Lekcje, których nie odrobiliśmy

W poniedziałek 6 września w Wielkiej Brytanii rozpoczął się Tour of Britain, 8-etapowa impreza kategorii Pro, czyli drugiej po World Tourze wg hierarchii UCI. Miałem przyjemność skomentować w Eurosporcie wespół z Igorem Błachutem pierwsze dwa etapy tego wyścigu.

Naszą szczególną uwagę zwróciły – oprócz przepięknych okoliczności przyrody, w jakich rozgrywana jest impreza – nieprzebrane tłumy kibiców zgromadzonych w wielu miejscach trasy. Stało się to pretekstem do dłuższej rozmowy na temat zmiany, jaka w ciągu ostatnich dwóch dekad nastąpiła w brytyjskim kolarstwie i ogólnie w całym sporcie. Do samej rozmowy wrócę za chwilę, na początek dwie ciekawostki.

Tour of Britain po raz pierwszy w 17-letniej historii startował z Kornwalii. Trzy dni przed startem wyścigu otwarto West Kernow Way – ponad 240-kilometrową trasę grawelową, wijącą się w dużej części wzdłuż wybrzeża półwyspu i po lokalnych wzniesieniach.

West Kernow Way. Źródło: materiały prasowe Tour of Britain

Dzisiaj przeczytałem kolejną informację, dotyczącą tego samego hrabstwa, jednego z wielu odwiedzanych przez peleton. Obecność w okolicy dużej imprezy wykorzystano do zatwierdzenia do realizacji projektu budowy nowego ośrodka dla kolarzy, obejmującego m.in. zamkniętą pętlę dla szosowców, tor dla BMX, tor przełajowy i inne atrakcje.

Bardzo ciekawie brzmią przy tym wypowiedzi przedstawicieli lokalnych władz, którzy argumentowali potrzebę stworzenia takiej inicjatywy.

Centrum kolarskie ma być dla wszystkich zachętą do większej aktywności. Ma nie tylko zapewnić uprawiającym sport wyczynowy bezpieczne miejsce do treningu, z dala od ruchliwych dróg. Ma być też miejscem dostępnym dla osób niepełnosprawnych i dla wszystkich zmagających się z problemami psychicznymi i fizycznymi. Chcemy, żeby trafiała tutaj również młodzież ze szkół, która będzie mogła nauczyć się zasad bezpiecznej jazdy.

Tyle pan Steve Doble, członek lokalnego parlamentu. Można by w tym miejscu przytoczyć również wypowiedź reprezentanta lokalnej izby lekarskiej, zwracającego uwagę na ogromny problem z cukrzycą i otyłością oraz tłumaczącego prostą – wydawać by się mogło – zależność między zdrowiem społeczności a jej samopoczuciem i komfortem życia.

Można, ale mnie już po pierwszych zdaniach zrobiło się smutno, bo pokazują one nieprawdopodobną przepaść dzielącą brytyjski sposób myślenia o sporcie od naszego.

Projekt nowego ośrodka rowerowego w Kornwalii (UK). Źródło: Rada Kornwalii

Moja pamięć to kiepski argument, ale na przestrzeni ostatnich lat nie przypominam sobie żadnej podobnej inicjatywy, budowanej pod pretekstem odwiedzin Tour de Pologne. Wciąż pokutuje u nas myślenie, że pokazanie ładnych obrazków z trasy załatwia sprawę, bo przecież głównym zadaniem kolarstwa jako sportu jest promocja lokalnej turystyki.

W naszym myśleniu o kolarstwie ograniczamy się niemal wyłącznie do tego, co widzimy w relacjach telewizyjnych. Chcielibyśmy być jak Tour de France, na którym zresztą niemal od początku istnienia polska impreza się wzorowała. Mało kto jednak zwraca uwagę na to, że już w samej „książce wyścigu” Wielkiej Pętli przy opisie niemal każdego miasta statu i mety jedną z najważniejszych informacji jest ta, która dotyczy lokalnej infrastruktury sportowej: liczba mieszkańców / liczba klubów sportowych / liczba aktywnie trenujących i najważniejsze organizowane wydarzenia. My widzimy tylko widoczki i zameczki i najlepiej, żeby tylko o nich opowiadali komentatorzy.

I tu wracam do naszej rozmowy z Igorem, który przypomniał, że brytyjska rewolucja w sporcie miała swoje źródło w przegranych z kretesem igrzyskach w Atlancie. Brytyjczycy zrozumieli, że pod względem sportowym znaleźli się na dnie.

Oni postanowili się od niego odbić, przebudowując całkowicie swój sposób myślenia i inwestując w tę przebudowę ogromne środki i wysiłek, które pierwsze efekty przyniosły dopiero po wielu latach (celem były igrzyska w Londynie w 2012 roku).

My wciąż z trudem utrzymujemy głowy na powierzchni, ale za to nie mamy sobie równych jeśli idzie o szukanie wymówek. 14 medali przywiezionych z Tokio (co jest zasługą zaledwie pięciu dyscyplin) to „najlepsze igrzyska w XXI wieku”. I jakoś się to kręci.

W święcącej z roku na rok coraz większe sukcesy Wielkiej Brytanii jeden etap wyścigu kategorii Pro to pretekst do co najmniej dwóch potężnych inicjatyw na rzecz zdrowia i aktywności fizycznej. W dumnej Polsce mamy za to „kolarską Ligę Mistrzów” i nową ściankę w Przemyślu, która być może przez kilka lat będzie na parę dni rozpalać wyobraźnię siedzących za klawiaturami znawców życia, pastwiących się nad schyłkiem formy Kwiatkowskiego lub Majki.

I dalej będzie się to jakoś kręcić…

Foto: Flickr / Darren Griffiths

Co tygrysy lubią najbardziej

Lubię pisać. Wiem, to żadne odkrycie, w końcu moje życie tak się poukładało, że jestem dziennikarzem. Ale mógłbym np. czytać serwisy w radiu, jako lokalny korespondent nadawać informacje o korkach na S8, redagować kronikę kryminalną albo robić jakieś inne rzeczy. Tymczasem lubię pisać o sporcie.

Kiedyś próbowałem swoich sił w biznesie; nie wyszło, do dzisiaj płacę za to wysoką cenę. Było mi dane stanąć przed kamerą, ale to również nie moja bajka. Radio? Przyjemne doświadczenia, ale zbyt małe, żeby wyciągać z tego jakieś wnioski. Bardzo lubię komentować wyścigi, ale zdaję sobie sprawę, że robię to zbyt rzadko, żeby w tym trudnym rzemiośle osiągnąć zadowalający poziom.

Wciąż pisanie sprawia mi największą przyjemność, a w wyrażaniu swoich myśli w tej formie czuję się najbardziej swobodnie. I chyba robię to na tyle satysfakcjonująco, że co jakiś czas ktoś zamawia u mnie teksty i jeszcze mi za to płaci. Zawodowo robię to, co najbardziej lubię. Jestem szczęściarzem.

Mam z tym moim szczęściem związane pewne marzenia, ale pozwalam sobie zachować je dla siebie, żeby mi nikt za jakiś czas nie wyciągnął, że nie zrealizowałem jakiegoś planu.

No właśnie, bo cały ten wstęp nie był po to, żeby się pochwalić, ale po to, żeby pokazać pewną perspektywę, z jakiej można patrzeć na osiągnięcia polskich kolarzy albo w ogóle jakichkolwiek sportowców.

Wielu z nas patrzyło w niedzielę na uśmiechniętą twarz Rafała Majki, jadącego po drugie zwycięstwo na etapie Vuelta a Espana. Zrobił to w takim stylu, jaki lubi najbardziej: po samotnej ucieczce, na długim, upalnym etapie, z kilkoma długimi, ale w miarę równomiernymi podjazdami. Wszystko w tym pomyśle zagrało, a on go perfekcyjnie wprowadził w życie. Długo na ten sukces czekał, ale wyobrażam sobie, jak bardzo mu smakował.

Patrząc na karierę Rafała z perspektywy moich własnych życiowych dokonań i odkryć, jestem sobie w stanie wyobrazić, że to jest właśnie to, co lubi najbardziej. Tak jak ja lubię pisanie.

To właśnie jest jednym z powodów, dla których nie wymagam od Rafała wygrywania Wielkich Tourów, przyjeżdżania za każdym razem w czołówce, urywania na sztywnych podjazdach najsilniejszych rywali, bycia najszybszym na czasówkach. Wiem po prostu, że w tym sporcie wygrywa się na ogół rzadko. Tak samo jak rzadko zdarzają się świetne teksty. I że na co dzień trzeba wykonywać nieprzynoszącą wielkiego splendoru codzienną robotę. Taką samą, jaką ja wykonuję pisząc newsy albo krojąc wideo na stronę.

Drugim powodem jest moja wiara w to, że każdy odpowiada tylko za własne marzenia. Rafał, Michał, Szymon, Staszek czy ktokolwiek inny nie są maszynami do spełniania marzeń kibiców. Spełniają wyłącznie swoje.

Przed ubiegłorocznymi mistrzostwami świata w Imoli miałem okazję rozmawiać z Michałem Kwiatkowskim. To było kilka dni po tym, jak po jeździe z Richardem Carapazem wygrał etap Tour de France. Zapytałem go wówczas o realizację innego celu, jaki sobie kiedyś postawił: wygranie całego Touru.

