

A we włoskich małych miasteczkach najbardziej urzeka mnie brak pośpiechu. Za każdym razem nie mogę się nadziwić, dokąd my właściwie codziennie tak bez sensu pędzimy?

Wyścig przejechał raz i drugi, wróciliśmy więc do hotelu, gdzie czekał już na nas transport na lotnisko.

Jadąc myślałem sobie o dwóch rzeczach. Po pierwsze: Włosi zaskoczyli mnie niespotykaną dyscypliną. Na ulicy Cividale nie spotkałem chyba nikogo, kto nie miałby poprawnie założonej maski, zasłaniającej usta i nos. Przyjechało na rowerach sporo amatorów; każdy miał na szyi buffa, którego po zatrzymaniu się natychmiast naciągał na twarz. Bez cierpiętniczych min, bez strojenia fochów i wygłaszania wyssanych z palca teorii o grożącej w wyniku zasłaniania ust grzybicy. W północnych Włoszech chyba każdy zna kogoś dotkniętego chorobą w wiosennej fali pandemii. To uczy pokory. Mam wrażenie, że ta nauka dopiero przed nami.

Jestem też bardzo wdzięczny naszym opiekunom, którzy mimo złych wieści, jakie mieli nam do przekazania, cały czas zachowywali się bardzo profesjonalnie. Żadna z osób, z którymi mieliśmy kontakt, mimo otrzymania chwilę wcześniej negatywnego wyniku testu nawet na chwilę nie zdjęła maski. My zresztą również. Jak wyglądają dowiedzieliśmy się dopiero przy kolacji i to z daleka, bo z obawy o nasze zdrowie bardzo nas przeprosili, ale zaproponowali, że będą jeść osobno. Jeszcze nigdy nie widziałem tak zakłopotanych Włochów, ale osobiście byłem im za ten gest bardzo wdzięczny.

Ale pomyślałem sobie również o tym, że choć była to jedna z moich krótszych wizyt we Włoszech (nie najkrótsza, bo już zdarzało mi się parę razy jechać lub lecieć tam na kilka godzin), to jednak ta nieco zaskoczyła mnie intensywnością doznań, choć przecież wiele się nie wydarzyło. Miałem za to sporo czasu by przemyśleć sobie kilka rzeczy.

Jedną z nich było to, że umiejętność akceptacji często zmieniającej się rzeczywistości jest jednym z moich najsilniejszych atutów. Nie marnuję czasu na niepotrzebny bunt, staram się całą energię włożyć w przystosowanie do nowych warunków. Pewnie dlatego tak łatwo się tym zmianom poddaję. A wszystko wskazuje na to, że kolejna czai się tuż za rogiem.

Przez ostatnie kilka tygodni parę razy przyszło mi do głowy, że może podjąłem złą decyzję, wybierając ostatni tydzień Giro E. Na moment ta wątpliwość ponownie wróciła. Odeszła, gdy dostaliśmy zapewnienie, że nasze zaproszenie jest ważne na kolejną edycję imprezy, kiedykolwiek się w tej nieprzewidywalnej rzeczywistości odbędzie.

Nie ma więc czego żałować. Ta przygoda wciąż trwa i wszystko wskazuje na to, że będzie mieć ciąg dalszy.

„Podejmę działania”. Podpisano: komornik

Trudno powiedzieć, jakie uczucia budzi we mnie deklaracja Tomasza Zimocha o planowanym podjęciu działań w sprawie licytacji na torze w Pruszkowie. Zażenowanie? Rozbawienie? Politowanie? Być może wszystkiego po trochu, ale na pewno nie ma wśród nich przekonania, że coś się w końcu w tej sprawie zadzieje. Nic z tych rzeczy. Ta deklaracja, złożona wczoraj na Facebooku i podkreślona wieloma wykrzyknikami, jest tak samo pusta, jak wiele innych, które już w tym temacie padły. Z wielu powodów.

Po pierwsze dlatego, że została złożona o wiele za późno. Od chwili, w której pan Zimoch został posłem, minister sportu zmienił się już dwukrotnie. Najnowszy urzęduje zaledwie od paru dni i wątpię, by zainteresował się tą sprawą. Prawdę powiedziawszy, wątpię również by w ogóle interesował się sportem, bo – jak ktoś słusznie zauważył – został na tę funkcję powołany głównie po to, by uczynić sport kolejnym orężem „patriotycznej” propagandy. Spłacanie długów PZKol i ratowanie toru kolarskiego przed licytacją nijak się wpisuje w te zadania.

Po drugie: rozwiązanie tej sprawy w ogóle nie leży w rękach polityków. Mają go w dłoniach kolarscy działacze. W ubiegłym roku, gdy pisałem jeszcze dla Sport.pl, opublikowałem długą rozmowę z ówczesnym ministrem sportu Witoldem Bańką. Gdyby tylko kolarskie środowisko podchodziło do sprawy poważnie, potraktowałoby słowa ministra jak instrukcję z Ikei. Bo tak naprawdę wyłożył tam krok po kroku, co należy zrobić, żeby ten problem rozwiązać. I – jak sam zauważył – to nie jest kwestia pieniędzy. To jest przede wszystkim kwestia woli działania i powołania do zarządu PZKol ludzi, którzy mają wiedzę i odpowiednie kompetencje, by być przynajmniej równoprawnymi partnerami do rozmowy z wierzycielami. W obecnym składzie zarządu ze świecą szukać osoby, która spełnia to kryterium. Ja widzę jedną. Reszta to nieporozumienie.

Po trzecie, jeśli już jesteśmy przy tym, że to nie jest kwestia pieniędzy: najlepiej udowadnia to sam wierzyciel, włączając do akcji komornika tuż przed zawodami. Nie po raz pierwszy, bo to jest schemat, który powtarza się już od jakiegoś czasu. Nie robi tego licząc na pieniądze, bo doskonale zdaje sobie sprawę, że szybko ich nie dostanie. Ale to jest jedyna możliwość, by choć na moment wstrząsnąć środowiskiem i przypomnieć, że to jest wciąż nierozwiązany problem. W innych okolicznościach środowisko jest ślepe i głuche. W najlepszym wypadku zajęte licytacją o to, kto powinien dostać zaproszenie na galę 100-lecia kolarstwa.

