Przestańmy wreszcie bić słabszych. Niech w końcu kogoś z wielkich zmęczy nasza piłka

W niedzielę po raz kolejny usłyszymy o tym, że „dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy”. Trąci pewną ironią, że zaśpiewamy to w twarz Francuzom. Jestem gotów przyjąć do wiadomości porażkę nawet 0:9, ale niech przynajmniej ci potomkowie Bonapartego schodzą do szatni słaniając się na nogach.

„Porównywanie stylu i wyniku? To tak jakby rodzice wybrali ci męża, który ci się nie podoba. Tak naprawdę nie wiesz, czy będziesz miała z nim dzieci i miała rodzinę. Wszyscy się cieszą, że jest ślub, że jest małżeństwo, że jest pewien obyczaj zrobiony, ale o przyszłość tego związku tak naprawdę troszkę drżymy”.

Tak odpowiedział były piłkarz, a obecnie piłkarski ekspert Canal+ Michał Żewłakow na zadane przez Anitę Werner w czwartkowych „Faktach po Faktach” pytanie o to, czy podobała mu się gra polskiej reprezentacji w Katarze.

Nie chcę wiedzieć, w jak ciemnym zaułku umysłu eksperta zrodziła się ta parabola i jaką drogę pokonała, zanim radośnie wydostała się na wolność właśnie w tym momencie. Nie wiem również, jak Anicie udało się zachować w tej sytuacji kamienną twarz. Mam jednak prawo podejrzewać, że ten dziwaczna konstrukcja pojawiła się w przestrzeni publicznej z jednego powodu: zasób racjonalnych argumentów za grą Biało-Czerwonych już dawno się bowiem wyczerpał.

A jeśli ta jedenastka na boisku to prawdziwi my?

Nie mam zamiaru pastwić się nad grą reprezentacji, nad osławioną „polską myślą szkoleniową” i jej wyjątkowo awangardową interpretacją Czesława Michniewicza. Jednak wywód Żewłakowa w jakiś sposób uświadomił mi, że być może nasz problem z zaakceptowaniem tego, co widzieliśmy dotąd w Katarze, ma swoje źródło w zupełnie innym miejscu. Że być może jest to kłopot na poziomie semantycznym.

Zawsze mi się wydawało, że gra w reprezentacji to jakiś rodzaj zobowiązania do pokazywania na świecie tego, co w nas najlepsze. Przez lata nasiąkaliśmy opowieściami o niezwyciężonej polskiej husarii, o pilotach lądujących na drzwiach od stodoły, o bohaterskich obrońcach z Westerplatte i tych, co „do krwi ostatniej kropli z żył”. Ucieleśnienia tych pięknych postaw oczekiwaliśmy od tych jedenastu chłopaków, biegających za piłką z Orłem na piersi.

Tymczasem na boisku nie widać ani tej odwagi, ani determinacji, ani woli walki. Nie ma nawet wiary, że jesteśmy w stanie wybić się ponad przeciętność. Wszak zero punktów za mecz z Argentyną polscy piłkarze przypisali sobie ustami Szczęsnego jeszcze przed tym, jak na katarskich boiskach po raz pierwszy kopnęli piłkę. Jedyne, w co zdawali się wierzyć, to w wygraną z teoretycznie słabszymi Saudyjczykami.

A co, jeśli na co dzień właśnie tacy jesteśmy? Może mundial w Katarze to najwyższy czas na pogodzenie się z tym, że potrafimy bić tylko słabszych? Że wobec silniejszych wystarczą nam tylko pełne pogardy i buty słowa.

„Przed meczem z Polską argentyński bramkarz musiał skorzystać z pomocy psychologa” – pieścili swoje ego polscy kibice w mediach społecznościowych.

Było to oczywiste przekłamanie, wynikające z tego, że większość ludzi czyta wyłącznie nagłówki. W istocie bowiem Emiliano Martinez faktycznie korzystał z pomocy terapeuty, ale nie tyle „przed meczem z Polską”, ile po sensacyjnej porażce z Arabią Saudyjską, po której miał do siebie pretensje za puszczenie dwóch goli.

„Przed meczem z Polską argentyński bramkarz musiał skorzystać z pomocy psychologa”. Żadne zdanie związane z mundialem nie zestarzało się gorzej. Ale mimo to wielu kibicom wystarczyło, by chociaż przez chwilę poczuć w sobie siłę piłkarskiej potęgi. Potem można już było z ulgą wypuścić powietrze.

„Zremisowaliśmy z Meksykiem, wygraliśmy z Arabią. Zasłużyliśmy na grę w 1/8 finału” – przekonywał Michniewicz, wyczerpując tym samym cały dostępny zasób racjonalnych argumentów, uzasadniających naszą obecność w najlepszej szesnastce mundialu.

Kilka pytań rzuconych w przestrzeń

Wydaje mi się jednak, że sport to nie tylko wyniki, punkty i awanse, często będące skutkiem wydarzeń dziejących się na zupełnie innych arenach, jak to zresztą miało miejsce w przypadku Biało-Czerwonych. Sport ma również – obok wielu innych zadań – funkcję integracyjną i edukacyjną.

Chciałbym w tym miejscu zapytać polskich kadrowiczów, wokół jakich wartości chcieliby zintegrować 37 milionów ludzi, śpiewających ten sam hymn i utożsamiających się z tymi samymi barwami. Wokół wiary w pokonanie słabszych? Dziękuję „reprezentacjo”, ale poproszę nie w moim imieniu.