Kwiato wyjaśnił mi wówczas, na czym polega to nieszczęśliwe nieporozumienie. Tour de France nie był jego celem. Był jego marzeniem, po które chciał sięgnąć. Był tym, co sprawiało, że każdego dnia siadał na rower i chciał jeździć jeszcze lepiej. Że chciał się codziennie czegoś uczyć i zdobywać nowe doświadczenia. To dlatego przed laty wybrał Team Sky. Sądził wówczas, że w ten sposób będzie bliżej realizacji swojego marzenia.

Z czasem zrozumiał, że wygrana w Tour de France na zawsze pozostanie w sferze marzeń. Ale droga, jaką goniąc to marzenie pokonał, uczyniła z niego zupełnie innego kolarza i o wiele bardziej dojrzałego człowieka, który zna swoje mocne i słabe strony i potrafi je wykorzystać. Michał dziś wie, jakie wyścigi może sobie stawiać za cel, a jakich nie musi lub nie powinien.

Bardzo dużo mnie ta rozmowa nauczyła. Dlatego w niedzielę czułem po zwycięstwie Rafała tylko czystą radość. Niezmąconą rozważaniem, czy kiedykolwiek wygra Wielki Tour. Dziś rozumiem, że to wcale nie musi być jego celem.

Kolejność rzeczy

Poniższy tekst opublikowałem wczoraj na facebookowej grupie Eurosportu „Wkręceni w kolarstwo”. Wywiązała się pod nim dość ciekawa dyskusja. Ponieważ jednak nie wszyscy tam zaglądają, postanowiłem podzielić się tą myślą również tutaj.

Nie mam gotowych odpowiedzi, jak rozwiązać opisane niżej problemy. Mam mnóstwo pytań. Ale może w końcu trzeba zacząć je głośno zadawać?


Powszechnie wiadomo, że pierwszym Brytyjczykiem, który wygrał wyścig Tour de France był Bradley Wiggins.

Miało to miejsce w roku 2012. Mało kto jednak pamięta, że zanim Wiggo został uhonorowany tytułem szlacheckim za zwycięstwo w Wielkiej Pętli, miał na koncie sześć tytułów mistrza świata i trzy złote medale olimpijskie w kolarstwie torowym. Wespół z Markiem Cavendishem i kilkoma innymi zawodnikami byli jednymi z pierwszych „owoców” brytyjskiego programu rozwoju kolarstwa, zainicjowanego jeszcze pod koniec ubiegłego wieku. Programu, który zanim przyniósł Wielkiej Brytanii medale i zwycięstwa w najważniejszych imprezach, kosztował dziesiątki milionów funtów i zaangażowanie setek, jeśli nie tysięcy ludzi.

Sukcesy w sporcie dwumilionowej Słowenii również nie wzięły się z tego, że nagle pojawiło się tam kilku panów ze strzykawkami, jak to lubią przedstawiać zwolennicy tanich teorii spiskowych. Pomijając dość bogate tradycje sportowe byłej Jugosławii, Słoweńcy tuż po uzyskaniu autonomii postawili na sport jako na jeden z najważniejszych czynników napędzających zainteresowanie ich krajem, który odwiedza co roku więcej turystów, niż mieszka tam ludzi. 

Aktywne uprawianie sportu deklaruje blisko dwie trzecie Słoweńców, a jednym z najważniejszych elementów całego systemu, który wciąż uważają za mocno niedoskonały, są lekcje wychowania fizycznego i dość mocno rozwinięty program skautingu, dzięki któremu wyławiane są talenty, rozwijane później przez wykwalifikowanych trenerów. O finanse na szkolenie młodzieży w dużej mierze dba państwo, ale sporą część dokładają rodzice, choćby angażując się lokalnie w pozyskiwanie sponsorów.

A teraz spójrzmy wokół siebie. 

Nie, to nie jest post o złym PZKol, bo większość związków sportowych w naszym kraju to w dużym stopniu lustrzane odbicie naszego podejścia do wielu spraw: ciągłego narzekania i braku chęci do kiwnięcia palcem.

Kilka lat temu zostałem przez znajomych poproszony o pomoc pewnemu klubowi w napisaniu oferty dla potencjalnego sponsora. Pogadałem z właścicielem klubu, który bez ogródek przyznał, że pieniądze to on przygarnie chętnie, ale nie chciałby się do niczego zobowiązywać, bo „wicie-rozumicie, te dzieciaki jak skończą szkołę to i tak sobie pójdą w cholerę, więc po co ja mam to sobie brać na głowę”

I to nie jest jednostkowy przypadek, tak to wygląda w wielu miejscach. Nie mówiąc już o tym, że po skończeniu szkoły średniej potencjalny zawodnik wpada w szkoleniową „czarną dziurę” – pieniędzy na jego szkolenie kluby nie mają, bo znika z państwowego systemu. 

Na końcu tego całego procesu są kibice, którzy „mają oczekiwania”: medali na igrzyskach, tytułów mistrzów świata, wygranych w Wielkich Tourach. 

Fun fact: przed mistrzostwami świata w Yorkshire w 2019 roku ujawniłem informację o tym, że związkowi działacze nie ogarnęli strojów dla kolarskiej kadry. O ubranie męskiej elity zadbał za własne pieniądze selekcjoner kadry. 

Kibice w „geście solidarności” ogłosili zbiórkę na zakup strojów. Zebrali… coś koło 1400 złotych. Pomijając, że sama inicjatywa nie należała do najlepiej przemyślanych, była poniekąd ciekawym testem na nasze „zaangażowanie”. Ale niech no tylko Majka lub Kwiatek za wcześnie „strzelą” na trasie… 

Kończąc ten nieco przydługi wywód, proponuję rozejrzeć się wokół siebie i trzy razy zastanowić przed napisaniem kolejnego komentarza o tym, że „Majka znowu nie wygra Wielkiego Touru”. Tych kilku chłopaków, którzy dziś jeżdżą w World Tourze, zawdzięcza to niemal wyłącznie sobie. Ich własnej determinacji i dążeniu do spełniania ich własnych marzeń. 

Chcemy to zmienić i częściej się cieszyć z sukcesów? Zacznijmy od siebie. Choćby od tupnięcia nogą w szkołach naszych dzieci, żeby na wuefie robili coś więcej niż prezentacje.

Foto: Szymon Sikora / MŚ w kolarstwie torowym Pruszków 2019

Pomyśl dwa razy

– Jeśli mogę przekazać jakąś wiadomość, to powiedziałbym tak: pomyśl dwa razy, zanim opublikujesz w sieci jakąś zniewagę wobec sportowca. Naprawdę staramy się dawać z siebie wszystko – powiedział w ubiegłym tygodniu Christopher Fromme. Zwrócił uwagę na problem, który poruszałem tutaj wielokrotnie. I który będę poruszał do skutku.

Froome nigdy nie był kolarzem z mojej bajki. Nie porywa mnie jego styl jazdy, trudno mi polubić jego dość ponure na ogół oblicze. Mojej sympatii do niego nie sprzyja też permanentny znak zapytania, który pojawia się przy jego niektórych sukcesach. Ale z drugiej strony nie sposób odmówić mu waleczności i determinacji, a jego beznadziejna momentami walka o powrót do formy po koszmarnym wypadku przed czasówką w Delfinacie przed dwoma laty budzi mój najwyższy podziw i szacunek.

Nie można mu odmówić również tego, że nie ma w dzisiejszym peletonie drugiego kolarza, który doświadczyłby tak zmasowanego hejtu. I to nie tylko ograniczającego się do internetowych komentarzy. Froome’owi nienawiść kibice wykrzykiwali prosto w twarz, oblewając go przy tym ekstrementami. Żaden z kolarzy nie ma więc silniejszego od Froome’a mandatu do wypowiadania się w tej sprawie, choć na pierwszy rzut oka po urodzonym w Kenii Brytyjczyku wszystko to spłynęło. Dosłownie i w przenośni.

Okazuje się jednak, że nie do końca, a komentarze po niedawnych igrzyskach olimpijskich skłoniły go do podzielenia się refleksją, że przed napisaniem komentarza w internecie zawsze warto się przynajmniej dwa razy zastanowić. I myśl ta jest mi wyjątkowo bliska.

– Wydaje mi się, że oczekiwania wobec sportowca powinny się ograniczać wyłącznie do tego, co faktycznie robi w sporcie. Nie można wymagać od każdego bycia tak silnym, aby radził sobie ze zmasowaną krytyką – mówi Froome. – Każdy z nas naprawdę stara się dawać z siebie wszystko za każdym razem, gdy reprezentujemy swój kraj lub zespół – dodaje.

Wątpię, by brytyjski kolarz zaglądał na moją zagubioną w czeluściach sieci stronkę, ale czuję delikatną satysfakcję czytając słowa o kibicach, którzy najpierw pozują do wspólnych selfies ze sportowcami, a chwilę później, ukryci za pozorną anonimowością, wylewają na tych samych ludzi wiadra pomyj, kiedy wyniki nie zgadzają się z ich wyobrażeniami. Pisałem tu o tym ponad trzy lata temu, gdy na Rafała Majkę wylano morze hejtu, bo nie powiodło mu się na jednym z etapów Tour de France. Znam osobiście co najmniej kilku takich „bohaterów”, którzy w sieci pozują na wytrawnych krytyków dyscypliny, a w rzeczywistości nie przepuszczą kolarzowi żadnej okazji do strzelenia sobie uśmiechniętej fotki.

Ale nie o moją satysfakcję tu idzie, a bardziej o to, że Froome swoim świadectwem zadał kłam jednemu z podstawowych „argumentów”, na jaki powołują się owi samozwańczy krytycy: że sportowcy tego i tak nie czytają. Niestety mimo wszystko często to do nich dociera, nawet jeśli czasem musi przebyć okrężną drogę.

