Anonimowy? I dzięki Bogu…

Dawno, dawno temu, jeszcze w czasach, kiedy nie było powszechnie dostępnego internetu, Google Maps, Tłumacza i w ogóle żadnego Google, wybraliśmy się w podróż do Francji. Jechaliśmy Polonezem na gaz i zanim odkryliśmy, że pytania o „elpidżi” nie przynoszą żadnego rezultatu, bo we Francji trzeba pytać o „żepeel”, popłynęło trochę łez, a ja musiałem wysłuchać wielu gorzkich słów na temat tego, że jestem nieprzygotowany do zajęć. W końcu jednak dojechaliśmy i zamieszkaliśmy u znajomej oraz jej wielkiego psa Atosa.

Ten ostatni zasługuje zresztą na osobną opowieść. Był to mieszaniec doga błękitnego z tosa inu, wielkości mniej więcej dobrze wyrośniętego cielaka. Z zastrzeżeniem, że przeciętny cielak to w porównaniu z tamtym stworzeniem uosobienie gracji i inteligencji. Każda część ciała tego psa żyła własnym życiem, co najlepiej było widać, kiedy biegł. A poruszał się niemal wyłącznie biegiem (a w każdym razie tym, co bieg w jakiś sposób przypominało), gdyż owa znajoma miała całkiem spory ogród, w którym to stworzenie na co dzień urzędowało.

Mądrości w tym psie było za grosz, co prawdopodobnie przynajmniej częściowo zawdzięczał swojej właścicielce, która przeganiała go z kuchni wszystkim, co w danej chwili miała pod ręką. Gdy akurat smażyła naleśniki, a Atos postanowił sprawdzić zawartość patelni (co nie wymagało od niego właściwie żadnego wysiłku, gdyż sięgał łbem wysoko ponad kuchenkę), dostawał w łeb rzeczoną patelnią. Najczęściej jednak ręcznikiem, których walało się dookoła mnóstwo, gdyż Atos miał jeszcze jedną paskudną cechę: przeokrutnie się ślinił, przez co cała okolica przypominała gniazdo Obcego. Jak nietrudno zgadnąć, naleśniki, które przeszły kontrolę jakości w wykonaniu Atosa, niekoniecznie były naszą ulubioną potrawą…

Nieco zmęczeni ciągłym unikaniem rozdeptania przez Atosa, który w ogóle nie zawracał sobie głowy omijaniem przeszkód na swojej drodze (mój niedoszły szwagier postanowił raz zasunąć specjalną przegrodę w drzwiach, przez którą Atos wracał z ogrodu wieczorami; nie zrobiło to psu większej różnicy, wszedł po prostu do środka razem z tą przegrodą), postanowiliśmy wyjechać nad ocean.

Dzieliły nas od niego jakieś trzy godziny drogi. Dojechaliśmy, poleżeliśmy na plaży, wykąpaliśmy się raz i drugi, aż w końcu dotarło do nas, że wypadałoby coś zjeść, bo jesteśmy wściekle głodni. Znaleźliśmy więc jakąś knajpę.

Szwagierka, która udawała, że zna francuski, przetłumaczyła nam menu. Szczególnie atrakcyjnie brzmiała pozycja „kurczak w krewetkach”. Dziś pewnie wzbudziłoby to moje podejrzenia, ale wtedy miałem dwadzieścia kilka lat, niewiele wiedziałem o świecie i byłem bardzo głodny. Oraz lubiłem kurczaka i krewetki. No i nie miałem wówczas jeszcze żadnych powodów, by nie wierzyć szwagierce.

Czekałem na mojego „kurczaka w krewetkach” ponad godzinę. Wszyscy zdążyli już zjeść swoje sałatki, czy co tam sobie pozamawiali, powoli kończyli piwo. Ja siedziałem o suchym pysku i czekałem na moje danie.

W końcu dotarło. Tyle że w tym „kurczaku z krewetkami” nie było nawet grama kurczaka. Był za to gigantyczny półmisek krewetek, samych w sobie niezbyt okazałych, ale za to w całości.

Kolejną godzinę zajęło mi wydłubywanie zawartości ze skorupek. Efekt był taki, że „półmisek krewetek” (bo w istocie to było napisane w menu; gdzie moja była szwagierka doczytała się kurczaka, do dziś pozostaje jej słodką tajemnicą) zamienił się po godzinie w półmisek odwłoków, a ja nadal byłem głodny. I miałem do zapłacenia spory rachunek.