Chciałbym też w tym miejscu zapytać naszych kadrowiczów, czego swoją postawą chcieliby nauczyć tych wszystkich młodych ludzi w Polsce, którzy być może marzą o tym, by w przyszłości również reprezentować nasz kraj? Co z tego, co dotychczas pokazaliście na katarskich boiskach, uważacie za godne naśladowania? Dwa obronione przez Szczęsnego karne? Nie za mało, jak na ponad 20 chłopa i blisko 300 minut gry?

Dały przykład nam siatkarki, jak zwyciężać mamy

W niedzielę po raz czwarty zaśpiewacie o tym, że „dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy”. Trąci pewną ironią, że zaśpiewacie to w twarz Francuzom, ale skoro już „nauczyliśmy ich jeść widelcem”, to może warto spróbować nauczyć ich grać w piłkę? Tylko może niech to znowu nie będą tylko puste słowa.

Gdybym miał teraz z głowy podać jakiś w miarę świeży pozytywny przykład, jakiej postawy oczekuję od ludzi, którzy w jakiś sposób mnie również na tym mundialu reprezentują, to zaproponowałbym, żeby obejrzeli sobie niedawne mecze polskich siatkarek w mistrzostwach świata. Skończyły pokonane w ćwierćfinale przez Serbki, ale z parkietu schodziły z podniesionymi głowami, bo zostawiły na nim całe serca i litry potu. Może już zostawmy na boku tego nieszczęsnego Napoleona i popatrzmy na to, co jest znacznie bliżej nas?

Jestem gotów przyjąć w niedzielę porażkę z Francją nawet 0:9. Ale, do cholery, niech ci Francuzi schodząc do szatni słaniają się na nogach. Myślę, że nikt nie będzie miał nikomu za złe, jeśli na boisku okażą się lepsi. Ale niech nie wygrają tylko dlatego, że po prostu się nas nie bali.

Foto: Flickr / Football Pictures

Chcieć, nie musieć

Jest sobota. Odespałem wczorajszy wieczorny dyżur i leżąc jeszcze w łóżku leniwie goniłem wolno płynące myśli. Mieliśmy w planach jakieś zakupy, ale olaliśmy plany. Zrobi się przy okazji, nie ma sensu czynić z tego zagadnienia. Pójścia na rower nie planowałem, bo przy takiej pogodzie nie mam z tego frajdy, a robienie czegoś wbrew sobie, byle tylko zapisać kolejny trening na Stravie wydaje mi się kompletnie pozbawione sensu.

Do porannej kawy przeczytałem sobie wspomnieniowy post Lady Kitchen. Pamiętam tamtą awanturę, ale nie zdawałem sobie sprawy, że sprawy zaszły tak daleko i tak wielu ludzi było gotowych wzajemnie się obrażać z powodu sposobu lepienia pierogów. To wiele mówi o naszej kondycji umysłowej.

Zastanawiam się (bo naszedł mnie przy tej okazji bardzo refleksyjny nastrój), czy aby w tej autokreacji nie zabrnęliśmy za daleko? Czy w tych usilnych próbach ciągłego prezentowania się lepszymi, niż w rzeczywistości jesteśmy, nie pokazaliśmy się mimowolnie z najgorszej strony?

Ostatni tydzień w sieci upłynął na dyskusji o granicach swobody wypowiedzi i uprawnieniach właścicieli serwisów społecznościowych do arbitralnego usuwania wpisów lub zawieszania całych kont użytkowników. Gdy się przyjrzeć tej dyskusji bliżej, można się na serio przerazić skalą niezrozumienia dla reguł obowiązujących w przestrzeni, z której wszyscy korzystamy dzięki czyjejś pomysłowości i pracy. Ktoś ją dla nas zorganizował i określił jej zasady, a my potraktowaliśmy ją jak swoje własne poletko. Domagamy się wywłaszczenia serwisów społecznościowych z prawa do zarządzania narzędziami, które dały nam do dyspozycji. To też wiele o nas mówi.

Coraz mniej jest w Sieci miejsca na wymianę myśli. Zastępuje ją zacięta walka o to, by za wszelką cenę wygrać dyskusję, jeśli nie argumentami, to chociażby obrażaniem adwersarza. Liczy się tylko zwycięstwo. Nieważne, że często zbudowane na kłamstwie, które potem trzeba w pocie czoła prostować, by ktoś niechcący nie zrobił sobie krzywdy.

Złapałem się na tym, że z dnia na dzień coraz mniej mnie to interesuje. Coraz mniej mam siły i zapału do tego, żeby kogokolwiek przekonywać do swoich racji. A jeszcze mniej do tego by spełniać czyjekolwiek oczekiwania.

Publikuję ostatnio w mediach społecznościowych głównie te rzeczy, które są ważne dla mnie samego. Ponieważ chwilowo niewiele dzieje się w interesujących mnie dyscyplinach, nieco więcej miejsca poświęcam temu, co dzieje się dookoła. Bywa, że po prostu podzielę się jakimś złośliwym komentarzem do otaczającej mnie rzeczywistości.

Ktoś napisał mi niedawno w komentarzu, że się na mnie „rozczarował”, bo nie sądził, że mogę sobie pozwolić na otwartą krytykę działań naszej władzy. A niby dlaczego nie? Nie mam prawa mieć w tych sprawach własnego zdania? Płacę jakieś inne podatki, które odbierają mi prawo do sprzeciwiania się decyzjom, które uważam za zwyczajnie głupie?