Na marginesie: wciąż nie potrafię zrozumieć motywacji tych ludzi, którzy powołując się na swoje „święte prawo do krytyki”, egzekwują je ze świadomością, że owa krytyka nie dotrze do adresata. Po co? Kto z tej „krytyki” sportowca ma wyciągnąć wnioski i jakie? Co chcesz osiągnąć poza pokazaniem, że się „znasz” (choć to ostatnie na ogół jest bardzo wątpliwe).

Nie znam żadnego przykładu sportowca, który poprawiłby swoje wyniki pod wpływem krytyki ze strony kibiców. Znam dla odmiany wielu takich, którym z każdym dniem coraz trudniej było znaleźć motywację do walki. Trudno więc w tym przypadku uciec od skojarzenia z piłowaniem gałęzi, na której się siedzi.

Froome zdaje się to wiedzieć, a jego apel trudno odczytać inaczej niż jako wezwanie do opamiętania. Nie wszyscy sportowcy mają wystarczająco grubą skórę, by bez końca przyjmować na nią chłostę internetowych komentarzy. Pora przestać. To może być ostatni dzwonek.

Ślepa uliczka?

Kilka tygodni temu, po spektakularnym ataku Tadeja Pogacara na 8. etapie Tour de France, w sieci rozgorzała zażarta dyskusja o skuteczności walki z dopingiem. Pod adresem kolarza rzucano najcięższe oskarżenia, mając za dowód wyłącznie fakt, że zostawił za sobą najpoważniejszych rywali. WADA i organizatorom wyścigu zarzucano – również bez cienia dowodu – uległość wobec największych ekip. W końcu powiedzieć można wszystko, zwłaszcza pod pseudonimem.

Pozwoliłem sobie wówczas napisać, że choć pełen sukces ciągle jest przed nami, to jednak w politykę walki z dopingiem mimo wszystko wciąż warto wierzyć, za co też mi się oberwało, że „wspieram koksiarzy”. Wciąż jeszcze nie wiem jakim sposobem, ale już mniejsza o to. W końcu powiedzieć można wszystko.

Wczoraj jednak trafiłem na bardzo ciekawy materiał w serwisie Cyclingnews, który wziął na tapetę przypadek Katie Compton, wielokrotnej medalistki przełajowych mistrzostw świata, zdyskwalifikowanej niedawno na cztery lata po wykryciu w jej organizmie zbyt wysokiego stężenia testosteronu. Zainteresowanych odsyłam do źródła, a jeśli się komuś nie chce czytać, bo długie i zagraniczne, służę poniżej amatorskim streszczeniem.

W paszporcie biologicznym zawodniczki od 2014 roku zarejestrowano 90 kontroli, w tym również tę przeprowadzoną poza zawodami 16 września 2020 roku. Test nie wykazał niczego niepokojącego. USADA po kilku miesiącach postanowiła jednak podobnie zbadać te same próbki. I tu również – według danych, na jakie powołuje się Cyclingnews – nie stwierdzono żadnego przekroczenia dopuszczalnych norm. Zwrócono jednak uwagę na wyższy niż zazwyczaj poziom dwóch metabolitów testosteronu.

Tu drobna dygresja dla mniej zorientowanych, na czym – w dużym uproszczeniu – polega działanie tzw. paszportu biologicznego. Otóż rejestruje się w nim wszystkie wyniki badań właśnie po to, by obserwować zmiany na osi czasu. Jeśli w pewnym momencie któryś wskaźnik zaczyna się istotnie różnić od tego, co wykazały wcześniejsze badania, jest to sygnał do baczniejszego przyjrzenia się sprawie.

Tak też uczyniono w tym przypadku, sprawdzając czy źródłem wyższego niż zwykle poziomu testosteronu był sam organizm zawodniczki, czy był to efekt dostarczenia go z zewnątrz. Odpowiedź wskazała niestety drugą możliwość. Zawodniczce zarzucono stosowanie dopingu i zdyskwalifikowano na cztery lata, co w praktyce oznacza koniec jej kariery.

To jednak nie koniec historii, bo tu właśnie zaczynają się schody. Compton w rozmowie z serwisem domniemuje, że źródłem owego dopingu mogła być zanieczyszczona wołowina, zjedzona przez zawodniczkę niedługo przed kontrolą. Tłumaczenie skądinąd nienowe, znamy je bowiem z historii przegranej przed CAS batalii Alberto Contadora.

Jest tu jednak pewna istotna różnica. W Hiszpanii bowiem suplementacja bydła rozmaitymi hormonami nie jest dozwolona. W USA – owszem. Historia zna również przypadki oczyszczenia sportowców z zarzutów i przywrócenia ich do rywalizacji przez CAS po udowodnieniu, że faktycznie spożywali mięso pochodzące z wątpliwego co do jakości źródła.

Problem Compton polega jednak na tym, że po pierwsze: między kontrolą a ujawnieniem wyników powtórnych badań minęło tak wiele czasu, że wskazanie potencjalnego źródła zanieczyszczenia jest w praktyce niemożliwe. Po drugie zaś warto do tego dodać jeszcze ten drobny „szczegół”, że kolarki przełajowej zwyczajnie nie stać na sądową batalię toczoną przez dżentelmenów w drogich garniturach.

To jednak wciąż nie koniec tej historii, którą do tego momentu można by skwitować stwierdzeniem, że „no cóż, miała po prostu pecha”. Cyclingnews przytacza bowiem w tym miejscu wyniki śledztwa dokonanego przez dziennikarzy niemieckiej stacji ARD. Tych samych, którzy jakiś czas temu ujawnili szczegóły zorganizowanego i sponsorowanego przez państwo dopingowego procederu w Rosji, czego skutkiem było wykluczenie oficjalnej reprezentacji z igrzysk.

W kolejnym dokumencie ujawniają oni bowiem istnienie substancji, którymi można „zakazić” anabolikami dowolną osobę przez… skórę, zostawiając w jej organizmie ślady, dające się wykryć nawet po dwóch tygodniach. Również wtedy, gdy zaaplikowano im „ekstremalnie małe dawki”.

W tym momencie powinno się nam zapalić ostrzegawcze światło. Jeśli te ustalenia odzwierciedlają rzeczywistość, sport może stanąć przed kolejnym poważnym problemem. Już nie tylko będzie można wszystko powiedzieć. Oskarżenia będzie można również na własną rękę „potwierdzić”, nie tyle czekając aż rywal wpadnie na stosowaniu dopingu, ile samemu go w tym szambie nurzając.

Osobiście mam cichą (i nikłą) nadzieję, że niemieccy badacze jednak się mylą. Nie chcę dożyć w sporcie takich czasów, w których wszyscy będą się wzajemnie unikać.

Tak czy inaczej, WADA i inne instytucje walczące z dopingiem, choć i dotąd nie miały łatwego zadania, teraz mogą mieć jeszcze bardziej pod górę.

Foto: Flickr.com / Rapha

Prawo do milczenia

Tak się złożyło, że w poniedziałek miałem dyżur wideo, więc obraz płaczącej Igi Świątek przewinął mi się przez monitor co najmniej kilka razy. Patrzyłem, jak na długie minuty chowa w ręczniku twarz, a w uszach brzmiał mi genialny komentarz Marka Furiana o samotności sportowca.

Marek mówił o tenisie, że jest sportem przegranych, bo po turniejowych drabinkach wspina się wiele zawodniczek i zawodników, ale miejsce na szczycie jest tylko jedno. Ale tak jest przecież niemal w każdym sporcie. I każdy sportowiec ma tę świadomość, że wygrana to raczej rzadki przywilej niż oczywistość. A mimo to staje na starcie kolejnych zawodów i za każdym razem od początku zaczyna tę samą drogę. I pokonuje ją najczęściej niemal całkiem samotnie, walcząc nie tylko z rywalami, ale przede wszystkim z samym sobą.

Kilka dni temu Justyna Kowalczyk-Tekieli napisała kapitalny felieton o tym, jak dziś podchodzi do sportu i igrzysk oraz w jaki sposób traktowała je wcześniej. Napisała w nim m.in. „nie każdy jest stworzony do wygrywania, ale każdy na igrzyskach powinien przesunąć swoją granicę możliwości”.

Jestem sobie w stanie wyobrazić, że głównym powodem łez Igi było właśnie to, że nie zdołała przekroczyć tej granicy, którą sama sobie określiła i osiągnąć tego celu, który dla niej samej był najważniejszy. I z tym żalem została na koniec całkiem sama.

Jestem sobie w stanie wyobrazić, że to samo czuli Michał Kwiatkowski, Rafał Majka, Ania Plichta, Kasia Niewiadoma i każdy inny sportowiec, który poświęcił długie miesiące przygotowań, podporządkowując swoje życie tylko jednemu celowi, by na koniec nie móc go osiągnąć. Nie mówiąc już o takich pechowcach jak Mathieu van der Poel, któremu przez idiotyczny błąd sztabowców nie było dane nawet sprawdzić, czy jest w stanie zbliżyć się do granicy swoich możliwości. Wszyscy na koniec byli rozgoryczeni. I wszyscy z tą goryczą zostali w praktyce całkiem sami.

Sport, mimo dziesiątek kamer i milionów ludzi przed telewizorami, okazuje się bowiem na koniec dnia jedną z najbardziej samotnych aktywności człowieka.