W pewnym sensie prezes Rybak swój cel osiągnął: obudził posła Zimocha. Być może obudził też część działaczy, którzy będą się teraz w panice głowić, jak zrealizować zaplanowane na przyszły tydzień mistrzostwa Polski i mające się odbyć pod koniec miesiąca Grand Prix. Pewnie złożą w tej sprawie jakieś kolejne deklaracje. I być może znowu jakoś się uda przetrwać kolejne imprezy, bo przecież trzeba takim jak poseł Zimoch ludziom chętnym do pomocy dać szansę na podjęcie działań.

Na razie jedynym, który je faktycznie podejmuje jest komornik.

A czas ucieka. I do igrzysk coraz bliżej.

Foto: Szymon Gruchalski

Pośpiech

Kilka lat temu dostałem na parę dni do testów pewien samochód. Mniejsza o model, bo to w tej historii nie jest istotne. Ważniejsze, że ów pojazd był wyposażony w sporo mniej lub bardziej potrzebnych gadżetów, jak zresztą większość ostatnio produkowanych samochodów. Ale jeden z nich zwrócił wówczas moją szczególną uwagę i dał mi do myślenia.

Był tam bowiem powszechnie stosowany system start-stop, który wyłącza silnik po zatrzymaniu np. na światłach. Nic szczególnie rewolucyjnego, gdyby nie mały szczegół: na tablicy rozdzielczej pojawiał się zegar, który liczył czas bezczynności silnika i mierzył ilość zaoszczędzonego w ten sposób paliwa.

I tu się zatrzymam. Bo czy aby na pewno ten zegar mierzył czas bezczynności silnika? Nic z tych rzeczy. On mierzył przede wszystkim moją bezczynność. Bo czym ja wówczas byłem zajęty? Słuchaniem muzyki?

Z domu do pracy jechałem zwykle ok. 45 minut. Jedną trzecią tego czasu spędzałem kompletnie bezczynnie. Pół godziny dziennie. 2,5 godziny w tygodniu. 125 godzin w roku. Ponad trzy roboczotygodnie spędzone kompletnie na niczym.

O czym byłem wówczas najmocniej na świecie przekonany? Że jadę do pracy samochodem, bo się spieszę.

Jeśli miałbym wskazać w moim życiu jakieś momenty przełomowe, to ten był bez wątpienia jednym z nich. Niedługo później przesiadłem się do komunikacji miejskiej i tę samą drogę, pokonywaną może chwilę dłużej, przemierzałem poświęcając np. na czytanie lub pisanie. Bywało, że całą poranną korespondencję miałem już ogarniętą przed dotarciem do biura.

Drugim ciekawym odkryciem podzieliłem się ostatnio podczas panelu o bezpieczeństwie na BIKE EXPO w Bielsku. Otóż złapałem się w pewnej chwili na tym, że gdy wyruszam w podróż i ustawiam sobie cel w nawigacji, niemal natychmiast staję się zakładnikiem przewidywanej przez system godziny dotarcia na miejsce. Każde odstępstwo od pierwotnego planu powoduje, że czuję potrzebę wyrównania straconego czasu. Natychmiast aktywuje mi się gen rywalizacji: zdążę czy nie?

Z tego również zdałem sobie sprawę w dziwacznych okolicznościach, podczas podróży camperem do Włoch. Wbiłem sobie w mapę dane kempingu pod Florencją i ruszyłem w drogę. Z pełną świadomością, że po drodze nie raz się będę musiał zatrzymać. Że jadę camperem, w którym się mogę wygodnie położyć i wyspać. I że jadę przecież na urlop.

Dopiero gdzieś pod Wiedniem do mnie dotarło, że cały czas mam z tyłu głowy przeczucie, że jestem spóźniony. Camperem. Na wakacje. Spóźniony.

Trudno sobie w ogóle wyobrazić coś bardziej absurdalnego. A mimo to nader często tak właśnie się zachowujemy. Jakbyśmy byli wszędzie spóźnieni.

Foto: Flickr / Robert Skorek

Czego możemy (i powinniśmy) nauczyć się od Włochów

W Polsce mówimy często, że sport jest ważniejszy niż biznes. Przykłady ze świata pokazują jednak, że wydarzenia sportowe sukces osiągają tylko wtedy, gdy są dobrze przemyślane pod względem wizerunkowym. I dobrze sprzedane.

Mam dość nietypowe podejście do sportu. Nieszczególnie interesują mnie statystyki. Wręcz mnie nudzą. Rejestruję wyniki, ale nie przywiązuję do nich szczególnej wagi. Sukcesy pasjonują mnie zasadniczo tylko wtedy, gdy się je osiąga na przekór okolicznościom.

Owszem, szanuję wrodzone talenty i naturalne predyspozycje. Zdaję sobie też sprawę z tego, że za każdym sukcesem kryją się długie lata ciężkiej pracy. Ale najbardziej fascynują mnie te wyniki, których nikt wcześniej nie przewidywał. Te zwycięstwa, które wcześniej nikomu nie przyszłyby do głowy. Jak triumf Fromme’a dwa lata temu po ataku na Finestre. Albo jak zwycięstwo Filippo Ganny kilka dni temu.

Bo w sporcie najbardziej fascynuje mnie droga do celu, a nie tylko jego osiągnięcie. A czym jest dłuższa i bardziej wymagająca, tym lepiej smakuje. Tym bardziej, że do celu czasami brakuje bardzo niewiele, jak Saganowi, którego na 4. etapie Demare pokonał o zaledwie kilka milimetrów. Ale drogę obaj pokonali taką samą. A kto wie, czy dla Słowaka przejechanie jej z całym ciężarem oczekiwań nie było znacznie trudniejsze?

W nieco odmienny sposób patrzę również na wyścigi i ich organizację. Tu również doceniam ich stronę sportową, bo bez wątpienia to ona jest tutaj najważniejsza. Ale nie tylko ona sprawia, że wydarzenie cieszy się zainteresowaniem ze strony sportowców i widzów. Bo można opracować nawet najbardziej wymagającą trasę i postawić przed sportowcami najtrudniejsze wyzwania, ale bez odpowiedniej oprawy nawet najwspanialsze sukcesy przejdą bez echa. W najlepszym wypadku zaistnieją tylko jako notki prasowe, dostępne najbardziej dociekliwym kibicom.