No i – poza wszystkim – czy ja się z kimkolwiek umawiałem na spełnianie czyichś oczekiwań? „Jestem rozczarowany”. Dobre sobie.

Czytam od dziesięciu już prawie miesięcy mnóstwo rozważań na temat tego, co pandemia zmieni w naszym życiu. Był taki moment, gdzieś w okolicach kwietnia lub maja, kiedy do świadomości ludzi zaczęły się przebijać pomysły, że może jednak oparcie konstrukcji świata na nieustannym wzroście i rozwoju nie jest jedynym pomysłem, jaki ludzkość może zrealizować. Że może w tym dążeniu do czynienia sobie ziemi poddaną, do kolejnych podbojów, zasiedleń i nieustannego przyrostu, osiągnęliśmy już jakiś kres?

Ale jak szybko te pomysły się pojawiły, tak szybko zniknęły. Nawet jeśli nasz strach przed chorobą jest wielki, to i tak przegrywa z kretesem z obawą przed zmianami. Postanowiliśmy przeczekać. Niech to wszystko jak najszybciej minie i niech już będzie po staremu. Bez kolejnych niespodzianek.

Trochę szkoda, bo wydawało mi się to szansą. Przeżyłem w swoim życiu wiele poważnych zmian. Nie wszystkie były przyjemne i łatwe. Te najtrudniejsze okazały się najbardziej owocne. One nauczyły mnie najwięcej. One najbardziej zmieniły mnie samego. Dzięki nim odkryłem, że bardziej cieszę się życiem, gdy nie upływa mi ono na nieustannej pogoni: za awansem, za pieniędzmi, za kolejnymi dobrami, „za szczęściem”. Okazało się, że wcale nie trzeba za tym wszystkim bez pamięci biegać. Radość z życia jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy się zatrzymać.

Przez większość mojego dorosłego życia byłem przekonywany, że polega ono na gromadzeniu kolejnych dóbr i tytułów. Na byciu „kimś”. Dziś rozumiem, że bycie „kimś” w świecie pełnym ludzi kreujących za wszelką cenę swój wyśniony, ale nieprawdziwy wizerunek, nie ma tak naprawdę najmniejszego sensu. Szkoda czasu na dopasowywanie się do oczekiwań obcych ludzi.

Dziś największą frajdę sprawia mi zrobienie śniadania dla żony. Pójście na spacer. Napisanie fajnego tekstu, z którego sam jestem zadowolony. Zrobienie czegoś dlatego, że się chce, nie dlatego, że się musi. Podzielenie się sobą, kawałkiem swojego świata.

I zrobienie tego przede wszystkim dla siebie, bez przejmowania się opinią innych.

To jest dla mnie prawdziwe szczęście. Warto było się dla niego zatrzymać.

(Foto zupełnie bez związku z tematem. Po prostu tęsknię za plażą w Jutlandii)

Pośpiech

Kilka lat temu dostałem na parę dni do testów pewien samochód. Mniejsza o model, bo to w tej historii nie jest istotne. Ważniejsze, że ów pojazd był wyposażony w sporo mniej lub bardziej potrzebnych gadżetów, jak zresztą większość ostatnio produkowanych samochodów. Ale jeden z nich zwrócił wówczas moją szczególną uwagę i dał mi do myślenia.

Był tam bowiem powszechnie stosowany system start-stop, który wyłącza silnik po zatrzymaniu np. na światłach. Nic szczególnie rewolucyjnego, gdyby nie mały szczegół: na tablicy rozdzielczej pojawiał się zegar, który liczył czas bezczynności silnika i mierzył ilość zaoszczędzonego w ten sposób paliwa.

I tu się zatrzymam. Bo czy aby na pewno ten zegar mierzył czas bezczynności silnika? Nic z tych rzeczy. On mierzył przede wszystkim moją bezczynność. Bo czym ja wówczas byłem zajęty? Słuchaniem muzyki?

Z domu do pracy jechałem zwykle ok. 45 minut. Jedną trzecią tego czasu spędzałem kompletnie bezczynnie. Pół godziny dziennie. 2,5 godziny w tygodniu. 125 godzin w roku. Ponad trzy roboczotygodnie spędzone kompletnie na niczym.

O czym byłem wówczas najmocniej na świecie przekonany? Że jadę do pracy samochodem, bo się spieszę.

Jeśli miałbym wskazać w moim życiu jakieś momenty przełomowe, to ten był bez wątpienia jednym z nich. Niedługo później przesiadłem się do komunikacji miejskiej i tę samą drogę, pokonywaną może chwilę dłużej, przemierzałem poświęcając np. na czytanie lub pisanie. Bywało, że całą poranną korespondencję miałem już ogarniętą przed dotarciem do biura.

Drugim ciekawym odkryciem podzieliłem się ostatnio podczas panelu o bezpieczeństwie na BIKE EXPO w Bielsku. Otóż złapałem się w pewnej chwili na tym, że gdy wyruszam w podróż i ustawiam sobie cel w nawigacji, niemal natychmiast staję się zakładnikiem przewidywanej przez system godziny dotarcia na miejsce. Każde odstępstwo od pierwotnego planu powoduje, że czuję potrzebę wyrównania straconego czasu. Natychmiast aktywuje mi się gen rywalizacji: zdążę czy nie?

Z tego również zdałem sobie sprawę w dziwacznych okolicznościach, podczas podróży camperem do Włoch. Wbiłem sobie w mapę dane kempingu pod Florencją i ruszyłem w drogę. Z pełną świadomością, że po drodze nie raz się będę musiał zatrzymać. Że jadę camperem, w którym się mogę wygodnie położyć i wyspać. I że jadę przecież na urlop.