Ktoś mi kiedyś zarzucił, że toczę jakąś krucjatę przeciw kibicom, a to przecież dla nich ten cały wysiłek. To oni „robią” oglądalność, za którą idą sponsorzy, to oni dają pracę dziennikarzom, a poza tym sport bez kibiców w ogóle nie ma większego sensu. Mają więc owi kibice pełne prawo mieć oczekiwania i obficie korzystać z prawa do krytyki, gdy „ich” sportowcy tym oczekiwaniom nie sprostają.

Żadna to krucjata. Jednak nie potrafię przejść obojętnie wobec traktowania sportu przez niektórych kibiców jak przez księgowego, który w księgach widzi tylko stronę „winien”.

Pasjami uwielbiam niekończące się dyskusje o tym, że od sportowców należy wymagać, bo przecież „mają sponsorów i kontrakty”. Gdyby się dłużej poskrobać w czuprynę można by z czasem dojść do pytania, co musieli zrobić, żeby owe kontrakty podpisać a sponsorów pozyskać, ale przeciętny sportowy kibic aż tak daleko w przeszłość nie wybiega.

Historia Kwiatkowskiego jako dzieciaka zasuwającego latami, by w przyszłości stać się znakomitym kolarzem, kanapowego widza zupełnie nie interesuje. Wcześniejsze dokonania też nie mają większego znaczenia. Widz ma przecież oczekiwania tu i teraz, zatem nawet jeśli sportowiec przed laty wywalczył jakieś tytuły, które rozpierały wówczas kibicowską dumę, winien te sukcesy regularnie powtarzać. Duma przecież nie boli tylko wtedy, gdy człowiek od niej aktualnie puchnie. Zaś głównym celem sportowca, jak przekonywał mnie niedawno jeden z dyskutantów, jest „przejście do historii”.

Kibica nieszczególnie interesuje czas spędzony przez sportowca na przygotowaniach. Chce startować – musi trenować, prosta sprawa. W końcu to jego praca, chociaż akurat ten argument również bywa zwodniczy, by gdy sportowiec wykonuje pracę zleconą mu przez przełożonych, to się również wcale kibicom nie musi podobać. Wtedy byłego mistrza świata bez cienia zażenowania nazywają „woziwodą”.

„Jak byś się nie obrócił, dupa zawsze z tyłu” – jak mawiał mój znajomy. Widz ma prawa, sportowiec ma obowiązki. Ma startować, ma wygrywać i najlepiej, żeby robił to w sposób przekonujący, upokarzając największych rywali. Wtedy się z dumy puchnie najszybciej. A! No i koniecznie przed 18:30, bo później szanowny pan kibic ma już inne plany.

Ktoś w tym miejscu pewnie powie, że przesadzam, ale historia nas uczy, że nieuprawniona krytyka, która pozostaje bez reakcji, z czasem przekształca się w otwartą nienawiść i fizyczną agresję. Na ogół tylko z tego powodu, że ktoś nie sprostał oczekiwaniom widzów. Fizyczne ataki na sportowców nie należą już niestety do rzadkości.

W dużej mierze „zasługą” kibiców jest też sytuacja, w której nazwisko psychologa staje się niemal na równi rozpoznawalne z nazwiskiem sportowca, którym się opiekuje, a gros czasu poświęconego na przygotowania do najważniejszych imprez to w dzisiejszych czasach tzw. trening mentalny, w którym pracuje się m.in. nad radzeniem sobie z presją i oczekiwaniami. Niczego nie odbierając rzecz jasna Darii Abramowicz, która jest doskonała w tym co robi i przed której życiową mądrością i wiedzą w pokorze chylę czoła, ale nie wydaje mi się zupełnie normalną sytuacja, w której sportowiec, by sięgnąć po upragnione trofeum, musi się odciąć od kontaktów z całym światem, by go nie dosięgły „życzliwe rady” i „krytyka” kibiców.

Rezygnacje nawet najlepszych sportowców z udziału w najważniejszych imprezach właśnie z powodów problemów mentalnych są dziś coraz częstsze. I jakoś wciąż nie skłaniają do refleksji, za to znacznie częściej wywołują głupawe uśmiechy na twarzach i kolejne komentarze, że „w głowach się już poprzewracało”.

Wolność wypowiedzi i prawo do krytyki nie są wartościami, które nie podlegają żadnym regułom. Czasem po prostu trzeba jeszcze wiedzieć, kiedy i co wypada powiedzieć.

Gdy we wtorek rano Adam Probosz w przepięknej przemowie dziękował Mai Włoszczowskiej za długie lata wspaniałych emocji, jakich nam wszystkim dostarczyła, na kolarskiej grupie krzykliwa garstka „znawców tematu” dzieliła się ze światem przemyśleniami, że do Tokio pojechała wyłącznie za zasługi (a to tylko jedno z bardziej życzliwych stwierdzeń).

I jasne, można to wszystko zbyć wzruszeniem ramion, że to wyłącznie tyrady życiowych przegrywów, którzy sami niczego nie osiągnęli. Najczęściej jednak jedna durna wypowiedź pociąga za sobą kolejne. Jeden z najbardziej wzruszających momentów tych igrzysk, zamykających okres wspaniałej sportowej kariery dwukrotnej medalistki, jakiejś grupie ludzi będzie się kojarzył z internetową defekacją, bo ktoś akurat w tej chwili poczuł silne pragnienie, aby „mieć rację”.

Jeśli nie zaczniemy na takie sytuacje reagować, wkrótce zostanie nam do oglądania wyłącznie symulacja sportu, bo ci, wobec których dziś czujemy się „w obowiązku” dzielić dobrymi radami, wkrótce skończą jako fizyczne i psychiczne wraki. Nie da się przecież bez końca tkwić w bańce. Pewnego dnia ten internetowy wyrzyg w końcu do sportowca dotrze.

Kto wtedy pospieszy z „dobrą radą”, by go zachęcić po raz kolejny do walki? I dla kogo właściwie będzie miał walczyć? Dla ludzi, którzy nie potrafili skorzystać z prawa do milczenia? Którzy nie czując smaku jego potu i trudności ze złapaniem oddechu przyznali sobie prawo do kategorycznych ocen? Którzy na koniec stwierdzą, że nie bawił ich w wystarczająco satysfakcjonujący sposób?

„Wam, drodzy kibice, życzę i wyrozumiałości, i powodów do łez radości!” – zakończyła swój felieton Justyna Kowalczyk-Tekieli.

Obiema rękoma się pod tym podpisuję, choć mam wrażenie, że nad tą „wyrozumiałością” czekają nas lata ciężkiej pracy. I jeśli dzisiaj nie zaczniemy, cieszyć się sportem z każdym kolejnym dniem będzie nam coraz trudniej.

Były sobie świnki trzy…

Były sobie świnki trzy,
świnki trzy, świnki trzy
Sport, muzyka oraz gry,
oraz gry to my!

Nie mam pojęcia, dlaczego mniej więcej w połowie tegorocznego Tour de France przyczepiła się do mnie ta piosenka. Po prostu obudziłem się pewnego ranka nucąc ten głupawy „przebój”, wylansowany gdzieś na początku lat 90. przez panów Pijanowskiego, Szewczyka i Zientarskiego.

Przez dwa tygodnie bezskutecznie próbowałem się od niego uwolnić. Na koniec postanowiłem, że spróbuję go przepracować. Musi istnieć przecież jakiś powód, dla którego się to do mnie przyczepiło…

A najmniejsza z nich to ja,
która twierdzić tutaj śmie,
że ten cały świat wokoło nas
tylko sportem bawi się.

Nie wiem jak „cały świat”, ale ja bawiłem się całkiem nieźle. Może nie była to taka impreza, którą się będzie wspominać latami, ale słyszalne tu i ówdzie narzekanie na nudę wydaje mi się grubą przesadą.

To, że tegoroczna edycja Tour de France będzie wyścigiem Tadeja Pogacara, było wiadomo na długo przed wyruszeniem peletonu z Brestu. Ekipa z Emiratów nigdy nie ukrywała, że obrona wywalczonego przed rokiem trofeum będzie jej najważniejszym celem w tym roku. Nie tylko jedną z wielu możliwości, a jak się nie uda, to się odkują w Vuelcie. Tour był bezdyskusyjnie najważniejszy.

Cel tegorocznego startu został zresztą dość wyraźnie określony 20 września ubiegłego roku, gdy Pogacar w żółtej koszulce stał na podium Wielkiej Pętli w Paryżu. Już wtedy zapowiedział, że będzie próbował tam wrócić. Zagadką było jedynie to, czy znajdzie się ktoś chętny, żeby mu zepsuć zabawę.

Wyszło jak wyszło. Część pogrzebała swoje szanse w kraksach i praktycznie przestali być brani pod uwagę jako potencjalni rywale obrońcy trofeum. Inni prawdopodobnie przeliczyli się w kalkulacjach, że Słoweniec nie postawi wszystkiego na jedną kartę już w pierwszym tygodniu wyścigu. Bo jakże to tak? Skoro stare kolarskie legendy mówią o tym, że trzeba oszczędzać siły na ostatni tydzień wyścigu, to kto przy zdrowych zmysłach będzie tak szarżował już na początku? Tymczasem Pogacar zaszarżował.

