Światełko w tunelu

Warto rozmawiać. I życzyłbym sobie, żeby każda rozmowa wyglądała jak te ostatnie. Bo możemy mieć inne zdania i możemy się spierać, ale dobrze, jeśli przy okazji możemy się nie obrażać. Zebrałem kilka obserwacji po ostatniej wymianie myśli. Mam nadzieję, że trochę uporządkują rozmowę i pozwolą pchnąć ją na szersze tory.

No i proszę. Okazuje się, że przy odrobinie dobrej woli można rozmawiać w miarę merytorycznie i w dobrej atmosferze, zamiast przerzucać się wyzwiskami i ocenami, choć oczywiście nie sposób uniknąć i takich głosów. Po publikacji poprzedniego wpisu wymieniłem w różnych miejscach wiele zdań z ludźmi, z których każdy inaczej patrzy na problem. Kilka opinii okazało się bardzo interesujących, ale inne również składają się na dość ciekawy obraz sytuacji.

Chciałbym się podzielić kilkoma obserwacjami (do wniosków jeszcze daleko), które wydają mi się szczególnie ciekawe.

Ja jeżdżę, inni nie muszą

Najwięcej emocji i najgorętszą dyskusję okazuje się wywoływać postulat obowiązku jazdy w kasku. Ciekawa sprawa: wiele osób krytykujących ten pomysł zastrzega jednocześnie, że sami kasku używają. Wielu też przy tej okazji dodaje, że do jazdy w kasku skłoniły ich własne doświadczenia: przeżyty w przeszłości upadek albo historia, w której kask odgrywał istotną rolę, chroniąc głowę przed przykrymi konsekwencjami.

Przyznaję, że w tym miejscu system trochę mi się zawiesza. Może to kwestia wyłącznie mojego przekonania, że warto się uczyć najpierw na cudzych błędach. Jednak argument „ja używam, ale jestem przeciwny narzucania tego obowiązku na innych” mnie osobiście nieszczególnie przekonuje. Może nie musi. Niemniej odnotowuję to jako ciekawostkę, może ktoś zna odpowiedź na tę zagadkę.

Prawda leży pośrodku. Czyli gdzie?

Druga obserwacja jest taka, że podchodzimy do tematu bardzo zero-jedynkowo. Nie wszyscy, rzecz jasna, i nieco tu sprawę upraszczam. Gdyby jednak tej dyskusji przyjrzał się z boku ktoś, kto nigdy wcześniej nie miał z tematem do czynienia, mógłby dojść do przekonania, że rowerzyści albo olewają kaski i nic wielkiego się nie dzieje, albo je zakładają i giną w starciu z samochodem. Bo relatywnie i tak nie mają wielkich szans na przeżycie.

Zaznaczam raz jeszcze, że to pewne uproszczenie. Ale jest to również nuta, która w tej melodii wybrzmiewa głośniej od pozostałych. Jakby nie istniało całe spektrum innych przyczyn wypadków rowerzystów jak tylko te z udziałem samochodów.

Rozumiem, że to się dość dobrze wpisuje w nurt powszechnej walki na linii rowerzyści kontra kierowcy. Ale niezmiennie jestem zdania, że ta linia podziału jest fałszywa i sztucznie podtrzymywana przez część środowiska, które na wojnie z kierowcami próbuje budować własną pozycję.

Tymczasem życie pisze własne scenariusze. Jeśli tylko otworzyć się na inne argumenty i spróbować spojrzeć na problem nieco szerzej, być może uda się odkryć, że przyczyn wypadków z udziałem rowerzystów jest zdecydowanie więcej: od bezspornej winy kierowcy po niski poziom umiejętności samego rowerzysty, który nie do końca panuje nad maszyną. Tu niezmiennie przypominam o tym, że sprawcami 37% zarejestrowanych przez policję wypadków z udziałem rowerzystów są oni sami. To naprawdę nie jest pomijalny margines.

Dokładnie ta sama tendencja występuje w kontekście rzeczonego „obowiązku”, który albo miałby dotyczyć bez wątpienia wszystkich, albo zupełnie nikogo. Tu również nie dopuszczamy do świadomości istnienia rozwiązań pośrednich, na przykład obowiązku używania kasków poza terenem zabudowanym.