Dopiero gdzieś pod Wiedniem do mnie dotarło, że cały czas mam z tyłu głowy przeczucie, że jestem spóźniony. Camperem. Na wakacje. Spóźniony.

Trudno sobie w ogóle wyobrazić coś bardziej absurdalnego. A mimo to nader często tak właśnie się zachowujemy. Jakbyśmy byli wszędzie spóźnieni.

Foto: Flickr / Robert Skorek

Polska mistrzem Polski. Czas na czas dla siebie

Może dopadła mnie jesienna melancholia, a może po prostu dotarłem do miejsca, w którym mogę pozwolić sobie na mówienie wprost o tym co myślę. Bo coraz trudniej jest mówić dobrze o świecie i ludziach, o których coraz częściej myśli się źle.

Samotna jazda na rowerze ma zasadniczo jeden mankament: nie ma się do kogo odezwać. Ja co prawda nie jestem wirtuozem small talku, ale lubię sobie od czasu do czasu uciąć dłuższą pogawędkę ze znajomymi i przegadać jakieś wspólne tematy. Poza tym jednym wyjątkiem pedałowanie w pojedynkę ma właściwie same zalety. Przynajmniej dla mnie.

Te kilka godzin w tygodniu, które pozwalają na wyczyszczenie sobie głowy i poukładanie myśli to jedno z najlepszych odkryć, jakich dokonałem w ostatnich latach. Gdzieś ostatnio przeczytałem, że człowiek, który potrafi przebywać sam z sobą dużo łatwiej nawiązuje i utrzymuje relacje z innymi, buduje trwały związek czy efektywniej pracuje. Lista profitów jest długa i chyba pod każdym mógłbym się bez wahania podpisać. Nauka przebywania w samotności to jedna z najcenniejszych rzeczy, jakie przydarzyły mi się w ostatnich latach.

Ale jest jeszcze jeden element, z którego długo nie zdawałem sobie sprawy, a którego odkrycie dało mi sporo do myślenia. Otóż kiedy jadę samotnie na rowerze nie muszę nikomu niczego udowadniać i z nikim o nic walczyć. W najlepszym wypadku sam z sobą.

Pułapka

Staram się dość wnikliwie obserwować świat dookoła i z dnia na dzień utwierdzam się w przekonaniu, że jako społeczność wpadliśmy w jakąś koszmarną pułapkę nieustannej rywalizacji. Rzucamy sobie wyzwania na każdym kroku i nie jesteśmy w stanie przepuścić żadnej okazji, jeśli tylko możemy komuś udowodnić, że jesteśmy lepsi, szybsi, sprawniejsi, a czasami po prostu głośniejsi niż inni.

W moim rodzinnym domu od małego uczyłem się dwóch rzeczy: ciekawości świata i otwartości na innych, przy zachowaniu pełnego szacunku dla autonomii każdego człowieka, jego wyborów czy stylu życia. Te zasady tkwią we mnie bardzo mocno. Przywiązanie do nich muszę w sobie czasem wręcz przełamywać, bo bywa, że utrudnia mi to pracę.

Mam w sobie na przykład za każdym razem poważną obawę, że dzwoniąc do jakiegoś zawodnika i prosząc go o wypowiedź lub komentarz do jakiegoś wydarzenia, zakłócam jego odpoczynek, wkraczam w jego czas, a bywa, że również w prywatność. OK, taka to praca, czasem trzeba to w sobie zdusić. Ale zazwyczaj wolę się najpierw upewnić, czy mój rozmówca ma w ogóle ochotę na ten temat rozmawiać.

Tymczasem świat, który mnie otacza, każdego dnia zaskakuje mnie narastającą coraz bardziej brutalnością w ingerowaniu w życie innych ludzi. Prawie każdy próbuje ulepić ludzi wokół na swój obraz i podobieństwo, po czym jest zirytowany, gdy oni się przed tym bronią. Mają lubić to, co my lubimy, nie lubić tego, czego nie lubimy, jeździć tak szybko jak my chcemy jechać i kochać się tak, ja my uważamy, że trzeba. A jakby tego wszystkiego było mało, to jeszcze musimy być we wszystkim najlepsi.

Zła zmiana

W tym miejscu cały ten system zaczyna mocno skrzypieć, bo okazuje się nagle, że wygenerowaliśmy w sobie żądanie, które jest wewnętrznie sprzeczne: ludzie wokół mają być tacy, jak my chcemy, ale muszą być w tym wszystkim od nas gorsi.

Smuci mnie to, że z kraju pełnego otwartości na innych, chętnie się od innych uczącego i szybko się dzięki temu rozwijającego, staliśmy się krainą zamkniętą we własnych kompleksach, ksenofobii i nienawiści do wszystkich, którzy nie spełniają naszych oczekiwań. Przysłowiową ongiś polską gościnność zamieniliśmy na interesowność. Niech „obcy” przybywają, skoro już muszą. Tylko niech najpierw powiedzą, co dla nas mają.

Bez udawania

A gdybyśmy tak wszyscy od czasu do czasu wyszli samotnie na rower albo na spacer? Gdybyśmy znaleźli dla siebie w tygodniu te kilka godzin, żeby pobyć sami z sobą? Przewietrzyć głowę? Popatrzeć na innych ludzi bez konieczności ich natychmiastowej oceny?