Patrząc na ten wyścig z perspektywy czasu łatwo się wymądrzać. Ale na własny użytek śmiem przypuszczać, że Richard Carapaz w pierwszym tygodniu wyścigu częściej słyszał od swoich dyrektorów sportowych napomnienia, że musi oszczędzać siły niż gorące zachęty do tego, by za wszelką cenę nie pozwolić odjechać rywalowi. Potwierdziły to poniekąd etapy w Pirenejach, gdzie czołowa trójka jechała praktycznie cały czas razem. A pośrednio potwierdził to również Michał Kwiatkowski, który w rozmowie z cyclingnews.com opowiedział, że jego zespół liczył na to, że Pogiego złamie upał na kolejnych etapach.

Nie przypuszczam, by wpadli na ten pomysł dopiero w ukropie pod Mont Ventoux. Raczej kalkulowali to wcześniej. A jeśli tak, to byłaby to przesłodka ironia losu, bo nie kto inny jak właśnie Carapaz wygrał swój pierwszy Wielki Tour właśnie w podobnych okolicznościach: podczas Giro d’Italia w 2019 roku pozwolono mu odjechać pod Cormayeur, bo przecież w najwyższych górach „się go dogoni”.

Nawet jeśli się mylę, to lubię myśleć, że ten Tour de France rozstrzygnął się poniekąd właśnie w taki sposób. Bynajmniej nie dlatego, że mam coś do Ineosu. Po prostu lubię, gdy życie bywa przewrotne. Najlepiej sportem bawię się wtedy, gdy się wymyka jakimkolwiek schematom, a tegoroczny Tour de France wymknął im się na wielu płaszczyznach, choć niestety często również w niewłaściwą stronę.

Co ty wiesz, jaki sport?
Tu muzyka liczy się!
Tylko disco i piosenki,
To jest właśnie to!

Jeśli już idziemy w tę stronę, to użyłbym tu chyba porównania, że DJ trochę nie wyczuł klimatu. Najpierw puścił jakieś dzikie pogo, w wyniku którego ucierpiało paru lepszych tancerzy, a potem próbował to zrekompensować, puszczając same wolne. Patrząc z tej perspektywy rozumiem, że niektórzy uczestnicy tej zabawy mogli się czuć zdezorientowani, a podpierająca ściany publika nieco znudzona. Ja – bo mówię tutaj wyłącznie w swoim imieniu – raczej na nudę nie narzekałem.

„Jak się nudzisz, poszukaj sobie jakiegoś zajęcia” – mówiła mi w młodości mama. Znalazłem je więc i w tym przypadku: skupiłem się na bohaterach drugiego planu. Nie tylko na Marku Cavendishu i Mathieu van der Poelu, choć oczywiście napisali w tym wyścigu kawał pięknej historii. Momentami nawet odrobinę zbyt patetycznej, ale kto w młodości nie tańczył do „I Like Chopin” i nie robił przy tym maślanych oczu, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Moim cichym bohaterem tego wyścigu był Jonas Vingegaard. Że ścigać się potrafi, udowodnił już nie raz. Tym razem jednak musiał dźwignąć naprawdę sporą presję, wskakując w pewnej chwili w pierwszoplanową rolę, gdy powoli stawało się jasne, że Roglić tym razem niestety nie powalczy. I wywiązał się z tej roli znakomicie. Pozbawiony praktycznie jakiegokolwiek wsparcia jechał swoje. Od czasu do czasu próbował ataku, niemal zawsze doskonale się bronił, a gdy już się wydawało, że Carapaz z Pogacarem zerwali go z koła pod Col du Portet, nie panikował, tylko swoim tempem ich dogonił, wyprzedzając jeszcze Ekwadorczyka i dokładając mu kolejne cenne sekundy. Na koniec solidnie pojechał czasówkę, umacniając całkowicie należne mu miejsce na podium.

Trochę szkoda, że w Polsce dyskusja na temat Vingegaarda sprowadziła się niemal wyłącznie do powszechnej kłótni na temat wymowy jego nazwiska. Zasługiwał na znacznie więcej, bez względu na to, czy był Vingegaardem, Vinegretem, Vinegordem czy Vinigo.

Zresztą nie ma się co czarować: osobiście kibicowałem w tym wyścigu Carapazowi, ale jazda zdziesiątkowanej ekipy Jumbo-Visma sprawiała mi niemal każdego dnia mnóstwo frajdy. Stracili lidera i połowę składu, po czym wygrali cztery etapy. No dobra, przede wszystkim van Aert wygrał, czym z pewnością również zasłużenie przejdzie do historii, choć niestety nie ma w kolarstwie klasyfikacji dla najbardziej wszechstronnych kolarzy. Na dzień dzisiejszy prawdopodobnie wygrałby ją w cuglach.

Jednak ja pogodzę was,
Tylko ja tu rację mam
Że myślenie, moi drodzy, to
Na czym stoi cały świat

I tutaj mam pewien problem. Nie tyle z myśleniem, ile z tym, o czym tak naprawdę te 30 lat temu śpiewał (czy raczej próbował śpiewać) Wojciech Pijanowski: z grami. I teraz będzie trochę na serio, bo uważam, że nic tak nie zabija sportu, jak te wszechobecne próby przewidywania jego wyników.

Zdradzę Wam pewien sekret: sport mnie bawi przede wszystkim dlatego, że nie próbuję go wykorzystywać do udowodnienia sobie i innym, że potrafię trafnie przewidzieć wynik. Wprost przeciwnie: właśnie wtedy, gdy czekam wyłącznie na to, czy się moje potwierdzenia sprawdzą czy nie, sport zazwyczaj najbardziej mnie rozczarowuje.

Z racji służbowych obowiązków w trakcie niedawnego Euro dostawałem niemal codziennie gruntowne analizy potencjalnych zwycięzców turnieju. Nie zdradzę chyba żadnej tajemnicy gdy powiem, że od początku imprezy niemal murowanym kandydatem statystyków do zwycięstwa była Belgia.

Oglądałem (również z obowiązku) tylko jeden mecz Belgów: z Finlandią. Jakoś nie rzucił mnie na kolana. Wręcz śmiertelnie znudził. I jestem niemal pewien, że stało się tak głównie dlatego, że podświadomie czekałem, aż ci Belgowie, którzy przecież mają wygrać cały turniej, rozsmarują tych introwertycznych Finów po murawie. Nic takiego nie miało miejsca, a Belgia dotarła „ledwie” do ćwierćfinału. Wygrali Włosi, po których rozmaici specjaliści spodziewali się wszystkiego, tylko nie ofensywnej gry. A tu proszę: niespodzianka.

Zresztą za Włochów trzymałem kciuki z zupełnie innego powodu niż styl gry, na którym – nie oszukujmy się – znam się umiarkowanie. 11 lipca 1982 roku wygrali finał hiszpańskiego mundialu, który był jednym z pierwszych sportowych wydarzeń, jakie już w miarę świadomie (jak na siedmiolatka) śledziłem. Finał innej dużej imprezy rozgrywany tego samego dnia miał więc dla mnie wymiar w pewnym sensie symboliczny, a właśnie taką metafizykę cenię w sporcie o wiele wyżej niż matematyczne kalkulacje szans na wygraną.

Z kolarstwem mam dokładnie tak samo: nic nie sprawia mi w tym sporcie większej radości niż nieoczekiwane zwycięstwa. Cavendish i van Aert mi świadkami.

Ale jest jeszcze jedna rzecz, która – moim zdaniem – odziera sport z całej „metafizyki” i odbiera wielu widzom frajdę z jego oglądania: przekonanie, że muszą mieć rację.

Mój stosunek do rzucania bezpodstawnych oskarżeń wobec kolarzy opisałem już jakiś czas temu, nie będę się zatem powtarzał. Ale wciąż mnie zastanawia, dlaczego ludziom przychodzi to tak łatwo? W jednej z internetowych dyskusji przyszła mi do głowy możliwa odpowiedź: potrzebują poczucia, że „mieli rację”.

Nie znajduję innego powodu tego wiecznego kwestionowania rzeczywistości poza możliwością powiedzenia w przyszłości: „Przecież mówiłem, że tak będzie. Miałem rację!”.

To zresztą bardzo wygodna pozycja. Dziś mieć tylko „uzasadnione podejrzenia, które przecież nie muszą się potwierdzić”, a gdy się – odpukać – potwierdzą, „mieć rację”. Absolutny win-win, choć jak dla mnie skrajnie nieuczciwy i świadczący raczej o braku odwagi.

Bo w końcu mylić się też jest rzeczą ludzką, a przegrywanie jest częścią sportu. To również trzeba umieć. Na tym polega ta „gra”.

Były sobie świnki trzy,
Świnki trzy, świnki trzy,
Sport, muzyka oraz gry,
Oraz gry to my

No dobra. A teraz przydałby się telefon od Hannibala Lectera z pytaniem, czy świnki zamilkły… 😉

Foto: Tim de Welle / Getty Images (tak, to jest zdjęcie z trasy Tour de France 😉

Dlaczego – mimo wszystko – wciąż wierzę w walkę z dopingiem

Atak Tadeja Pogacara 30 km przed metą 8. etapu Tour de France tyleż zadziwił świat, co wzbudził w wielu kibicach mnóstwo wątpliwości. W pewnym stopniu uzasadnionych, bo wyliczenia dotyczące mocy i tempa wspinaczki kolarza skłaniają do zadawania pytań, jak to w ogóle jest możliwe. Ale z drugiej strony… no właśnie. Czy równie uprawnione jest automatyczne zarzucanie mu jazdy na dopingu?

Stwierdzenie, że nawet najbardziej nieprawdopodobny wynik nie może skutkować bezpośrednimi oskarżeniami o doping, postawiło mnie natychmiast w roli człowieka naiwnego, który „lubi dać się oszukiwać”, „broni dopingu” i – rzecz jasna – „nic nie wie o kolarstwie i dopiero jak się trochę oswoję z tym sportem, to nabiorę zdrowego dystansu”;).