Tu znów zaznaczam, że to wyłącznie przykład, zaczerpnięty zresztą z rozwiązań stosowanych np. w Słowacji. I znów warto w tym miejscu podkreślić, że nie każde rozwiązanie, które sprawdza się za granicą, daje się łatwo implementować w Polsce, gdzie zdecydowana większość wypadków z udziałem rowerzystów zdarza się właśnie w terenie zabudowanym, gdzie (teoretycznie) obowiązują niższe prędkości i (teoretycznie) powinno być nieco bezpieczniej.

Na marginesie: ktoś w toku tej dyskusji podrzucił niezwykle ciekawe badanie, oparte o analizy ponad tysiąca przypadków osób, które trafiły do szpitala w wyniku wypadku na rowerze. Polecam do sztambucha wszystkim, którzy bezkrytycznie twierdzą, że kask niczego nie zmienia.

Każdy własną miarą

Trzecia sprawa, która dosyć mocno rzuca się tutaj w oczy, to pewnego rodzaju pułapka, w którą regularnie wpadamy prawie wszyscy: oceniamy całą rzeczywistość ograniczając ją niemal wyłącznie do podobnych sobie. Wydaje mi się, że to był dość poważny błąd autorów postulatów, opublikowanych niedawno na stronie BIKE EXPO, którzy – zapewne podświadomie – zawęzili nieco perspektywę do ludzi uprawiających głównie kolarstwo szosowe. Nawet jeśli nie było to ich zamiarem, w ten sposób zostało odczytane przez dużą część odbiorców, co stało się poniekąd głównym zarzewiem konfliktu.

W tę pułapkę na ogół wpadamy jednak wszyscy i bez względu na to, z której strony patrzymy na rzeczywistość, tak naprawdę zazwyczaj najlepiej widzimy tylko tę nam najbliższą.

Tu mała dygresja natury osobistej. Obserwuję na Facebooku kilka grup dla rowerzystów, co samo w sobie jest ciekawym doświadczeniem. W pewnym sensie fascynuje mnie ten festiwal intelektualnego lenistwa i oczekiwania od innych rozwiązywania własnych problemów („Ej, rzućcie linkiem do jakiejś fajnej lampki”, „taki rower to ile może być warty?” albo „mam 1700 złotych, co wybrać?”).

Ale gdy od czasu do czasu ktoś rzuci pytaniem „czym nasmarować hamulce, żeby nie piszczały?”, to gdzieś rozlega się ostrzeżenie TERRAIN AHEAD! I jeśli komukolwiek się wydaje, że ktoś tego nieszczęśnika sprowadzi jednak bezpiecznie na ziemię, to uprzedzam, że niekoniecznie, bo w odpowiedzi usłyszy w najlepszym wypadku gromki śmiech.

Nie trzeba mieć przesadnie rozbujałej fantazji, żeby zamknąć oczy i spróbować sobie wyobrazić, że takich ludzi, którym doskwierają piszczące hamulce jest więcej. I że większość z nich nikogo o to NIE ZAPYTA. Oni również wyjeżdżają na nasze drogi. Podobnie jak ci, którzy swoje maszyny bogato wyposażyli w sprzęt kupiony na Ali Express. I pół biedy, jeśli kupili tam dzwonek. Gorzej, jak im na przykład przyjdzie kiedyś zaufać chińskiej kierownicy.

Jeśli więc ktokolwiek zapyta, dlaczego część ludzi uważa za konieczne myślenie za innych, polecam lekturę rowerowych forów, gdzie można pełnymi garściami czerpać dowody na to, że – niestety – czasami po prostu trzeba.

Tylko jeden koniec kija

I wreszcie czwarta obserwacja, która nasunęła mi się podczas tych rozmów: patrzymy na większość problemów niemal wyłącznie z jednej strony. Rozmawiamy o uciążliwości używania kasków pomijając zupełnie fakt, że ich zadaniem jest również zwiększenie poczucia naszego bezpieczeństwa i pewności siebie, bez których na drodze popełniamy na ogół więcej błędów. Kiedy mówimy o kosztach, widzimy wyłącznie koszt zakupu sprzętu. Nie zadajemy sobie pytania, ile kosztuje leczenie i rehabilitacja ofiar wypadków, nie mówiąc już o ich tzw. kosztach społecznych (np. krótszy lub dłuższy brak aktywności zawodowej, kosz opieki ze strony bliskich czy cała masa rozmaitych komplikacji, które dotykają całe rodziny rannych lub tych, którzy zginęli).