Jeśli ktoś dotrwał do tego miejsca i wciąż się zastanawia, jaki ta historia ma związek z tytułem posta, spieszę z wyjaśnieniem. Otóż dokładnie takie same uczucia jak nad tamtym talerzem w Lacanau, mam przy lekturze „Anonimowego kolarza”.

Broniłem się przed nią rękami i nogami wiedziony przeczuciem, że jeśli ludzi w tej książce interesuje niemal wyłącznie postać tajemniczego autora, to niewiele jest tam treści, które zasługiwałyby na uwagę. Częściowo przeczucie mnie nie myliło, chociaż nie do końca. Można z tej opowieści wyłuskać kilka ciekawych kolarskich perełek i sporo wiedzy o życiu peletonu.

Jest tylko jeden problem: to jest tak potwornie źle podane, że czytanie tego strumienia świadomości to istna męczarnia. Całkiem jak to siedzenie nad półmiskiem krewetek. Jestem tą lekturą piekielnie zmęczony. I wciąż głodny.

Kimkolwiek jest autor tego „dzieła”, lepiej by pozostał anonimowy. Czytać się tego po prostu nie da.

Foto: Flickr / Jayson Ramey

Niezgoda

Pewien człowiek kupił sobie samochód. Długo na niego pracował, marzył, wybierał, czekał. W końcu obiekt jego westchnień stanął na podjeździe, piękny i lśniący. Szczęśliwego posiadacza rozpierała duma. Do czasu, aż na podjeździe u sąsiada stanął podobny.

To, co dotychczas było powodem do radości, stało się utrapieniem. Niedawny cel marzeń szybko zbrzydł, a człowieka dręczyło przekonanie, że skoro sąsiada również stać na podobny pojazd, to znaczy, że jego marzenia warte były dużo więcej.

Powyższa opowiastka jest oczywiście zmyślona, ale słyszę ją dość często. Od czasu do czasu z podobnej historyjki korzysta moja żona, do której zwracają się pracownicy pewnego korpo dręczeni przekonaniem, że nie zostali należycie docenieni. A ściślej rzecz ujmując: że ich koledzy zostali potraktowani lepiej. Bo przecież 7-procentowa podwyżka to nie to samo, co 10 procent, nawet jeśli na końcu równania pojawia się taka sama kwota. Obaj dostaną więcej o tyle samo, ale ten dotychczas lepiej wynagradzany zmaga się z poczuciem krzywdy.

Podobnych przykładów można przytoczyć bez liku, a takie historie zna każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z zarządzaniem ludźmi. I nie słyszałem dotąd o przypadku, by z powodu takiego poczucia „krzywdy” jednego pracownika, zrezygnowano z wynagrodzenia innego.

Mnie z kolei ta historia przypomina się zawsze, gdy na horyzoncie pojawia się temat równych nagród dla kobiet i mężczyzn za udział w sportowej rywalizacji.

Może mój słuch jest nieco wybiórczy, ale dotąd nie słyszałem postulatu, by odbierać w sporcie nagrody mężczyznom i przekazać je kobietom. We wszystkich przypadkach, które obiły mi się o uszy, chodziło wyłącznie o zrównywanie ich wysokości. A efekt bywa taki, jak w przytoczonej opowieści: larum, że facetom dzieje się krzywda, a kobiety na podniesienie wartości nagród muszą sobie dopiero zapracować. Może łaskawie rozpatrzymy ich wniosek, gdy sport w ich wykonaniu będzie równie popularny, co w wydaniu mężczyzn.

Prawo Godwina

W Internecie od lat istnieje coś takiego jak Prawo Godwina: argument odnoszący się do nazizmu i Hitlera kończy dyskusję i dyskwalifikuje dyskutanta. W mojej osobistej hierarchii wartości „argument” o niższej popularności kobiecych dyscyplin sportu, która usprawiedliwia często skandalicznie nierówne wynagradzanie, powinien podlegać temu samemu prawu.

Nie ma bowiem chyba w całym sporcie bardziej wyświechtanego i nadużywanego stwierdzenia od tego, że kobieca rywalizacja jest mniej popularna od męskiej i dlatego powinna być niżej wynagradzana.

Zapewnienie odpowiedniej jakości sygnału telewizyjnego jest jednym z obowiązków, jakie spoczywają na organizatorach najważniejszych imprez. Ale produkcja telewizyjna oznacza koszty, a koszty oznaczają mniejszy zarobek. Jak najłatwiej to rozwiązać? Pójść po linii najmniejszego oporu i „zapewnić” sygnał, nie zwracając uwagi na jego jakość. Albo w ogóle z niego zrezygnować, ryzykując obniżenie przez UCI rangi imprezy.