Fenomen Giro d’Italia opiera się w dużym stopniu właśnie na oprawie wyścigu. Na niebywałym zaangażowaniu ludzi, którzy stworzyli z niego spójną opowieść i zbudowali atmosferę, której chyba nie dorównuje żadna inna impreza na świecie. Nawet Tour de France, który pod względem sportowym wydaje się być o wiele ważniejszy, ale mimo słonecznych barw zdaje się czasami być chłodny i bezduszny. Corsa Rosa to emanacja włoskiego ciepła, radości i pogody ducha. Gdyby wyścigom przypisać osobowość, Tour byłby egocentrykiem. Otwarte i radosne Giro jego całkowitym przeciwieństwem.

Giro sprawia, że chce się tego wyścigu dotykać. Chce się tu być i chce się go oglądać.

Włosi opanowali do perfekcji sztukę projektowania i designu. I doskonale wykorzystują te umiejętności w organizacji wyścigów. Jeśli się dobrze przyjrzeć całej oprawie Giro, okaże się ona niezwykle spójna, nie tylko pod względem kolorów. W pewnym sensie wyznaczyli nieosiągalną dla innych granicę, opierając wizerunek imprezy na nieskończoności.

Trudno przelicytować „Amore Infinito”. Nie sposób wymyślić coś bardziej niedościgłego jak Trofeo Senza Fine – „puchar bez końca”. To nie tylko zapowiedź trwania, ale również przypomnienie, że nigdy nie skończy się ta rywalizacja. Zawsze znajdzie się ktoś szybszy, silniejszy, zwinniejszy. Jedyną niewiadomą pozostaje pytanie: kiedy?

Ale sukces Giro to nie tylko kwestia dobrze wymyślonej idei. To również konsekwencja umiejętności abstrakcyjnego myślenia i umiejętnego dobierania partnerów, którzy tę ideę świetnie uzupełniają i wynoszą na nowe poziomy.

Przez wiele lat wydawało się niemożliwe, by partnerem przy organizacji Giro d’Italia była na przykład pochodząca spoza Włoch marka motoryzacyjna. Przez lata wyścig wspierany był przez Fiata i Alfę Romeo. Od kilku lat całą flotę dostarcza Toyota, promująca przy tej okazji swoje hybrydowe modele. I nic w tym dziwnego, skoro głównym sponsorem imprezy jest koncern produkujący energię.

Co ciekawe, organizator Giro nie zasłonił reklamami swoich sponsorów miast i miasteczek, przez które przejeżdża. Wprost przeciwnie: robi wiele, by pokazać je w całej okazałości. Profile społecznościowe wyścigu pełne są wpisów o ciekawych miejscach i lokalnej kuchni każdego z regionów odwiedzanych przez peleton.

Zamiast stać się zakładnikiem ekspozycji i ekwiwalentów, jednych z najważniejszych pojęć w sportowym marketingu, organizator Giro postawił na tzw. brand extension, czyli poszerzanie obecności za pomocą dodatkowych aktywności. Jednym z owoców tej strategii jest Giro E, doskonale wpisujące się w komunikację głównych partnerów Giro d’Italia, a jednocześnie znakomicie poszerzające zakres oddziaływania marek.

Dobranie i przekonanie do współpracy odpowiednich partnerów to często najtrudniejsza część całego procesu organizacji imprezy. Nie wystarczy się bowiem pochwalić liczbami. Czasem trzeba również użyć wyobraźni, by przekonać do sponsorowania którejś kategorii z pozoru zupełnie nieoczywistego partnera. Bo czy ktokolwiek wpadł w Polsce na pomysł, by zaangażować jako sponsora np. Unię Europejską? Tymczasem w Giro E jest ona partnerem klasyfikacji młodzieżowej. Jak się dobrze zastanowić, ma to sens…

To wszystko jest efektem tytanicznej pracy, często niedocenianej lub wręcz lekceważonej w naszym kraju. „To ma być sport, a nie biznes” – mówią niektórzy, zapominając najwyraźniej o rodowodzie większości najsłynniejszych wyścigów na świecie. Tour de France powstał z potrzeby promocji dziennika „L’Auto”. Giro – „La Gazzetty dello Sport”. Paryż-Roubaix promował nowy welodrom, a belgijskie klasyki lokalne gazety. Przykłady można mnożyć w nieskończoność.

Nie wystarczy pomysł na wyścig, trudna trasa i pragnienie sukcesu. Sam nie przyjdzie. We współczesnym świecie marketing, również sportowy, to sztuka opowiadania angażujących historii. O miejscu, w którym żyjemy, o ludziach, o ich marzeniach. Przecież Giro, poza potrzebą rozwoju biznesu, powstało również z bardzo silnego pragnienia zjednoczenia wokół jednej idei bardzo podzielonych na początku ubiegłego stulecia Włochów.

Brzmi cokolwiek znajomo. Nawet te 111 lat później.

Foto: LaPresse / Giro d’Italia

Polska mistrzem Polski. Czas na czas dla siebie

Może dopadła mnie jesienna melancholia, a może po prostu dotarłem do miejsca, w którym mogę pozwolić sobie na mówienie wprost o tym co myślę. Bo coraz trudniej jest mówić dobrze o świecie i ludziach, o których coraz częściej myśli się źle.

Samotna jazda na rowerze ma zasadniczo jeden mankament: nie ma się do kogo odezwać. Ja co prawda nie jestem wirtuozem small talku, ale lubię sobie od czasu do czasu uciąć dłuższą pogawędkę ze znajomymi i przegadać jakieś wspólne tematy. Poza tym jednym wyjątkiem pedałowanie w pojedynkę ma właściwie same zalety. Przynajmniej dla mnie.