Bardzo często pojawiającym się argumentem jest ten o zniechęceniu do jazdy na rowerze spowodowanym koniecznością używania kasku. A może powinniśmy sobie przy okazji odpowiedzieć na pytanie, czy aby na pewno człowieka, który z tego powodu rezygnuje z jazdy na rowerze, powinniśmy na siłę na niego wpychać?

Któryś z moich rozmówców wysunął zarzut, że obowiązek jazdy w kasku to przerzucenie na rowerzystę braku umiejętności wyegzekwowania przestrzegania przepisów przez innych uczestników ruchu. Zgoda, ale czy obowiązek zapinania pasów nie jest dokładnie tym samym? Przecież pasy również nie zapobiegają wypadkom, a jedynie pozwalają uniknąć ich najpoważniejszych skutków. Moglibyśmy sobie przecież odpowiedzieć: „co z tego, że ja zapinam pasy, skoro wypadek spowodował ktoś inny, kto nie przestrzegał przepisów?”. Ostatecznie może się okazać, że to mnie ich stosowanie uratowało życie. Mam zrezygnować?

Wydaje mi się, że ucieka nam w tym wszystkim również kwestia odpowiedzialności za siebie i innych.

Kto zapłaci ten rachunek?

Tu znowu pewna osobista dygresja, z pełną świadomością, że nie jest to dowód naukowy. Otóż kiedy jadąc samochodem zbliżam się do człowieka, który jedzie bez kasku, a już nie daj Boże ze słuchawkami na uszach, czuję zwyczajny strach. Nie o niego, a o siebie, bo odruchowo uruchamia mi się w tej chwili lawina wątpliwości i wyobrażeń, co się może stać, kiedy on z jakiegoś powodu straci równowagę.

Być może jest to kwestia mojej podświadomości, bo byłem w życiu świadkiem kilku wypadków, w tym właśnie jednego, który był wynikiem zwykłej utraty równowagi. Widziałem jadąc z naprzeciwka, jak starsza kobieta potknęła się na chodniku i zatoczyła wprost pod koła, ginąc na miejscu. I widziałem kompletnie zdewastowanego tym zdarzeniem kierowcę, który nie złamał żadnego przepisu i nie mógł w tej sytuacji zrobić zupełnie nic. A mimo to trzymał się zrozpaczony za głowę i powtarzał, że mógł jechać jeszcze wolniej (nie przekroczył dozwolonej prędkości), mógł jechać bliżej środka jezdni, mógł wcześniej zauważyć, że coś jest nie tak. Może i mógł. Z pewnością nie musiał, to był wypadek, zdarza się. Minęło od niego ponad 20 lat, a ja nadal mam go w głowie. Dlaczego ktoś, kto myśli wyłącznie o swojej przyjemności i wygodzie, wrzuca ją pośrednio na głowę innych? Dlaczego inni mają płacić za tę jego wygodę? Nawet gdyby „walutą” była tu tylko chwila niepotrzebnego stresu.

Jazda na rowerze w ruchu ulicznym to ryzyko. Powinniśmy robić wszystko, żeby je minimalizować. Zamiast tego rzucamy losowi wyzwanie i liczymy, że jakoś to będzie. Albo że ktoś za nas rozwiąże stwarzane przez nas problemy.

Nie wszystko złoto

Wciąż w tych rozmowach przewija się temat infrastruktury, która zdaniem wielu ludzi powinna mieć w tej układance bezwzględny priorytet. Pełna zgoda. Ale gdy rozmawialiśmy w minioną sobotę w Bielsku-Białej z prezydentem miasta Jarosławem Klimaszewskim, przypomniał on o kilku istotnych sprawach, o których większość z nas zwyczajnie nie ma pojęcia. Na przykład o tym, że same procedury związane z budową dróg dla rowerów potrafią się ciągnąć latami, a my przecież chcemy wyjść na rower jeszcze dzisiaj po obiedzie.