„Ale przecież nikt nie będzie tak głupi, żeby obniżać kategorię wyścigu!” – zakrzyknie ktoś w zapale. Tak? To przypomnijcie sobie, co zrobił przed rokiem lub dwoma organizator kobiecego Giro d’Italia.

Gdzie tu skutek, gdzie przyczyna

Bodaj w 2018 roku z wielką pompą zapowiadano telewizyjną relację z kobiecej edycji Strade Bianche. Ale kiedy dziewczyny walczyły na ostatnich kilometrach i wyścig robił się najciekawszy, widzowie mogli sobie pooglądać nieruchome obrazki z Piazza del Campo. Dlaczego? Bo na trudnej trasie panie jechały nieco wolniej niż przewidywano i „nie zmieściły się w harmonogramie”. Kamery z telewizyjnych motocykli trzeba było wycofać na wyścig panów, gdzie wówczas działo się niewiele. No ale wicie-rozumicie, „wyścigi kobiet nie cieszą się takim samym zainteresowaniem”. No ciekawe dlaczego…?

Drugim tego typu „argumentem” jest ten o mniejszym wysiłku, który muszą podejmować panie w trakcie rywalizacji. Teza o tyle bałamutna, że sprowadza cały sport jedynie do wymiaru zawodów. Jakby długość trasy była jedynym wymiernym wyznacznikiem inwestycji, jakie trzeba ponieść, by dojechać do jej mety.

„Kobiety jeżdżą krócej, więc nie powinny zarabiać tyle samo co mężczyźni” – mówią wówczas sportowi puryści. „Jakie równe nagrody? Przecież w tenisie kobiety grają tylko trzy sety, a mężczyźni nawet pięć!” – dodają kolejni „fachowcy”, nie mający na ogół pojęcia o tym, że tak jest tylko w Wielkim Szlemie, gdzie nagrody – o ironio! – już dawno temu zostały wyrównane.

„Kobiety i mężczyźni biegną maraton na dystansie 42,195 km. Tyle w temacie równości płac” – dodaje kolejny dyskutant, który prawdopodobnie zapomniał, że niedawno minęło ledwie pół wieku od momentu, w którym Maraton Bostoński ukończyła pierwsza kobieta. Startowała z ukrycia, bo mężczyźni byli przekonani, że kobiety nie są zdolne do biegania na tak długim dystansie. „Tyle w temacie równych szans” – chciałoby się powiedzieć. Już pomijając, że samo porównanie jest wyjęte z kapelusza, bo przecież w biegach nie dystans jest podstawowym kryterium, a czas. W tym przykładowym maratonie klasyfikacje są odrębne, rekordowe wyniki również rejestruje się osobno dla mężczyzn i kobiet, od których nikt nie wymaga biegania w takim samym tempie. Jak jest dokładnie z nagrodami – nie wiem, nie sprawdzałem.

Ale nie to jest najistotniejsze. Kluczem w tej umysłowej ekwilibrystyce jest sprowadzenie całego wysiłku wyłącznie do finałowego rezultatu. Jakby kobiety na trening poświęcały wielokrotnie mniej czasu od mężczyzn, na zgrupowaniach spędzały tylko popołudnia wolne od innych zajęć, a gdy podczas wyścigu złamią sobie jakąś kość, to do zdrowia wracają w trzy dni, a nie w trzy tygodnie, jak ci męscy herosi, niech bogowie sportu mają ich w nieustannej opiece.

Czasem argument o mniejszym wysiłku nie zdaje egzaminu. Na zwrócenie uwagi, że mecz w kobiecej piłce nożnej kobiet również trwa 90 minut, najczęściej słyszy się uwagę, że panie nie grają tak samo ładnie. No tak, w końcu teatralnie mdlejący po muśnięciu rywala Ronaldo, na którego konto co trzeci dzień wpada okrągły milion dolarów, ma zupełnie inny wymiar niż skopana i wytargana za włosy anonimowa piłkarka, która na boisku zostawia krew, pot i łzy. Albo zawodniczka WNBA, zarabiająca ledwie promil tego, co regularnie płynie do kieszeni LeBrona Jamesa. I niech płynie, bo przecież nikt im nie chce niczego zabierać. Gorzej, że na myśl, że nieco więcej mogłoby płynąć również do innych kieszeni, większości nagle uruchamia się casus przywołanego na początku tekstu pana z samochodem. Nie daj Bóg, żeby sąsiada stać było na podobny.