Te kilka godzin w tygodniu, które pozwalają na wyczyszczenie sobie głowy i poukładanie myśli to jedno z najlepszych odkryć, jakich dokonałem w ostatnich latach. Gdzieś ostatnio przeczytałem, że człowiek, który potrafi przebywać sam z sobą dużo łatwiej nawiązuje i utrzymuje relacje z innymi, buduje trwały związek czy efektywniej pracuje. Lista profitów jest długa i chyba pod każdym mógłbym się bez wahania podpisać. Nauka przebywania w samotności to jedna z najcenniejszych rzeczy, jakie przydarzyły mi się w ostatnich latach.

Ale jest jeszcze jeden element, z którego długo nie zdawałem sobie sprawy, a którego odkrycie dało mi sporo do myślenia. Otóż kiedy jadę samotnie na rowerze nie muszę nikomu niczego udowadniać i z nikim o nic walczyć. W najlepszym wypadku sam z sobą.

Pułapka

Staram się dość wnikliwie obserwować świat dookoła i z dnia na dzień utwierdzam się w przekonaniu, że jako społeczność wpadliśmy w jakąś koszmarną pułapkę nieustannej rywalizacji. Rzucamy sobie wyzwania na każdym kroku i nie jesteśmy w stanie przepuścić żadnej okazji, jeśli tylko możemy komuś udowodnić, że jesteśmy lepsi, szybsi, sprawniejsi, a czasami po prostu głośniejsi niż inni.

W moim rodzinnym domu od małego uczyłem się dwóch rzeczy: ciekawości świata i otwartości na innych, przy zachowaniu pełnego szacunku dla autonomii każdego człowieka, jego wyborów czy stylu życia. Te zasady tkwią we mnie bardzo mocno. Przywiązanie do nich muszę w sobie czasem wręcz przełamywać, bo bywa, że utrudnia mi to pracę.

Mam w sobie na przykład za każdym razem poważną obawę, że dzwoniąc do jakiegoś zawodnika i prosząc go o wypowiedź lub komentarz do jakiegoś wydarzenia, zakłócam jego odpoczynek, wkraczam w jego czas, a bywa, że również w prywatność. OK, taka to praca, czasem trzeba to w sobie zdusić. Ale zazwyczaj wolę się najpierw upewnić, czy mój rozmówca ma w ogóle ochotę na ten temat rozmawiać.

Tymczasem świat, który mnie otacza, każdego dnia zaskakuje mnie narastającą coraz bardziej brutalnością w ingerowaniu w życie innych ludzi. Prawie każdy próbuje ulepić ludzi wokół na swój obraz i podobieństwo, po czym jest zirytowany, gdy oni się przed tym bronią. Mają lubić to, co my lubimy, nie lubić tego, czego nie lubimy, jeździć tak szybko jak my chcemy jechać i kochać się tak, ja my uważamy, że trzeba. A jakby tego wszystkiego było mało, to jeszcze musimy być we wszystkim najlepsi.

Zła zmiana

W tym miejscu cały ten system zaczyna mocno skrzypieć, bo okazuje się nagle, że wygenerowaliśmy w sobie żądanie, które jest wewnętrznie sprzeczne: ludzie wokół mają być tacy, jak my chcemy, ale muszą być w tym wszystkim od nas gorsi.

Smuci mnie to, że z kraju pełnego otwartości na innych, chętnie się od innych uczącego i szybko się dzięki temu rozwijającego, staliśmy się krainą zamkniętą we własnych kompleksach, ksenofobii i nienawiści do wszystkich, którzy nie spełniają naszych oczekiwań. Przysłowiową ongiś polską gościnność zamieniliśmy na interesowność. Niech „obcy” przybywają, skoro już muszą. Tylko niech najpierw powiedzą, co dla nas mają.

Bez udawania

A gdybyśmy tak wszyscy od czasu do czasu wyszli samotnie na rower albo na spacer? Gdybyśmy znaleźli dla siebie w tygodniu te kilka godzin, żeby pobyć sami z sobą? Przewietrzyć głowę? Popatrzeć na innych ludzi bez konieczności ich natychmiastowej oceny?

Przez wiele lat pracowałem tak samo, jak dziś pracuje większość ludzi: na okrągło. Tłumaczyłem sobie, że tak trzeba, że jestem na dorobku, że nikt mi nic w życiu nie da i wszystko muszę sobie samemu wyszarpać. Nie miałem czasu na nic. Nawet rozrywka była w tym wszystkim zaplanowana, bo przecież nic się nie mogło wydarzyć bez kontroli.

Dopiero z perspektywy widać, jak bardzo to było krótkowzroczne. Dziś w pracy najbardziej cenię sobie to, że po jej zakończeniu mogę zamknąć komputer i nie wracać do niego aż do następnego dyżuru. Robię przy okazji mnóstwo innych rzeczy, ale robię je głównie dla przyjemności. Bez przymusu. Świat się nie zatrzyma, jeśli nie przerzucę dzisiaj założonej wcześniej liczby cegieł. Ani nie przyspieszy, kiedy to zrobię.

Z dnia na dzień coraz bardziej lubię te godziny, kiedy jestem sam z sobą. Nauczyłem się w końcu nie udawać kogoś, kim nie jestem. Przynajmniej przed sobą już nie muszę. Gorąco tę lekcję wszystkim polecam.

Włoska melodia

Jakie masz pierwsze skojarzenie z Włochami? Pizza? Wino? Makaron? Plaża? Narty? Krajobrazy Toskanii? Giro d’Italia? Pewnie wszystkiego po trochu. Dla mnie Włochy to przede wszystkim niepowtarzalna atmosfera i fascynujący ludzie. Nie mogę się doczekać, żeby się znów tam znaleźć.

Dolomity. To zawsze było miejsce, które w pierwszej kolejności kojarzyło mi się z Włochami. Odkąd wiele lat temu zacząłem tam jeździć na narty, zakochałem się w nich bez pamięci. Mam tam kilka ulubionych miejsc, w które zawsze chętnie wracam. Na przykład Pampeago. Albo Santa Cristina Valgardena. Kiedy wjeżdżam na grzbiet Secedy, by się chwilę później puścić szeroką na kilkaset metrów trasą w dół, czuję się naprawdę wolny.