Albo o tym, że nawet w tak stosunkowo młodym mieście jak Bielsko-Biała, istnieje wiele miejsc, w których odseparowanie od siebie ruchu samochodów i rowerów jest zwyczajnie niemożliwe. Kto ma w tym miejscu zadbać o nasze bezpieczeństwo, jeśli nie my sami? A jeśli nie jesteśmy skłonni do tego, żeby samemu zadbać o swoje bezpieczeństwo i zminimalizowanie ryzyka, to czy oczekiwanie, że ktoś dla nas zbuduje lepszą infrastrukturę, nie będzie przypadkiem również „przerzucaniem odpowiedzialności na innych”?

Przy okazji: nie wszyscy zdajemy sobie sprawę, że między 2013 a 2018 rokiem oddano do użytku 6.178 km dróg dla rowerów. Abstrahuję w tym miejscu od ich jakości i sensowności w wielu miejscach, bo to zupełnie odrębny i bardzo rozległy problem. Podobnie jak to, że część rowerzystów nie bardzo chce po nich jeździć. Niemniej nie da się dyskutować z faktem, że rowerowej infrastruktury przybyło w ostatnim czasie całkiem sporo. Liczba wypadków z udziałem rowerzystów pozostała w tym czasie na niezmienionym poziomie: z 4.723 w 2013 roku zmalała o 11 przypadków pięć lat później. Przypadków, nie procent! W roku 2018 według raportów policji było tych zdarzeń 4.712.

Zgoda: wzrosła w tym czasie liczba rowerzystów, nie bardzo wiadomo o ile. Ale i wzrosła liczba samochodów. Tymczasem liczba wszystkich wypadków na drogach spadła w tym czasie o ponad 4 tysiące (z 35.847 do 31.674). Przyczyn tego stanu rzeczy jest z pewnością bardzo wiele, ale nie sposób w obliczu tych danych bronić dogmatu o infrastrukturze, mającej być lekiem na całe zło.

Może warto i od tej strony spojrzeć na problem?

Wciąż warto rozmawiać

Ktoś napisał w komentarzu, że po wysłuchaniu naszej rozmowy w Bielsku zmienił zdanie i zgadza się z tymi propozycjami, żeby spróbować zacząć najpierw od siebie, bo te zmiany i tę pracę możemy wykonać natychmiast. Tylko dla tego jednego głosu warto było podjąć tę dyskusję.

„Dajcie już sobie na wstrzymanie” – napisał ktoś inny. Nie, nie damy sobie. W każdym razie ja nie dam i będę do tego tematu wracał. Bo chociaż mam już prawie dorosłe dzieci, to mimo wszystko chciałbym, żeby poruszając się po naszych drogach – bez względu na to jakim środkiem transportu – czuły się na nich bezpiecznie. Bo zajmując się na co dzień sportem marzę o tym, że to właśnie na tych drogach wyrosną kolejni następcy Majki czy Kwiatkowskiego. Bo ostatecznie sam chciałbym wychodząc od czasu do czasu na rower, poczuć się na nim w końcu bezpiecznie.

I jeszcze jedno, już na koniec tego przydługiego wywodu. Ktoś również napisał, że to błąd domagać się od środowiska, żeby mówiło w tej sprawie jednym głosem. Wrócę zatem jeszcze raz do kwestii tego podziału na kierowców i rowerzystów, który z mojego punktu widzenia jest dla tych drugich szczególnie szkodliwy. Bo z natury rzeczy kierowcy na drogach są nieco bardziej widoczni i być może z tego właśnie powodu traktowani są przez rządzących jako pierwszorzędni partnerzy do rozmowy.

Jeśli chcemy cokolwiek zmienić na naszych drogach, powinniśmy zacząć od tego, by uświadomić naszym władzom, że obywatele zarządzanego przez nich kraju nie dzielą się na kierowców, rowerzystów i pieszych. To nie jest walka o pierwszeństwo w traktowaniu. To wyzwanie, żebyśmy się wszyscy czuli na drogach jak u siebie. Jeśli nie będziemy w tej sprawie mówić jednym głosem, to wydaje mi się mało prawdopodobne, że ktokolwiek nas usłyszy.

Foto: Flickr.com/krakow.bicycles

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.