Przez wiele lat pracowałem tak samo, jak dziś pracuje większość ludzi: na okrągło. Tłumaczyłem sobie, że tak trzeba, że jestem na dorobku, że nikt mi nic w życiu nie da i wszystko muszę sobie samemu wyszarpać. Nie miałem czasu na nic. Nawet rozrywka była w tym wszystkim zaplanowana, bo przecież nic się nie mogło wydarzyć bez kontroli.

Dopiero z perspektywy widać, jak bardzo to było krótkowzroczne. Dziś w pracy najbardziej cenię sobie to, że po jej zakończeniu mogę zamknąć komputer i nie wracać do niego aż do następnego dyżuru. Robię przy okazji mnóstwo innych rzeczy, ale robię je głównie dla przyjemności. Bez przymusu. Świat się nie zatrzyma, jeśli nie przerzucę dzisiaj założonej wcześniej liczby cegieł. Ani nie przyspieszy, kiedy to zrobię.

Z dnia na dzień coraz bardziej lubię te godziny, kiedy jestem sam z sobą. Nauczyłem się w końcu nie udawać kogoś, kim nie jestem. Przynajmniej przed sobą już nie muszę. Gorąco tę lekcję wszystkim polecam.

Kraina obłędu

Najsmutniejsze i najbardziej przerażające w całej dyskusji o bezpieczeństwie rowerzystów na drogach jest to, że najważniejszy temat zdaje się w niej być najmniej istotny. My kłócimy się głównie o to, kto zna lepsze badania i kto się bardziej z innymi nie zgadza. Czasem też o to, kto kogo bardziej obraził. Tymczasem przy drogach codziennie rosną nowe krzyże.

Nie wiem, czy Andrzej Saramonowicz jeździ na rowerze i nie wiem, czy przyglądał się niedawnej „dyskusji” na temat bezpieczeństwa rowerzystów. Wiem za to, że jest niezwykle uważnym obserwatorem rzeczywistości, a jego celne pointy często znakomicie oddają stan ducha ludzkości w „Pokraju”. Jego zdanie o świecie, „w którym powróciła moda na plemienność i gdzie nie można dyskutować, a trzeba się opowiadać” byłoby doskonałą ilustracją do wspomnianej wyżej „dyskusji”.

Świadomie używam tu cudzysłowu, bo to, co się zwykle wyprawia w tego typu sytuacjach nie sposób nijak porównać do rozmowy. Najczęściej to po prostu festiwal aktów strzelistych, które w większości dotyczą kondycji umysłowej kogoś, kto porusza dany temat. Zasada jest prosta: wypowiedz się i pod żadnym pozorem nie przyjmuj argumentów. A jeśli ktoś przypadkiem będzie miał rację, wygarnij mu, że ma krzywe zęby. Albo jakiś inny defekt. Coś mieć musi.

Wypowiedzenie zdania „OK, przyjmuję ten argument” to coś gorszego niż wywieszenie białej flagi. Czeka za to wieczna infamia na dzielni, bo ktoś okazał się zbyt miękki, żeby bronić swojej teorii do końca. Nawet jak ta teoria nie bardzo trzyma się kupy. Na pewno są za to jakieś wyrafinowane kary. Pewnie kasjerka w Żabce inkasując 3,50 za browca krzyczy wówczas w stronę zaplecza: „Halina! Ten facet, co komuś przyznał rację w internecie kupił właśnie Tyskie! I to bezalkoholowe!”.

Jednym głosem? Nie ma mowy

Żarty żartami, ale sprawa jest poważna i wydawać by się mogło, że w sprawie bezpieczeństwa rowerzystów na drodze użytkownicy rowerów powinni mówić jednym głosem, a przynajmniej szukać jakiegoś porozumienia i wspólnego stanowiska, które można by przedstawić rządzącym.

Ale gdzie tam. Wystarczy, że ktoś ma na jakiś temat inne, a już – nie daj Boże – własne zdanie, to należy go natychmiast wypchnąć poza nawias. Co zabawne i tragiczne zarazem, często w imię tego, że „jak najwięcej ludzi trzeba nakłonić do jazdy na rowerach”. Niech więc jeżdżą i liczą się w statystykach, ale pod żadnym pozorem niech nie myślą, że są rowerzystami i mają w związku z tym cokolwiek do powiedzenia.

A jeśli przy tym będą mieli czelność stanąć od czasu do czasu w obronie kierowców, to już w ogóle należy ich uznać za piątą kolumnę, która pojawiła się w rowerowym świecie, by go rozsadzić od środka. Na przykład propozycją jazdy przez cały dzień z oświetleniem. Nie ma przecież dla użytkownika roweru niczego bardziej dewastującego jego poczucie własnej wartości. To bez wątpienia zamach.

Uderz w stół

Ciekawa sprawa. Kiedy kilka miesięcy temu napisałem w jednym z felietonów, że powinniśmy „zacząć od siebie”, też się naczytałem o sobie wielu interesujących rzeczy. Rzecz zabawna o tyle, że nie napisałem „zacznijmy od rowerzystów”, ale od siebie. Każdy od siebie, również (ale nie tylko) jadąc na rowerze . Tymczasem, poniekąd zgodnie z przysłowiem „uderz w stół, a nożyce się odezwą”, odezwały się dziesiątki „nożyc”, do żywego urażonych sugestią, że mogą na rowerze robić coś nie tak.