Na personalne wycieczki, próby obrażania mnie i podważania moich dziennikarskich kompetencji jestem zasadniczo odporny, ale cały problem i związana z nim dyskusja skłoniły mnie do tego, żeby trochę poukładać myśli w tym temacie. Wydaje mi się on bowiem zbyt złożony, by go zamknąć w jednoznacznych deklaracjach i opowiedzeniu się po stronie „zdrowo zdystansowanych” lub „naiwnych”.

Słowa mają znaczenie

Przyszło mi w życiu uprawiać zawód, w którym niezwykle ważna jest odpowiedzialność za słowa, ich znaczenie i kontekst, w jakim zostają wypowiedziane. Wątpliwości wokół formy zawodnika są więc dla mnie niczym więcej, jak tylko wątpliwościami wokół formy zawodnika. Można je wyrazić na przykład słowami: ciekawe, w jaki sposób jest możliwa taka jazda? Albo: dlaczego nikomu wcześniej nie udało się osiągnąć takich parametrów?

Takie postawienie sprawy otwiera pole do dyskusji. Sugestie, że „coś takiego możliwe jest tylko na dopingu” lub bezpośrednie oskarżenie, że „musiał coś brać, bo to jest po prostu niemożliwe” zamykają tę dyskusję w jednej tylko możliwej odpowiedzi.

Tak naprawdę więc ci wszyscy, którzy w wielkich słowach powołują się na wolność wypowiedzi i prawo do swobodnej dyskusji na ten temat, w ogóle tej dyskusji nie chcą. Na ogół interesuje ich wyłącznie poklask dla wyrażonej przez nich jednoznacznej opinii. Oni żadnych wątpliwości nie mają, odpowiedzi przecież udzielili już Armstrong i inni.

O walce z dopingiem wiemy wciąż za mało

Jednoznaczność tych opinii wynika w dużej mierze – w moim przekonaniu – z niskiego poziomu wiedzy o tym, na czym tak naprawdę polega walka z dopingiem. Wnioskując z treści wielu internetowych komentarzy na ten temat, wyobrażenie ich autorów o tym, jak wygląda procedura badań antydopingowych sprowadza się wyłącznie do tego, że kontrolerzy poszukują w moczu śladu niedozwolonych substancji. Stąd zapewne popularność spiskowych teorii o „niewykrywalnym dopingu”, „substancji nieznanej WADA”, „byciu doperów zawsze o krok przed kontrolą” i wielu innych.

Tymczasem to zaledwie wycinek rzeczywistości. Wielu wyznawców tych teorii – świadomie lub nie – ignoruje fakt, że stosowanie dopingu nie przekłada się na lepsze rezultaty bez zmian w metabolizmie zawodnika, a to przecież do ich wykrywania wprowadzono tzw. paszporty biologiczne, śledzące – w znacznym uproszczeniu – wszelkie dewiacje w profilu metabolicznym sportowca.

Interesująco brzmią też teorie o niewykrywalnym podczas kontroli dopingu, do którego dostęp mają już nawet juniorzy, z roku na rok jeżdżący coraz szybciej. Wychodzi poniekąd na to, że zakazane substancje można już kupić nawet w gminnej aptece i wiedzą o tym wszyscy zainteresowani poza organami antydopingowymi. Trudno powiedzieć, jakim sposobem „Operacja Aderlass”, jedna z najgłośniejszych w ostatnim czasie i zakończona wyrokami więzienia dla organizatorów dopingowego procederu, została rozwiązana w dużej mierze dzięki działaniom wywiadowczym?

No i jeszcze taki drobiazg: skoro doping jest „niewykrywalny”, to po co Rosjanie zbudowali cały system fałszowania wyników badań i podmieniania próbek?

Rzecz jasna trochę w tym miejscu pokpiwam i trywializuję problem, ale zastanawiająca jest ta powszechna schizofrenia, która z jednej strony skłania część kibiców do rzucania oskarżeń o powszechne stosowanie dopingu w sporcie (osławione „prawda jest taka, że wszyscy biorą, a sztuką jest tylko nie dać się złapać”), a z drugiej nieustannie trzyma ich przed telewizorami.

Rozdwojenie jaźni

Czytam wypowiedź pewnego człowieka, który jest dumny ze swojego syna, startującego z powodzeniem w imprezach juniorów. Czytam, ale z każdym zdaniem rozumiem coraz mniej, bo oto tuż po zapowiedzi, że rozważają przyszłość w profesjonalnej drużynie pada kolejne, tym razem wyrażające przekonanie, że jazdę na dopingu w zawodowych ekipach wymuszają na zawodnikach ich szefowie i sponsorzy. Czyli jak to? Młody człowiek ma iść tam, gdzie będą od niego wymagać dopingu? I mówi to dumny z jego osiągnięć (i słusznie!) ojciec chłopaka?

Zresztą patrząc na ten problem nieco szerzej, owo rozdwojenie jaźni staje się jeszcze bardziej widoczne. Z jednej strony nieustannie powtarzamy, że doping zdominował kolarstwo i dyscyplina już nigdy się od niego nie uwolni, ale z drugiej narzekamy, że kolejka następców Kwiatkowskiego i Majki jest żałośnie skromna, że nie mamy żadnej drużyny nawet w drugiej dywizji, że młodzi ludzie do kolarstwa garną się coraz rzadziej itd.

Na coś się, do cholery, zdecydujmy. Albo przyjmijmy ten sport takim, jakim jest i zachęcajmy kolejnych do jego uprawiania, albo pogódźmy się z faktem, że ludzie nie muszą się garnąć do tego, co jest im od lat skutecznie obrzydzane.

Doskonale zdaję sobie sprawę, że kolarstwo zasłużyło sobie na dużą nieufność ze strony kibiców. Ale z drugiej strony coraz częściej odnoszę wrażenie, że pokolenie rozczarowane dopingowymi historiami Armstronga i jemu podobnych, zawłaszczyło sobie jedynie słuszny sposób patrzenia na dyscyplinę i konsekwentnie próbuje go narzucić kolejnym generacjom.

W imię czego dzisiejsi 15-latkowie mają podzielać nasze rozczarowanie? Czasy Armstronga interesują ich mniej więcej tak samo, jak posiadanie telefonu z tarczą. To jest historia. Jest ważna dla dyscypliny, ale nie może być dla niej jedynym punktem odniesienia. Czasy się zmieniły. W peletonie jeździ dzisiaj zupełnie inne pokolenie. Z jakiego powodu ma być genetycznie obciążone błędami popełnianymi przez poprzedników?

Czasy się zmieniły

Przemek Zawada kilka dni temu podzielił się na Facebooku wypowiedziami Thomasa De Gendta i Philippe’a Gilberta odnośnie wyścigowego tempa na Tour de France.

I znowu: można powyższe wypowiedzi odebrać jako kolejny dowód na istnienie tajemniczej substancji, która popycha do przodu w nieprawdopodobnym tempie znaczącą część peletonu.

Ja tymczasem przypomniałem sobie moją rozmowę z Pawłem Poljańskim, który pod koniec ubiegłego roku postanowił zakończyć zawodową karierę.

– Równolegle z pojawieniem się w peletonie młodych zawodników sporo się zmieniło. Tempo jazdy gwałtownie wzrosło. Presja również. Żeby przygotować się na odpowiednim poziomie, trzeba było dużo czasu spędzać na dodatkowych treningach i zgrupowaniach wysokogórskich. To kosztowało wiele wysiłku i wiązało się z jeszcze większym stresem. I przebywaniem poza domem blisko dziesięć miesięcy w roku – mówił wówczas żegnający się z peletonem zawodnik.

Z jego wypowiedzi wynika, że utrzymanie szalonego tempa peletonu jest możliwe, ale wiąże się z dużymi zmianami w procesie przygotowań. Nie ma w tym miejsca na żadną tajemnicę. Po prostu trzeba pracować jeszcze więcej i ciężej niż kilka lat wcześniej, bo czasy się zmieniły i wymagania w zespołach również.

– Jedną z ważniejszych zmian, jakie zaszły w całym procesie treningowym, było istotne zmniejszenie liczby dni startowych, zwłaszcza w gronie topowych kolarzy. To właśnie jeden z tych błędów, których nauczyliśmy się nie popełniać. Mając do dyspozycji bardzo precyzyjne dane z pomiarów, jesteśmy w stanie dokładnie zaplanować, kiedy zawodnik osiągnie szczytową dyspozycję. Nie musimy go w niej utrzymywać przez długi czas, każąc mu jeździć z wyścigu na wyścig.

To z kolei wypowiedź Arka Koguta, doświadczonego trenera kolarstwa, opracowującego dzisiaj plany treningowe dla amatorów. Tu również nie widzę zbyt wiele przestrzeni do snucia spiskowych teorii o powszechnym dopingu. Ostatnia dekada, jeśli ktoś nie zauważył, to czas gwałtownego rozwoju zaawansowanych technologii w kolarstwie. Już dawno nikt nie ukrywa w zawodowym peletonie, że jeździ według tego, co „mówią mu liczby”. A mając odpowiednio wiele danych można na ich podstawie dość skutecznie wnioskować o przyszłości. Może więc tutaj się kryje jedna z możliwych odpowiedzi na pytanie o fenomenalną formę Pogacara na Tourze? Może po prostu wiedział, w jaki sposób ją osiągnąć dokładnie w tym czasie, w którym potrzebował?