Są dobrze przykłady? Ale to nie to samo…

Wiele dyscyplin sportu przeszło już tę drogę i można garściami czerpać z ich doświadczeń i osiągnięć. Najlepszym przykładem wydaje się tenis, ale jego przywołanie w dyskusji zazwyczaj wywołuje reakcję: „Ale to przecież nie to samo! Nie można tego porównywać! Kobiecy tenis jest tak samo atrakcyjny jak męski!” itd.

Owszem, jest. Dzisiaj. Ale pół wieku temu Billie Jean King odpowiadała przecież dokładnie na takie same zarzuty o niskiej atrakcyjności kobiecej gry, o mniejszej popularności, idących za nią mniejszych wpływach i tak dalej. Droga tenisa do sytuacji, w której kobiety w najważniejszych turniejach są nagradzane tak samo jak mężczyźni była długa. Ale dotąd nie stwierdzono ani jednego przypadku, by ucierpiał w jej trakcie którykolwiek z uprawiających ten elegancki (na ogół) sport panów. Co prawda do dzisiaj daje się słyszeć jakiś zawodzący głos zranionego ego, ale na szczęście szybko jest zagłuszany, również przez samych organizatorów imprez, którzy na tej z trudem podejmowanej decyzji w perspektywie czasu również wiele zyskali.

Kolarstwo również mogłoby pójść tą drogą. Ba! W znacznym stopniu przecież już ją przeszło. Jakoś nie słychać przecież zarzutów o niskiej atrakcyjności wyścigów MTB w wykonaniu kobiet. Na torze konkurencje męskie i kobiece przeplatają się z sobą tak samo jak na lekkoatletycznej bieżni. I jakoś nie ma z tym problemu. Na szosie jest.

Czasem ktoś pyta o sposób, w jaki można by wyścigi kobiece i męskie pogodzić. Podpowiem jeden, jaki przychodzi mi do głowy, podsunięty zresztą przez organizatora Giro d’Italia.

Miałem okazję w tym roku przejechać kilka etapów Giro-E, komercyjnej imprezy promującej elektromobilność. Nasz wyścig jechał dokładnie po tej samej trasie, którą dwie godziny później przemierzali zawodowcy. Startowaliśmy nieco dalej i wcześniej, omijając zwykle pierwszą część trasy etapu „dużego” Giro. Tę, na której zazwyczaj nic się nie dzieje. Do przejechania było zazwyczaj ostatnie 100 km odcinka. Jechaliśmy po zamkniętych drogach, z pełnym zabezpieczeniem, policyjnymi pilotami, marshallami, operatorami kilku kamer i karawaną wozów technicznych. Regularny peleton. Dało się. Widzów przy drogach też było całkiem sporo, jak na grupę złożoną w większości z nołnejmów i byłych kolarzy.

Czy w ten sam sposób nie da się organizować wyścigów kobiecych? Da się, trzeba tylko chcieć. Można to nawet pogodzić z przejazdem karawany reklamowej np. między jednym wyścigiem a drugim. Ale dla organizatorów najważniejszych imprez ważniejsze jest pokazywanie od pierwszego kilometra na ogół nudnych jak flaki z olejem początków etapów, bo domagają się tego sponsorzy mniejszych ekip, które angażują się w ucieczki. To nie jest – wbrew pozorom – wymysł i wymóg telewizji. Osobiście znam tylko kilka osób, które oglądają te etapy od samego początku. To komentatorzy i technicy w stacji. Większość widzów ma na ogół te pierwsze kilometry w absolutnym poważaniu. Ale gdy mowa o wyścigach kobiet, natychmiast włącza się mantra o „niskiej atrakcyjności”.

Duży może więcej?

Dla mnie sprawa tych ogromnych dysproporcji w nagrodach jest o tyle bulwersująca, że dotyczy na ogół organizatorów dużych imprez. To nie jest tak, że za wyścigi kobiet biorą się tylko początkujący w branży ideowcy, którzy najpierw muszą zbudować swoją markę i obrosnąć warstwą tłuszczu, żeby kiedyś zacząć się dzielić. Mówimy o wielkich firmach, dysponujących wielomilionowymi budżetami. Siedem tysięcy euro nagród dla kobiet (łącznie! dla całej pierwszej dwudziestki!) to mniej niż kropla w tym budżecie. Tysiąc pięćset euro nagrody dla zwyciężczyni to policzek wymierzony jej przez „wszechmocnych” w tej branży panów z A.S.O.