Zerknijmy zatem na moment w policyjne statystyki, z których wynika, że w 2019 roku na 4 426 wypadków z udziałem rowerzystów, przyczynili się oni do powstania 1 626 z nich. Jeśli ktoś ma lepszy kalkulator, to niech mnie poprawi, ale z mojego wynika, że rowerzyści spowodowali 37% wypadków, w których brali udział.

Mało? Spośród 257 ofiar śmiertelnych wśród rowerzystów, 132 z nich zginęło w wypadkach, które sami spowodowali. To ponad połowa. Nadal mało?

I to uwaga: to są tylko te zdarzenia, które figurują w policyjnych statystykach i są zarejestrowane jako „wypadek”, czyli zdarzenie, w którym ktoś ucierpiał.

Tymczasem wciąż wielu uczestników sporu o bezpieczeństwo na drogach uparcie lansuje tezę o zaledwie „kilku procentach” wypadków spowodowanych przez użytkowników rowerów. No tak. Jak się przykłada te 1 626 do ogólnej liczby wszystkich wypadków na polskich drogach (30 288), to faktycznie wychodzą uspokajające liczby. Tylko tym sposobem za chwilę odkryjemy paradoks, że najbezpieczniejszym miejscem dla rowerzystów jest autostrada, ponieważ tam nie doszło do żadnego wypadku z ich udziałem.

Wszystko albo nic

Podejrzewam, że w głowach części czytających te słowa już się kłębi podejrzenie, że ten Czykier to na pewno jakiś skryty „samochodziarz”, sponsorowany przez jakąś markę. Niestety nie, ale jeśli czyta mnie ktoś z marketingu fajnej marki, to może byłby tak uprzejmy…? Swojego samochodu musiałem się niestety pozbyć pięć lat temu (i jakoś żyję).

W ogóle pewną znamienną cechą tych dyskusji jest kompletny brak umiejętności oddzielania od siebie poszczególnych wątków i traktowanie całej rozmowy kompleksowo. Nie zgadzam się z jedną tezą? To z automatu nie wypada się zgodzić z innymi.

Odbyłem kilka dni temu ciekawą wymianę poglądów z pewnym człowiekiem na Twitterze, który uparcie argumentował, że obowiązek jazdy w kasku zniechęca część potencjalnych użytkowników do jazdy na rowerze. Do kwestii badań, na których oparta jest ta teza jeszcze za moment wrócę, ale interesujące jest również coś innego.

Mam bowiem wrażenie, że w wielu kwestiach jesteśmy zakładnikami pewnych dogmatów, które niejako z góry unieważniają inne aspekty tej samej sprawy. Dokładnie jak w tym wspomnianym na wstępie cytacie z Saramonowicza: nie możemy dyskutować, musimy się opowiedzieć. W tym przypadku, jeśli opowiadamy się za zwiększeniem liczby ludzi korzystających z rowerów, nie powinniśmy w ogóle rozmawiać o ich bezpieczeństwie, bo jeszcze część z nich zniechęcimy do tego pomysłu.

Rozwiązania trzeba wypracować

Przyznaję rację (czy ktoś mógłby przy okazji ogarnąć mi bezalkoholowego Żywca w Żabce, bo wiecie… trochę wstyd przed Ryśkiem), że narzucenie obowiązku jazdy w kaskach wszystkim rowerzystom to poniekąd wylewanie dziecka z kąpielą. I całkiem spore ryzyko dla przetrwania idei rowerów miejskich, które przecież funkcjonują w oparciu o decyzje użytkowników, podejmowane ad hoc. Nie sposób chodzić nieustannie z kaskiem pod pachą, bo być może w którymś momencie potrzeba i okoliczności skłonią nas do skorzystania z roweru.

Ale to wcale nie oznacza, że ideę obowiązku jazdy w kasku powinniśmy w całości porzucić, bo – jak „argumentują” niektórzy dyskutujący – „będzie to powód do wystawiania mandatów staruszkom”. Może powinniśmy ją po prostu gruntownie przemyśleć i jasno określić okoliczności, w których stosowanie kasku powinno być obowiązkowe, a w których nie. Łatwiej jednak jest wylać wiadro pomyj na autora takiego pomysłu, niż podjąć z nim próbę merytorycznej dyskusji. Właściwie pod byle pretekstem. Chociażby takim, że użył zdania w trybie oznajmującym, zamiast uprzejmego pytania, czy może wyrazić swój pogląd i zaprosić do wymiany myśli. OK. Z pewnością forma również ma znaczenie, ale mimo wszystko wydaje mi się, że bardziej powinniśmy się skupić nad treścią.

Zakładnicy danych bez odniesienia

Wspomniałem o badaniach, na które powołuje się wielu dyskutujących. Osobiście mam wątpliwości, czy aby na pewno wszyscy je czytali przed wklejeniem linków w komentarzach, ale zostawmy to. Interesujące jest (znowu) coś innego.

Znakomita większość tych badań realizowana była w drugiej połowie lat 90., a od tego czasu sytuacja na drogach zmieniła się diametralnie. Między rokiem 1990 a 2017 liczba samochodów w Polsce się potroiła. Obecnie na 1000 mieszkańców naszego kraju (wliczając w to również dzieci) przypada około 600 pojazdów (co polecam przy okazji do sztambucha tym wszystkim, którzy uważają, że kierowcy i rowerzyści to zbiory rozłączne). W innych krajach, gdzie realizowane były te badania, rozwój nie był aż tak dynamiczny jak u nas, ale również następował. Na drogach jest najzwyczajniej w świecie gęściej.