Włochy z perspektywy roweru odkryłem dużo później. Trochę przez przypadek, bo pewnie nigdy nie wpadłbym na ten pomysł, gdyby nie pewne szalone wakacje, na które wybrałem się camperem. To był strzał w dziesiątkę. Miejsce pierwszych przejażdżek też odkryłem nieco mimowolnie. Docelowo mieliśmy bowiem pojechać nad Gardę. Ale wszystkie campingi były tam zabite po korek, więc skręciłem w jakąś boczną drogę z postanowieniem, że w najgorszym wypadku prześpimy się gdzieś na cichym parkingu, a następnego dnia się zobaczy.

Odkrycie

Tym sposobem trafiłem nad położone nieco nad zachód od Gardy niewielkie jezioro d’Idro i wciśnięty w uroczy cichy zakątek prawie pusty camping. Na ogrodzonym terenie dzieci odmeldowywały się do zabawy zaraz po śniadaniu i tyle je widziałem. Mogłem pójść na rower. I choć zostawiłem na okolicznych pagórkach nieprzywykłe do takiej ilości tlenu płuca, zakochałem się we Włoszech na nowo.

Różnie się później życie układało i nie zawsze mogłem tam wracać tak często jak tego chciałem, ale w miarę możliwości wykorzystywałem w tym celu każdą nadarzającą się okazję. I odkryłem przy tej okazji, że moja wiedza o Italii oparta jest w dużej mierze o stereotypy.

Pewnie trochę z lenistwa przywykłem do myślenia, że włoskie góry to głównie Alpy i Dolomity. Poniekąd to naturalne, bo przecież tam właśnie jeździmy na narty i tamtejsze przełęcze najlepiej znają miłośnicy kolarstwa. Żeby przypomnieć sobie o Apeninach trzeba odrobiny wysiłku, a przecież to pasmo ciągnie się przez dużą część półwyspu, nie bez powodu nazywanego właśnie Apenińskim.

Kiedy przed rokiem wracaliśmy z urlopu w Toskanii (również camperem, który niezmiennie uważam za najlepszy sposób na urlopowe podróże), miałem w nogach blisko 1000 km zjeżdżonych po toskańskich pagórkach. Wybrałem, jak mam to w zwyczaju i co w kręgach moich znajomych jest często powodem żartów, zupełnie boczną drogę zamiast którejś z włoskich autostrad. Gdy przejeżdżałem przez San Pellegrino di Alpe miałem ochotę porzucić samochód i wsiąść na rower. Powstrzymało mnie właściwie tylko to, że byliśmy umówieni w Mediolanie. I że prawdopodobnie z tym podjazdem męczyłbym się dość długo, bo tej drogi nie powstydziłby się żaden z Wielkich Tourów. Zresztą nie mam pewności, czy przypadkiem Giro d’Italia jakiś czas temu tamtędy jechało.

San Pellegrino di Alpe – fot. mc

Wtedy przypomniało mi się pytanie, które rok wcześniej zadałem sobie wjeżdżając rowerem na Etnę: dlaczego te wszystkie miejsca są dostępne niemal wyłącznie dla samochodów? Owszem, na samą Etnę wspinało się oprócz mnie jeszcze kilku kolarzy, choć był to październik i pogoda raczej podła. Ale samochodów było tam wówczas całkiem sporo. Podejrzewam, że wielu z tych ludzi, gdyby tylko nie czuło obaw przed długim wysiłkiem, równie chętnie spróbowałoby się tam dostać w inny sposób. Więcej widać, więcej czuć i można się tamtejszą ciszą cieszyć znacznie dłużej. A czasem również dłużej marznąć 😉

Italia dla wszystkich

Włosi również zadali sobie to pytanie i znaleźli na nie odpowiedź. Tak naprawdę przyniósł im ją rozwój technologii i popularyzacja rowerów z elektrycznym wspomaganiem. Okazało się, że dzięki nim przełęcze w Alpach, Apeninach, Dolomitach i innych włoskich pasmach gór mogą stać się dzięki nim dostępne dla znacznie większej liczby ludzi. I niekoniecznie wymagają jazdy tam samochodem. Można rowerem.

To zresztą nie jest typowo włoski wynalazek, bo podobne obrazki są dziś codziennością w wielu alpejskich krajach. Włosi jednak poszli o krok dalej i realizując jeden z trzech największych wyścigów świata Giro d’Italia, wpadli na pomysł stworzenia równoległego wydarzenia promującego e-mobilność. Tak powstało Giro E.

Wyścig wystartował dzisiaj. Ja, dzięki Włoskiej Agencji Turystycznej (i mojemu redakcyjnemu koledze Bartkowi) będę miał wielką przyjemność przejechać sześć ostatnich etapów tej imprezy.

Co do zasady „wyścig” to w tym przypadku dość umowna nazwa, bo chociaż regulamin przewiduje kilka klasyfikacji i koszulek dla ich liderów, to całe przedsięwzięcie ma bardziej charakter zabawy. Tu nie wygrywa ten, kto jest najszybszy, chociaż na trasie każdego etapu są również próby prędkościowe, coś a’la lotne finisze. Klasyfikacje obejmują np. „testy regularności”, polegające na przejechaniu określonego odcinka ze średnią prędkością możliwie bliską zadanej wcześniej przez organizatorów. Na podobnej zasadzie będą rozgrywane np. etapy jazdy indywidualnej na czas. Słowem: bardziej zabawa, choć w wyścigowym anturażu.

Etapy, które przejadę, mogłem sobie wybrać. Niektóre drużyny zmieniają się codziennie, inne – jak moja – zmieniają się co kilka etapów. Zdecydowałem się na ostatni tydzień, bo wydaje mi się najciekawszy. Będzie z pewnością najbardziej wymagający, ale liczę też na to, że dzięki temu będę również blisko najważniejszych wydarzeń na samym Giro d’Italia. Na tych odcinkach wyścig się przecież będzie rozstrzygał.

Ma ten wybór jednak i złe strony. Czeka mnie jeszcze dwa tygodnie nerwowego oczekiwania w nadziei, że sytuacja z koronawirusem nie uziemi mnie w ostatniej chwili, gdy komuś przyjdzie do głowy np. zamknąć lotniska lub granice. Na to jednak niewiele mogę poradzić. Wierzę jednak, że mimo wszystko się uda.