„Pierwszy w historii kobiecy wyścig Paryż – Roubaix” był tygodniami odmieniany przez wszystkie przypadki. Imprezę zapowiadały liczne, nie tylko branżowe media. Gdyby zliczyć cały buzz, jaki wokół tego „historycznego wydarzenia” narósł, ekwiwalent mediowy liczony byłby w milionach euro. Ubłocona Liz Deignan dostała na mecie czek na 1 535 euro. Gdyby nie natychmiastowa reakcja jej zespołu Trek-Segafredo, który z własnej kieszeni wyrównał wartość jej nagrody do tej, jaką zarobił Sonny Colbrelli (30 tys. euro), miałaby prawo czuć się przez organizatorów upokorzona. Nawet zważywszy na fakt, że znała wysokość nagrody przed startem. (Uprzedzając pytania: nie, nie mogła nie startować, bo worldtourowe drużyny są zobligowane do uczestnictwa w imprezach rangi WT).

„Pozwalamy wam w końcu jechać kultowy wyścig, płacimy wam 20 razy mniej niż facetom, a wy jeszcze narzekacie? I weź tu się dogadaj z babami!” – trafnie skomentowała jedna z uczestniczek dyskusji na ten temat. W trzeciej dekadzie XXI wieku łaskawi panowie dopuścili panie do stołu. I to wystarczy, muszą się cieszyć.

Cieszy gest ekipy Trek-Segafredo, która zobowiązała się do wyrównywania różnic w nagrodach również w kolejnych imprezach (a wcześniej jako pierwsza wyrównała minimalne zarobki kobiet do poziomu minimum w męskim World Tourze, do czego UCI zobligowała zespoły dopiero w perspektywie kilku lat). Cieszą też gesty części kibiców, którzy organizując internetowe zrzutki na zasypanie różnic w nagrodach pokazują, że nie są obojętni na problem. Ale milcząca zgoda całej reszty przykrywa inne patologie, jakie mają miejsce w kobiecym kolarstwie, np. obciążanie zawodniczek kosztami użytkowania należącego do ekipy sprzętu. Kilka z nich opisałem w kwietniowym wydaniu „bikeBoard” – zachęcam.

Nie można się na to godzić

Bo o tym wszystkim trzeba głośno mówić. Oparta na fałszywych stereotypach szczątkowa wiedza o funkcjonowaniu sportu jest porażająca. Zatrważająca jest łatwość, z jaką przeciętny kibic racjonalizuje jawną niesprawiedliwość, myląc przy tym na ogół przyczyny ze skutkami (osławiona już „popularność”, która jest przecież efektem działań, a nie powodem, dla których się je podejmuje). Większość z nas zachowuje się dokładnie tak, jak ten człowiek z przytoczonej na początku historyjki: martwi nas to, że komuś może się powodzić równie dobrze.

Odkładanie rozwiązania tego problemu na jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość i tłumaczenie, że „na to wszystko potrzeba czasu”, to zwykłe umywanie rąk. I usprawiedliwianie bezczynności odpowiedzialnych za to osób.

Jest we mnie wielka niezgoda na ten stan rzeczy. I do niej zachęcam. Może dzięki niej pewne sprawy wydarzą się szybciej i również o kobiecym kolarstwie będziemy mogli powiedzieć, że „przecież ogląda się je równie dobrze jak męskie”. Na razie to głos wołającego na puszczy.

Suplement (5.10.2021)

Już po opublikowaniu powyższego tekstu L’Equipe podał informację o oglądalności obu wyścigów we francuskiej telewizji France 3. Wyścig kobiet, relacjonowany w sobotę przez ostatnie dwie godziny rywalizacji, zgromadził 15,5% wszystkich widzów, którzy zasiedli wówczas przed telewizorami. Niedzielny wyścig mężczyzn, pokazywany od startu do mety – 21,8%.

Wartości bezwzględnych z uwagi na różne dni emisji nie powinno się bezpośrednio zestawiać, ale nawet one żadną miarą nie są w stanie usprawiedliwić 20-krotnej różnicy w wysokości nagród dla kobiet i mężczyzn. Niemniej dla porządku: wyścig kobiet oglądało 1,4 mln widzów we Francji. Rywalizację mężczyzn – 2,8 mln.

1 400 000 widów w samej Francji. 1 525 euro nagrody. To się komentuje samo.

rys. Cor M. Windhouwer / Flickr