W podobnych poszukiwaniach można iść jeszcze dalej, źródeł zadziwiającej formy i osiągnięć dopatrując się np. w zmianie nawyków żywieniowych, co sugerują specjaliści od odżywiania w sportach wytrzymałościowych.

Możliwych odpowiedzi istnieje bardzo wiele. My, rzekomo nauczeni doświadczeniem, najchętniej przyjmujemy tylko jedną.

Chcę zrozumieć

Marek Tyniec, który poniekąd wywołał mnie do tablicy i sprowokował do napisania tego posta, zapytał w toku dyskusji, czy wyniki mocy Pogacara, średnia prędkość jego wspinaczki i – last but not least – co najmniej dwuznaczna dopingowa przeszłość części jego ekipy, nie budzą moich podejrzeń i nie każą mi „bić na alarm”.

Otóż nie. Budzą one moje zainteresowanie. Chciałbym się dowiedzieć, co się za nimi kryje. Chciałbym lepiej zrozumieć zachodzące w jego otoczeniu procesy, bo owo zrozumienie wydaje mi się o wiele cenniejsze dla rozwoju kolarstwa niż granie larum i rzucanie bezpodstawnych oskarżeń.

Jeśli chcemy poznać odpowiedzi, powinniśmy zacząć zadawać właściwe pytania. Moim zdaniem w kwestii formy Pogacara na drodze do Le Grand-Bornand jeszcze takie nie padło. Padło za to wiele podejrzeń.

Nie jestem oczywiście aż tak naiwny, bu wierzyć w to, że ludzie nie będą nadal szukali dróg na skróty. Leży to poniekąd w ich naturze. Ale mimo wszystko chcę wierzyć (i na razie znajduję potwierdzenie tej wiary w publikowanych przez WADA raportach), że podjęty przez ostatnie lata wysiłek zmierzający do znacznego ograniczenia skali dopingu w kolarstwie nie poszedł na marne. Że paszporty biologiczne, system ADAMS i liczba przeprowadzanych kontroli oraz oczekiwanie przez sponsorów wynagradzania poniesionych strat wizerunkowych, mimo wszystko w dużej mierze skutecznie powstrzymują ten proceder.

W chwili, w której przestanę w to wierzyć, po prostu przestanę się również interesować sportem.

Giro per la Piccola Italia

Czy warto wybrać się na szosę do Chorwacji? Warto. We wciąż jeszcze w miarę rozsądnych cenach dostać tam można niemal wszystko: dobre warunki do jazdy, puste i bezpieczne drogi, ciekawe trasy i doskonały relaks po jeździe. Sprawdziłem to po raz kolejny.

Pogubiłem się już w rachubach, który to był mój wyjazd do Chorwacji. Kiedyś jeździłem tam po prostu na wakacje, później pod żagle (bardzo polecam, choć z roku na rok jest coraz drożej), a kilka lat temu odkryłem uroki jazdy po tym kraju na rowerze.

Nie bez początkowych obaw, bo chorwacki styl jazdy samochodami momentami mocno przypominał kiedyś to, co na co dzień obserwujemy na naszych drogach. Z czasem jednak wiele się zmieniło. Tam. U nas niestety jeszcze nie.

Tym razem wróciłem tam, gdzie dotknąłem Chorwacji po raz pierwszy: na Istrię. Wybór był prosty: miało być ciepło, miało być morze i miało być w miarę blisko, by nasz nowy, kudłaty członek rodziny zniósł jakoś swoją pierwszą długą podróż.

Ale Istria to nie był zupełnie przypadkowy wybór. Ciągnęła nas tam również bliskość Włoch, które wciąż – jakoś tak się złożyło – okazały się dla nas jednym z najbardziej przyjaznych miejsc na Ziemi. Ta „Mała Italia” w tytule to nie przesada, wszak historycznie Istria została niegdyś podbita przez Rzymian, a w nieco nowszych czasach była również częścią włoskiego państwa. Do dziś zresztą włoski jest tam jednym z języków urzędowych.

Najważniejsze jednak, że Istria łączy w sobie to, co najlepsze: uroczy klimat śródziemnomorskich miasteczek i pyszną kuchnię, pełną owoców morza, ryb, trufli i mnóstwa innych smakołyków. Czyli to, co lubimy najbardziej, w rozsądnych (jeszcze) cenach.

Tyle geneza wyjazdu, teraz pora na rower.

Rowerowy raj

Chorwacja przez ostatnie lata bardzo się zmieniła. Przybyło autostrad, które przejęły sporą część ruchu, do niedawna odbywającego się głównie wzdłuż wybrzeży. To pewnie właśnie z tego powodu ruch na co dzień jest znacznie mniejszy, co znacząco przekłada się na poczucie bezpieczeństwa na rowerze (choć nie bez znaczenia jest też fakt, że byłem tam jeszcze przed szczytem sezonu turystycznego i w okolicznościach popandemicznych, które z pewnością też w jakimś stopniu wpłynęły na mniejszą liczbę podróżnych).

Tak czy inaczej chorwackie drogi zrobiły się ostatnimi czasy o wiele bardziej przyjazne, na co z pewnością duży wpływ ma również spora liczba rowerzystów, którzy się po nich poruszają. Wprawdzie wciąż dominującą formą rowerowej turystyki jest jazda na rowerach MTB (w wersji klasycznej i zyskującej coraz większą popularność elektrycznej), to mimo wszystko efekty widać jak na dłoni: chorwaccy kierowcy (w każdym razie w tych częściach kraju, w których miałem okazję jeździć) wobec ludzi na rowerach zachowują się więcej niż poprawnie.

Siedem z dziesięciu dni pobytu spędziłem na siodełku, pokonałem miejscowymi drogami w sumie blisko 700 km, ani razu nie trafiając na sytuację, o której mógłbym powiedzieć, że była dla mnie jakkolwiek niebezpieczna. No, może jednemu Słoweńcowi zdarzyło się zapomnieć, że ciągnie za sobą przyczepę kempingową szerszą niż pojazd, którym kierował, ale akurat wyprzedzał mnie w miejscu, gdzie miałem wystarczająco dużo miejsca na delikatne odbicie w prawo. W dość bliskiej odległości zwyczajowo wyprzedzają też Niemcy, ale metr jest metr. Ani mniej, ani więcej, ordnung muss sein. Ogólnie: nie ma o czym mówić.

Mało tego: gdy jechałem samochodem i zbliżałem się do kilku rowerzystów, zauważyłem, że stosują oni skuteczną metodę komunikowania się z innymi uczestnikami ruchu: po prostu dawali znaki ręką. Można wierzyć lub nie, ale to działa cuda. Ponieważ drogi są tam kręte, informacja od kolarza, czy można go wyprzedzić, bardzo ułatwia wszystkim życie. I nic nie kosztuje.

Zacząłem to stosować i wszystkim bardzo polecam. Na zasygnalizowanie „stop” otwartą dłonią żaden z kierowców nie zareagował agresją. Miałem raczej wrażenie, że wszyscy oddychają z ulgą: kolarz daje bowiem jednocześnie sygnał, że ma świadomość obecności samochodu za plecami. A to cenna wiedza dla każdej ze stron. Machnięcie ręką, że droga jest wolna i jej uniesienie w geście pozdrowienia niemal za każdym razem spotykały się z pozdrowieniem ze strony kierujących samochodem. Bez względu na to, jaką miał rejestrację.

Chorwackie drogi są dobrej jakości, również te boczne (które są przy tym niemal całkowicie puste), ale trzeba być ostrożnym. Wiele z nich zrobione jest z jasnego betonu, co ma tę zaletę, że nie nagrzewają się tak od palącego słońca. Ma to też jednak pewną wadę: nie widać licznych pęknięć i niewielkich dziur, które pogarszają komfort jazdy. Tam, gdzie ruch jest nieduży, można jechać praktycznie środkiem. Gdy pojazdów jest więcej, dobrym rozwiązaniem jest jazda bardzo blisko krawędzi. Tam nawierzchnia jest najrówniejsza.

Ostrożnym trzeba być również na zjazdach, bo bywają miejsca, gdzie popękany asfalt jest wybrzuszony. Często zdarza się to na odcinkach leśnych, gdzie dodatkowo w mozaice światła i cienia niewiele widać. Nieprzyjemne bywa uczucie podbicia przedniego koła przy naciśniętym hamulcu. Trzeba po prostu uważać. W sumie truizm, na rowerze zawsze trzeba uważać.

Dobra rada: warto się przed wyjazdem zaopatrzyć w zapas gum. Trochę zanadto zaufałem rozwiązaniu bezdętkowemu. Gdy rozwaliłem oponę, znalezienie nowej zajęło mi dwa dni. W miejscowych sklepach rowerowych o tubelessach oczywiście słyszeli, ale nie przyszło im do głowy ich zamawiać, bo mało kto o to pyta. Zdecydowana większość ludzi jeździ tam na MTB. Awaryjna dętka też nie była łatwa do znalezienia. Potrzebowałem dłuższy zawór, a to – jak się okazuje – również rarytas. Był tylko w rozmiarze do 23 mm. Za pakowanie w pośpiechu i zostawienie zapasu w domu zapłaciłem zwiedzeniem kilku miasteczek. Ostatecznie udało się w Puli. Per saldo się opłaciło, w końcu to wakacje i warto zobaczyć przy okazji coś nowego. Nawet w miejscu, w którym było się już kilka razy.