Wyścig (przyjmijmy jednak mimo wszystko określenie zaproponowane przez organizatora) będzie rozgrywany na rowerach elektrycznych. Z tego co mi wiadomo, ja pojadę na E-Arii produkowanej przez Bianchi.

Myślę, że o samych rowerach przyjdzie mi się jeszcze nieco bardziej rozpisać. Tym bardziej, że wiedza na ich temat również bazuje na wielu szkodliwych stereotypach. Trochę to smutne, że nawet ludzie uważający się za specjalistów od kolarstwa, powtarzają bezmyślnie wyssaną gdzieś z palca opinię, że taki rower może rozwijać jedynie 25 km/h. „Szosa, która jeździ z taką prędkością, nie ma najmniejszego sensu” – powiadają, myląc najwyraźniej e-rower z hulajnogą. Dziwnym trafem na kończącej Giro E czasówce w Mediolanie przewidywana jest średnia prędkość przejazdu w granicach 37 km/h. Jak to możliwe?

Do tego jeszcze zapewne wrócę, a na razie cieszę się samą ideą wzięcia udziału w takim przedsięwzięciu. I poznania kolejnych fragmentów włoskich dróg, po których jeździć uwielbiam. Będzie tych relacji w najbliższym czasie zapewne sporo. Tutaj, ale również na bieżąco na moich kontach na Instagramie, Facebooku i Twitterze (zapraszam!). No i zapewne od czasu do czasu również w Eurosporcie.

Stay tuned! Październik zagra nam znowu włoską melodię!

Światełko w tunelu

Warto rozmawiać. I życzyłbym sobie, żeby każda rozmowa wyglądała jak te ostatnie. Bo możemy mieć inne zdania i możemy się spierać, ale dobrze, jeśli przy okazji możemy się nie obrażać. Zebrałem kilka obserwacji po ostatniej wymianie myśli. Mam nadzieję, że trochę uporządkują rozmowę i pozwolą pchnąć ją na szersze tory.

No i proszę. Okazuje się, że przy odrobinie dobrej woli można rozmawiać w miarę merytorycznie i w dobrej atmosferze, zamiast przerzucać się wyzwiskami i ocenami, choć oczywiście nie sposób uniknąć i takich głosów. Po publikacji poprzedniego wpisu wymieniłem w różnych miejscach wiele zdań z ludźmi, z których każdy inaczej patrzy na problem. Kilka opinii okazało się bardzo interesujących, ale inne również składają się na dość ciekawy obraz sytuacji.

Chciałbym się podzielić kilkoma obserwacjami (do wniosków jeszcze daleko), które wydają mi się szczególnie ciekawe.

Ja jeżdżę, inni nie muszą

Najwięcej emocji i najgorętszą dyskusję okazuje się wywoływać postulat obowiązku jazdy w kasku. Ciekawa sprawa: wiele osób krytykujących ten pomysł zastrzega jednocześnie, że sami kasku używają. Wielu też przy tej okazji dodaje, że do jazdy w kasku skłoniły ich własne doświadczenia: przeżyty w przeszłości upadek albo historia, w której kask odgrywał istotną rolę, chroniąc głowę przed przykrymi konsekwencjami.

Przyznaję, że w tym miejscu system trochę mi się zawiesza. Może to kwestia wyłącznie mojego przekonania, że warto się uczyć najpierw na cudzych błędach. Jednak argument „ja używam, ale jestem przeciwny narzucania tego obowiązku na innych” mnie osobiście nieszczególnie przekonuje. Może nie musi. Niemniej odnotowuję to jako ciekawostkę, może ktoś zna odpowiedź na tę zagadkę.

Prawda leży pośrodku. Czyli gdzie?

Druga obserwacja jest taka, że podchodzimy do tematu bardzo zero-jedynkowo. Nie wszyscy, rzecz jasna, i nieco tu sprawę upraszczam. Gdyby jednak tej dyskusji przyjrzał się z boku ktoś, kto nigdy wcześniej nie miał z tematem do czynienia, mógłby dojść do przekonania, że rowerzyści albo olewają kaski i nic wielkiego się nie dzieje, albo je zakładają i giną w starciu z samochodem. Bo relatywnie i tak nie mają wielkich szans na przeżycie.

Zaznaczam raz jeszcze, że to pewne uproszczenie. Ale jest to również nuta, która w tej melodii wybrzmiewa głośniej od pozostałych. Jakby nie istniało całe spektrum innych przyczyn wypadków rowerzystów jak tylko te z udziałem samochodów.

Rozumiem, że to się dość dobrze wpisuje w nurt powszechnej walki na linii rowerzyści kontra kierowcy. Ale niezmiennie jestem zdania, że ta linia podziału jest fałszywa i sztucznie podtrzymywana przez część środowiska, które na wojnie z kierowcami próbuje budować własną pozycję.

Tymczasem życie pisze własne scenariusze. Jeśli tylko otworzyć się na inne argumenty i spróbować spojrzeć na problem nieco szerzej, być może uda się odkryć, że przyczyn wypadków z udziałem rowerzystów jest zdecydowanie więcej: od bezspornej winy kierowcy po niski poziom umiejętności samego rowerzysty, który nie do końca panuje nad maszyną. Tu niezmiennie przypominam o tym, że sprawcami 37% zarejestrowanych przez policję wypadków z udziałem rowerzystów są oni sami. To naprawdę nie jest pomijalny margines.

Dokładnie ta sama tendencja występuje w kontekście rzeczonego „obowiązku”, który albo miałby dotyczyć bez wątpienia wszystkich, albo zupełnie nikogo. Tu również nie dopuszczamy do świadomości istnienia rozwiązań pośrednich, na przykład obowiązku używania kasków poza terenem zabudowanym.