Druga rzecz, na którą warto zwrócić uwagę, to stosunkowo niewielkie próby, na których były realizowane owe ankiety. Gdzieś mignęła mi informacja, że w przypadku Australii w którejś z ankiet do pracy naukowej na ten temat uzyskano odpowiedzi od ok. 400 osób. Nie mam pojęcia, w jakim stopniu była to reprezentatywna próba dla całego społeczeństwa, ale raczej traktowałbym te wyniki z dystansem, pamiętając również o tym, że z zasady czym mniejsza próba, tym większy tzw. błąd statystyczny. Z traktowaniem ich jako źródła prawd objawionych o negatywnych konsekwencjach używania kasków byłbym bardzo ostrożny. Tym bardziej, że i same kaski przez trzy ostatnie dekady uległy sporej ewolucji.

Kiedyś w Warszawie będzie Amsterdam

Ale najpoważniejszym błędem, jaki popełniają wszyscy negujący konieczność używania kasków, jest opieranie się na tego typu badaniach, abstrahując jednocześnie od wszelkich innych uwarunkowań, które dla uproszczenia można określić jako społeczno-kulturowe.

Pasjami uwielbiam przytaczany tu i ówdzie argument, że w takim np. Amsterdamie czy Kopenhadze ludzie w większości jeżdżą bez kasków i jakoś dają radę. Pełna zgoda (tu żegnam się z kolejnym piwem). Tylko czy ktoś mógłby się ze mną podzielić informacją, ile w takiej Holandii lub Danii zatrzymano praw jazdy za przekroczenie prędkości w terenie zabudowanym o 50 km/h? Bo w Polsce ponad 12,5 tysiąca (sic!). Tylko w wakacje (sic!). I to są tylko przypadki złapane (sic!).

W większości znanych mi centrów dużych europejskich miast obowiązują tzw. „strefy 30”. Na ogół przestrzegane, bo też w większości europejskich krajów ustanowione prawo jest z reguły traktowane jako umowa między obywatelami, która jest przez nich zazwyczaj respektowana. Zdarzają się oczywiście wyjątki, bo nigdzie na świecie społeczeństwa nie składają się wyłącznie z dobrych ludzi. Ale też w niewielu miejscach wyjątkami są ci, którzy respektują przepisy. A u nas to właśnie jest niestety ponura codzienność.

Urzeka mnie zatem przykład Amsterdamu, ale pozwolę sobie do niego wrócić, jak już po naszych miastach zaczniemy jeździć maksymalnie 30 km/h. Zaczniemy, a nie: jak kierowcy zaczną. „Zacznijmy od siebie”, a nie od kierowców czy od rowerzystów, bo w znakomitej większości wypadków zaliczamy się do jednych i drugich.

Powtórka z rozrywki

Komentując tę awanturę użyłem porównania z sytuacją, z którą mieliśmy do czynienia pod koniec ubiegłego wieku, gdy wprowadzano obowiązek jazdy w zapiętych pasach i używania świateł do jazdy dziennej. Wklejam go poniżej, bo uważam, że jest to w pewnym sensie analogiczna sytuacja.

Różnica polega jednak na tym, że wówczas jeszcze jako tako potrafiliśmy z sobą rozmawiać, więc na większość ówczesnych problemów znalazło się jakieś rozwiązanie. Dzisiaj potrafimy się niemal wyłącznie wzajemnie obrażać, a meritum sprawy pozostaje nietknięte. Jak rowerzyści ginęli na drogach, tak giną. W tym roku już prawie jedna osoba dziennie. A my się kłócimy o to, że ktoś użył niewłaściwego słowa lub napisał zdanie w nieodpowiednim trybie.

Zaiste, bardzo nas to przybliża do rozwiązania problemu. Ale najważniejsze, że na koniec będziemy mieli rację. O ile tylko opowiemy się po właściwej stronie.

Foto: Flickr.com / Diccon Lowe

Co się stało z naszą kasą?

Spokojnie, nikt mi nic nie ukradł, ten tytuł to taka swobodna trawestacja starej piosenki Kaczmarskiego. Ale od kilkunastu dni codziennie przeglądam dziesiątki depesz o problemach finansowych, które uderzają w cały biznes, również sportowy. I w głowie kłębią mi się dziesiątki pytań. W większości bez odpowiedzi, bo na ekonomii znam się umiarkowanie, niemniej zdrowy rozsądek podpowiada, że coś tu poszło bardzo nie tak.

Jakieś 12 lat temu porzuciłem pracę w korporacji przybity poczuciem, że jestem więźniem własnego sukcesu. Pracowałem wówczas w sprzedaży w dużym wydawnictwie i doświadczałem tego, czego doświadcza każdy handlowiec, próbujący nakarmić wciąż nienasycony organizm organizacji. Czym więcej dowoziłem, tym wyżej wędrowała poprzeczka i tym większe były cele na kolejny miesiąc, kwartał czy rok. Ale gdy tylko nadchodził moment nawet lekkiego załamania, obserwowałem kolegów z sąsiednich biurek, jak pakowali swoje rzeczy do kartonów. Cele pozostawały niezmienne. Znamy to wszyscy.

Kroplą, która przelała czarę goryczy, była wówczas wizyta u jednego z dużych klientów. Polski oddział globalnego koncernu, ten zaś to absolutny światowy top, jeśli idzie o zasięg i obroty. Wyżej w tej branży być się już nie dało. Weszliśmy do budynku, a tam atmosfera jak w rodzinnym grobowcu. Nie mieliśmy pojęcia o żadnym poważnym kryzysie, a przed spotkaniem studiowaliśmy wyniki – wszystkie na zielono, w Polsce również. Nic z tego nie rozumiałem, dopóki ktoś nam nie powiedział wprost: urośliśmy, ale za mało. Teraz czekają nas poważne cięcia.