Każdy znajdzie coś dla siebie

Trasy? Bajeczne. Co prawda kilka osób sugerowało, że powinienem jechać bardziej na wschód i „zaliczyć” przynajmniej jeden wjazd na Vojak, który jest rzekomo „obowiązkowym punktem programu”, ale ja jeżdżę na rowerze dla frajdy, a nie z obowiązku. Wyprawa samochodem, żeby przejechać rowerem jakąś drogę nieszczególnie mi się uśmiechała, zwłaszcza w czasie wakacji.

Tym bardziej, że Istria jest pagórkowata, więc każda przejażdżka oznaczała co najmniej kilkaset metrów przewyższeń. Dla mnie wystarczająco dużo. Znacznie ważniejsze było to, że mogłem kilka razy pojechać przed siebie i niemal zupełnie wyczyścić głowę. Właśnie po to pojechałem na urlop.

I może to również nieco wbrew obowiązującym trendom, ale najciekawsze wydawały mi się właśnie te miejsca, w których nie było kompletnie nic. Tylko droga, cisza, słońce i wiatr, towarzyszący w jeździe niemal zawsze, bo w końcu to nadmorskie okolice, więc wiatr ma się gdzie rozpędzić.

Odpocząłem, naładowałem baterie, mogłem wrócić prosto w kocioł związany z Euro. Za chwilę rusza Tour de France, potem igrzyska, TDP i Vuelta. Kolejna szansa na odpoczynek może pojawi się pod koniec września, więc energia zyskana w ciągu tych kilku dni musi mi wystarczyć na długo. I pewnie wystarczy, w końcu zawsze stamtąd wracałem z nowymi siłami i nowymi pomysłami.

Polecam wszystkim.

„Amore Infinito” to dopiero początek

Do kolarstwa (i do sportu w ogóle) podchodzę od jakiegoś czasu jak do lektury książki. Śledzę losy bohaterów i kibicuję im w realizacji ich celów. Cieszę się ich sukcesami, ale też godzę się z porażkami i z ciekawością obserwuję, jak schodzą ze sceny i ustępują miejsca kolejnym postaciom. Czasem zamykam oczy i próbuję sobie wyobrazić co czują, ale staram się nie zapominać, że jestem w tym spektaklu tylko widzem. Tak samo jak w przypadku książki jestem tylko czytelnikiem.

Biorę to, co autorzy mi oferują. Jeśli przedstawienie mi się nie podoba, zmieniam kanał, odkładam książkę i po prostu zajmuję się czymś innym. Nie próbuję ich poprawiać, bo doskonale rozumiem, że i tak nie mam na to żadnego wpływu.

Może to kwestia zwykłej dojrzałości, a może zawodowe doświadczenie, które każe mi pamiętać o tym, że ocenie tak naprawdę podlega wyłącznie to, co było, a nie to, co być mogło, ale się nie wydarzyło. A już tym bardziej nie to, co miało miejsce wyłącznie w moich wyobrażeniach.

Nie jest to wcale łatwe w świecie budowanym coraz częściej na filozofii przewidywań i zakładów. Ale można. Wystarczy pamiętać, że w „Fantasy Cycling Managerze” słowem-kluczem jest „fantasy”. Prawdziwych menedżerów kolarze i drużyny mają w realnym świecie. I tak naprawdę tylko oni wiedzą, czego mogą oczekiwać.

Wizyta w fabryce czekolady

Kiedy zrozumiałem, ile czasu marnuję na niekończące się dyskusje o tym, kto i dlaczego może, a nawet ba! „powinien” wygrać ten czy innych wyścig, odkryłem w sobie zupełnie nowy wymiar pasji, która trzyma mnie przy tej dyscyplinie. Oglądanie wyścigów z takim nastawieniem sprawia mi dużo większą radość niż kiedykolwiek wcześniej.

Bo ostatecznie w całej tej zabawie chodzi przede wszystkim o emocje, a nie o to, czy się „miało rację”.

Tegoroczne Giro było dla mnie jak wizyta w fabryce czekolady. Niemal każdego dnia oferowało coś wyjątkowego, prezentując całe bogactwo smaków. Było mnóstwo słodkich niespodzianek, jak zwycięstwo Taco van der Hoorna i fenomenalna wiktoria Lorenzo Fortunato na Zoncolan. Było też sporo goryczy, jak dolegliwości Tomka Marczyńskiego, pech Mikela Landy czy koszmarna kraksa Mateja Mohoricia.

Kibicowałem Remco Evenepoelowi, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie odegra w tym wyścigu znaczącej roli. Ale mocno wierzyłem, że wywiezie z Giro d’Italia to, po co tam pojechał: solidną lekcję kolarstwa. I pokory, bo przecież sam pomysł startu w pierwszej w karierze trzytygodniowej imprezie po blisko dziewięciu miesiącach przerwy od ścigania, można było traktować jako wyraz swego rodzaju buty. Jestem przekonany, że młody Belg wyjechał z Włoch jako zupełnie inny kolarz. Być może wróci w przyszłym roku. Jeśli dobrze przepracuje tę lekcję, rywale nie będą mogli spuścić go z oka nawet na chwilę.

Słaba obsada?

Ktoś napisał w komentarzu, że tegoroczna edycja była słabo obsadzona, że na liście startowej nie było wielkich nazwisk. Pozwolę sobie się nie zgodzić. Już pomijając obecność Bernala, Yatesa czy Nibalego, z których każdy ma na koncie wygrany przynajmniej jeden Wielki Tour, Bardeta albo Martina, łatwo zapomina się o tym, że za ich plecami czają się kolejni pretendenci do wielkich zwycięstw.

To właśnie jest jedna z pułapek wspomnianej na początku kultury zakładów, gdzie w algorytmie prognozującym wynik bierze się pod uwagę głównie wcześniejsze dokonania, pomijając zupełnie „ludzkie” czynniki, jak wola walki i determinacja. A tych nie sposób przecież odmówić np. Własowowi lub Ciccone, którzy obok Evenepoela również stoją u progu wielkich kolarskich sukcesów. Nie mają jeszcze „wielkich nazwisk”, ale Giro po raz kolejny pokazało, że nazwiska i palmares nie jeżdżą na rowerze.

Fascynowała mnie walka o zwycięstwo w wyścigu. Bernal nigdy nie był moim ulubieńcem, ale w chwili kryzysu pod Sega di Ala pokazał, że również jest człowiekiem. Trzymałem za niego kciuki z całej siły, by zdołał tę chwilę słabości przełamać.

Ale trzymałem je również za Yatesa i jego determinację do powetowania swojej klęski z 2018 roku. Nie udało mu się wygrać, ale raczej wyjeżdżał z Mediolanu z podniesioną głową. Nie mówiąc już o Caruso, który swoją szansę wykorzystał najlepiej jak potrafił. Ciekaw jestem, ilu internetowych znawców kolarstwa, potrafiących wyczytać ze statystyk niemal każdą przyszłość, miało 33-letniego Włocha w swoich notatkach na drugiej pozycji?

To właśnie w sporcie wydaje mi się najpiękniejsze: nieprzewidywalność. A pod tym względem tegoroczne Giro d’Italia z całą pewnością nie rozczarowało.

Wielkie włoskie święto

Dla mnie ten wyścig był o tyle wyjątkowy, że mogłem go znowu dotknąć z bliska, w dodatku z takiej perspektywy, z jakiej nigdy wcześniej nie miałem szansy go oglądać. Przejechanie kilku fragmentów trasy wśród włoskich i słoweńskich kibiców, przejazd pod bramą mety w Gorizji i Cortinie d’Ampezzo, jazda koło w koło z kilkoma włoskimi legendami kolarstwa czy codzienne prezentacje i podpisywanie listy w bliskiej obecności Trofeo Senza Fine były absolutnie wyjątkowym przeżyciem. Nawet ze świadomością, że to przecież tylko fajna zabawa.

Ale to również jest jeden z kluczy do zrozumienia fenomenu Giro d’Italia, które oprócz emocji sportowych i promocji tego pięknego kraju oferuje przede wszystkim atmosferę trzytygodniowego święta, w czasie którego ludzie gromadzą się przy drogach przede wszystkim po to, by się wspólnie bawić.

I to również jest coś, o czym bardzo łatwo jest zapomnieć, gdy się ten sport ogląda wyłącznie z perspektywy oczekiwań, przewidywań i sprawdzania, czy się „miało rację”: w kolarstwie kluczem do sukcesu jest współpraca: lokalnych społeczności, miast, sponsorów, organizatorów, służb technicznych, ekip, kolarzy i kibiców. Nie byłoby fenomenu Giro d’Italia bez zaangażowania ich wszystkich. Bez tego „Amore Infinito” byłoby tylko zwykłym reklamowym hasłem. Tymczasem ta miłość od 112 lat angażuje tych wszystkich ludzi i spaja ich bez reszty. Wszak nie bez powodu jednym z fundamentów powstania tej imprezy była idea zasypania gigantycznych podziałów między poszczególnymi regionami Włoch.

Zapewne za kilka dni rozpoczną się przygotowania do kolejnej edycji. Za kilka miesięcy poznamy trasę i usłyszymy, jakie historie tym razem zechcą nam opowiedzieć organizatorzy. Znów zobaczymy podświetlone na różowo najpiękniejsze włoskie miasta. Później poznamy aktorów, którzy wezmą udział w tym spektaklu, a na początku maja świat znów na trzy tygodnie zrobi się nieco bardziej różowy niż zwykle.

Ja już nie mogę się doczekać.

Foto: Ferrari/La Presse, Giro d’Italia