Tu znów zaznaczam, że to wyłącznie przykład, zaczerpnięty zresztą z rozwiązań stosowanych np. w Słowacji. I znów warto w tym miejscu podkreślić, że nie każde rozwiązanie, które sprawdza się za granicą, daje się łatwo implementować w Polsce, gdzie zdecydowana większość wypadków z udziałem rowerzystów zdarza się właśnie w terenie zabudowanym, gdzie (teoretycznie) obowiązują niższe prędkości i (teoretycznie) powinno być nieco bezpieczniej.

Na marginesie: ktoś w toku tej dyskusji podrzucił niezwykle ciekawe badanie, oparte o analizy ponad tysiąca przypadków osób, które trafiły do szpitala w wyniku wypadku na rowerze. Polecam do sztambucha wszystkim, którzy bezkrytycznie twierdzą, że kask niczego nie zmienia.

Każdy własną miarą

Trzecia sprawa, która dosyć mocno rzuca się tutaj w oczy, to pewnego rodzaju pułapka, w którą regularnie wpadamy prawie wszyscy: oceniamy całą rzeczywistość ograniczając ją niemal wyłącznie do podobnych sobie. Wydaje mi się, że to był dość poważny błąd autorów postulatów, opublikowanych niedawno na stronie BIKE EXPO, którzy – zapewne podświadomie – zawęzili nieco perspektywę do ludzi uprawiających głównie kolarstwo szosowe. Nawet jeśli nie było to ich zamiarem, w ten sposób zostało odczytane przez dużą część odbiorców, co stało się poniekąd głównym zarzewiem konfliktu.

W tę pułapkę na ogół wpadamy jednak wszyscy i bez względu na to, z której strony patrzymy na rzeczywistość, tak naprawdę zazwyczaj najlepiej widzimy tylko tę nam najbliższą.

Tu mała dygresja natury osobistej. Obserwuję na Facebooku kilka grup dla rowerzystów, co samo w sobie jest ciekawym doświadczeniem. W pewnym sensie fascynuje mnie ten festiwal intelektualnego lenistwa i oczekiwania od innych rozwiązywania własnych problemów („Ej, rzućcie linkiem do jakiejś fajnej lampki”, „taki rower to ile może być warty?” albo „mam 1700 złotych, co wybrać?”).

Ale gdy od czasu do czasu ktoś rzuci pytaniem „czym nasmarować hamulce, żeby nie piszczały?”, to gdzieś rozlega się ostrzeżenie TERRAIN AHEAD! I jeśli komukolwiek się wydaje, że ktoś tego nieszczęśnika sprowadzi jednak bezpiecznie na ziemię, to uprzedzam, że niekoniecznie, bo w odpowiedzi usłyszy w najlepszym wypadku gromki śmiech.

Nie trzeba mieć przesadnie rozbujałej fantazji, żeby zamknąć oczy i spróbować sobie wyobrazić, że takich ludzi, którym doskwierają piszczące hamulce jest więcej. I że większość z nich nikogo o to NIE ZAPYTA. Oni również wyjeżdżają na nasze drogi. Podobnie jak ci, którzy swoje maszyny bogato wyposażyli w sprzęt kupiony na Ali Express. I pół biedy, jeśli kupili tam dzwonek. Gorzej, jak im na przykład przyjdzie kiedyś zaufać chińskiej kierownicy.

Jeśli więc ktokolwiek zapyta, dlaczego część ludzi uważa za konieczne myślenie za innych, polecam lekturę rowerowych forów, gdzie można pełnymi garściami czerpać dowody na to, że – niestety – czasami po prostu trzeba.

Tylko jeden koniec kija

I wreszcie czwarta obserwacja, która nasunęła mi się podczas tych rozmów: patrzymy na większość problemów niemal wyłącznie z jednej strony. Rozmawiamy o uciążliwości używania kasków pomijając zupełnie fakt, że ich zadaniem jest również zwiększenie poczucia naszego bezpieczeństwa i pewności siebie, bez których na drodze popełniamy na ogół więcej błędów. Kiedy mówimy o kosztach, widzimy wyłącznie koszt zakupu sprzętu. Nie zadajemy sobie pytania, ile kosztuje leczenie i rehabilitacja ofiar wypadków, nie mówiąc już o ich tzw. kosztach społecznych (np. krótszy lub dłuższy brak aktywności zawodowej, kosz opieki ze strony bliskich czy cała masa rozmaitych komplikacji, które dotykają całe rodziny rannych lub tych, którzy zginęli).

Bardzo często pojawiającym się argumentem jest ten o zniechęceniu do jazdy na rowerze spowodowanym koniecznością używania kasku. A może powinniśmy sobie przy okazji odpowiedzieć na pytanie, czy aby na pewno człowieka, który z tego powodu rezygnuje z jazdy na rowerze, powinniśmy na siłę na niego wpychać?

Któryś z moich rozmówców wysunął zarzut, że obowiązek jazdy w kasku to przerzucenie na rowerzystę braku umiejętności wyegzekwowania przestrzegania przepisów przez innych uczestników ruchu. Zgoda, ale czy obowiązek zapinania pasów nie jest dokładnie tym samym? Przecież pasy również nie zapobiegają wypadkom, a jedynie pozwalają uniknąć ich najpoważniejszych skutków. Moglibyśmy sobie przecież odpowiedzieć: „co z tego, że ja zapinam pasy, skoro wypadek spowodował ktoś inny, kto nie przestrzegał przepisów?”. Ostatecznie może się okazać, że to mnie ich stosowanie uratowało życie. Mam zrezygnować?

Wydaje mi się, że ucieka nam w tym wszystkim również kwestia odpowiedzialności za siebie i innych.

Kto zapłaci ten rachunek?

Tu znowu pewna osobista dygresja, z pełną świadomością, że nie jest to dowód naukowy. Otóż kiedy jadąc samochodem zbliżam się do człowieka, który jedzie bez kasku, a już nie daj Boże ze słuchawkami na uszach, czuję zwyczajny strach. Nie o niego, a o siebie, bo odruchowo uruchamia mi się w tej chwili lawina wątpliwości i wyobrażeń, co się może stać, kiedy on z jakiegoś powodu straci równowagę.

Być może jest to kwestia mojej podświadomości, bo byłem w życiu świadkiem kilku wypadków, w tym właśnie jednego, który był wynikiem zwykłej utraty równowagi. Widziałem jadąc z naprzeciwka, jak starsza kobieta potknęła się na chodniku i zatoczyła wprost pod koła, ginąc na miejscu. I widziałem kompletnie zdewastowanego tym zdarzeniem kierowcę, który nie złamał żadnego przepisu i nie mógł w tej sytuacji zrobić zupełnie nic. A mimo to trzymał się zrozpaczony za głowę i powtarzał, że mógł jechać jeszcze wolniej (nie przekroczył dozwolonej prędkości), mógł jechać bliżej środka jezdni, mógł wcześniej zauważyć, że coś jest nie tak. Może i mógł. Z pewnością nie musiał, to był wypadek, zdarza się. Minęło od niego ponad 20 lat, a ja nadal mam go w głowie. Dlaczego ktoś, kto myśli wyłącznie o swojej przyjemności i wygodzie, wrzuca ją pośrednio na głowę innych? Dlaczego inni mają płacić za tę jego wygodę? Nawet gdyby „walutą” była tu tylko chwila niepotrzebnego stresu.

Jazda na rowerze w ruchu ulicznym to ryzyko. Powinniśmy robić wszystko, żeby je minimalizować. Zamiast tego rzucamy losowi wyzwanie i liczymy, że jakoś to będzie. Albo że ktoś za nas rozwiąże stwarzane przez nas problemy.

Nie wszystko złoto

Wciąż w tych rozmowach przewija się temat infrastruktury, która zdaniem wielu ludzi powinna mieć w tej układance bezwzględny priorytet. Pełna zgoda. Ale gdy rozmawialiśmy w minioną sobotę w Bielsku-Białej z prezydentem miasta Jarosławem Klimaszewskim, przypomniał on o kilku istotnych sprawach, o których większość z nas zwyczajnie nie ma pojęcia. Na przykład o tym, że same procedury związane z budową dróg dla rowerów potrafią się ciągnąć latami, a my przecież chcemy wyjść na rower jeszcze dzisiaj po obiedzie.

Albo o tym, że nawet w tak stosunkowo młodym mieście jak Bielsko-Biała, istnieje wiele miejsc, w których odseparowanie od siebie ruchu samochodów i rowerów jest zwyczajnie niemożliwe. Kto ma w tym miejscu zadbać o nasze bezpieczeństwo, jeśli nie my sami? A jeśli nie jesteśmy skłonni do tego, żeby samemu zadbać o swoje bezpieczeństwo i zminimalizowanie ryzyka, to czy oczekiwanie, że ktoś dla nas zbuduje lepszą infrastrukturę, nie będzie przypadkiem również „przerzucaniem odpowiedzialności na innych”?

Przy okazji: nie wszyscy zdajemy sobie sprawę, że między 2013 a 2018 rokiem oddano do użytku 6.178 km dróg dla rowerów. Abstrahuję w tym miejscu od ich jakości i sensowności w wielu miejscach, bo to zupełnie odrębny i bardzo rozległy problem. Podobnie jak to, że część rowerzystów nie bardzo chce po nich jeździć. Niemniej nie da się dyskutować z faktem, że rowerowej infrastruktury przybyło w ostatnim czasie całkiem sporo. Liczba wypadków z udziałem rowerzystów pozostała w tym czasie na niezmienionym poziomie: z 4.723 w 2013 roku zmalała o 11 przypadków pięć lat później. Przypadków, nie procent! W roku 2018 według raportów policji było tych zdarzeń 4.712.

Zgoda: wzrosła w tym czasie liczba rowerzystów, nie bardzo wiadomo o ile. Ale i wzrosła liczba samochodów. Tymczasem liczba wszystkich wypadków na drogach spadła w tym czasie o ponad 4 tysiące (z 35.847 do 31.674). Przyczyn tego stanu rzeczy jest z pewnością bardzo wiele, ale nie sposób w obliczu tych danych bronić dogmatu o infrastrukturze, mającej być lekiem na całe zło.

Może warto i od tej strony spojrzeć na problem?

Wciąż warto rozmawiać

Ktoś napisał w komentarzu, że po wysłuchaniu naszej rozmowy w Bielsku zmienił zdanie i zgadza się z tymi propozycjami, żeby spróbować zacząć najpierw od siebie, bo te zmiany i tę pracę możemy wykonać natychmiast. Tylko dla tego jednego głosu warto było podjąć tę dyskusję.

„Dajcie już sobie na wstrzymanie” – napisał ktoś inny. Nie, nie damy sobie. W każdym razie ja nie dam i będę do tego tematu wracał. Bo chociaż mam już prawie dorosłe dzieci, to mimo wszystko chciałbym, żeby poruszając się po naszych drogach – bez względu na to jakim środkiem transportu – czuły się na nich bezpiecznie. Bo zajmując się na co dzień sportem marzę o tym, że to właśnie na tych drogach wyrosną kolejni następcy Majki czy Kwiatkowskiego. Bo ostatecznie sam chciałbym wychodząc od czasu do czasu na rower, poczuć się na nim w końcu bezpiecznie.

I jeszcze jedno, już na koniec tego przydługiego wywodu. Ktoś również napisał, że to błąd domagać się od środowiska, żeby mówiło w tej sprawie jednym głosem. Wrócę zatem jeszcze raz do kwestii tego podziału na kierowców i rowerzystów, który z mojego punktu widzenia jest dla tych drugich szczególnie szkodliwy. Bo z natury rzeczy kierowcy na drogach są nieco bardziej widoczni i być może z tego właśnie powodu traktowani są przez rządzących jako pierwszorzędni partnerzy do rozmowy.

Jeśli chcemy cokolwiek zmienić na naszych drogach, powinniśmy zacząć od tego, by uświadomić naszym władzom, że obywatele zarządzanego przez nich kraju nie dzielą się na kierowców, rowerzystów i pieszych. To nie jest walka o pierwszeństwo w traktowaniu. To wyzwanie, żebyśmy się wszyscy czuli na drogach jak u siebie. Jeśli nie będziemy w tej sprawie mówić jednym głosem, to wydaje mi się mało prawdopodobne, że ktokolwiek nas usłyszy.

Foto: Flickr.com/krakow.bicycles