Znam też historię dużej firmy z branży sportowo – odzieżowej, która musiała dokonywać gigantycznej restrukturyzacji, likwidując oddziały na całym świecie. Tylko dlatego, że się jeden facet w garniturze pomylił w obliczeniach i pochwalił przed radą nadzorczą niemożliwym do zrealizowania wynikiem. Nie mam pojęcia ilu ludzi straciło przez to pracę.

Dałem sobie spokój.

Z bycia zakładnikiem sukcesu stałem się później więźniem własnej porażki i w sumie tak do końca nie jestem pewien, co lepsze. Niemniej od dawna sypiam nieco lepiej, a budzę się z wiarą, że życie mnie nauczyło czegoś więcej, niż gonienia za własnym ogonem. To jednak opowieść na inną okazję.

Patrzę teraz na te kasandryczne przepowiednie mówiące o końcu świata jaki znamy i trochę nie mogę się nadziwić, że przez te wszystkie lata budowania światowej gospodarki nikomu nie przyszło do głowy, że pewnego dnia trzeba będzie to wszystko na jakiś czas zamknąć i przeczekać. Ludzkość, skądinąd wiele razy doświadczona różnego rodzaju plagami, zrobiła się tak pewna siebie, że uznała, iż teraz może się już tylko rozwijać i nic jej w tym marszu nie zatrzyma. „No to potrzymajcie mi drinka” – powiedział koronawirus.

Wydaje mi się nie mieć dzisiaj większego znaczenia model, w jakim funkcjonują gospodarki, bo w gruncie rzeczy wszystkie i to na wszystkich poziomach realizują w zasadzie jeden schemat: natychmiastową redystrybucję niemal każdej zarobionej złotówki, juana czy centa. Niewielkie w istocie różnice polegają z grubsza na tym, że inaczej wydaje się je w modelach kapitalistycznych, a nieco inaczej w socjalnych. Efekt jest mniej więcej podobny: w kasie niemal zawsze jest pusto.

Chociaż są też wyjątki. Ciekaw jestem gdzie są dziś wszyscy krytycy, którzy pomstowali na Apple, że trzyma na kontach zarobione miliardy? Ciekaw też jestem, czy doczeka się słowa uznania jeden z byłych prezesów dużej polskiej spółki, usunięty ze stanowiska podobno i za to, że kitrał w skarbcu kasę, zamiast ruszyć w Europę na zakupy słabszych konkurentów.

W sporcie zasadniczo sytuacja wygląda tak samo. Jeśli kluby mają szczęście i nie są po uszy zapożyczone, to w znakomitej większości są niemal doskonale zbilansowane. Kiedyś pisałem tekst o tym, jak zorganizowany pod względem właścicielskim i kapitałowym był Team Sky. Przestudiowałem kilka lat ich raportów finansowych. Największy w światowym peletonie budżet spinał się niemal idealnie na zero. Dziś czytam pełne trwogi słowa Gerainta Thomasa, że odwołanie Tour de France i innych wyścigów grozi kolarstwu poważnym głodem.

Nie chodzi mi o to, żeby się teraz pastwić nad naszą krótkowzrocznością, bo nic to już w tej chwili nie zmieni. Ale jeśli mamy z tej sytuacji wyciągnąć jakąś lekcję, to wymaga ona szybkiego porzucenia przez nas wszystkich myślenia o tym, jak wrócić do tego, co było. O bardzo wielu aspektach życia będziemy się musieli nauczyć myśleć zupełnie inaczej.

Od kilku dni jestem zbudowany listem, jaki do społeczności lekkoatlatycznej wysłał szef World Athletic Sebastian Coe. Napisał on w nim między innymi, że warto wykorzystać ten trudny moment na to, żeby na nowo przemyśleć pewne rzeczy. I żeby w końcu zerwać z myśleniem, opartym na schemacie „zawsze tak robiliśmy”.

Bardzo w tym kibicuję i jemu, i nam wszystkim.

W miejski rower też trzeba umieć

Kilkanaście dni temu operator krakowskiego roweru miejskiego Wavelo ogłosił wycofanie się z umowy z miastem na utrzymanie systemu. Dlaczego w Krakowie nie udało się to, co z powodzeniem działa w innych miastach?

Ci, którzy mnie trochę znają wiedzą, że mam na pieńku z Krakowem. Na ogół się z tego śmieją (ja również), ale faktycznie coś jest na rzeczy. Nie polubiłem się z tym miastem, choć gdy kilka lat temu los mnie tu przygnał byłem pełen nadziei, że okaże się fajnym miejscem do życia. Nieszczególnie to się udało i bynajmniej nie chodzi wyłącznie o smog. Powodów jest znacznie więcej.

Być może najważniejszym jest ten, że znakomitą większość mojego dorosłego życia spędziłem w Warszawie, obserwując przez ponad dwie dekady zmieniające się miasto, w którym wciąż tkwię, zarówno mentalnie, jak i fizycznie, spędzając tam zwykle większą część tygodnia. Owszem, Warszawa też ma sporo za uszami, rozwija się w wielu obszarach bardzo chaotycznie, uległa betonozie i pozwoliła się zdominować deweloperom, którzy zabudowują dosłownie każdy skrawek wolnego terenu. Ale jednocześnie w bardzo wielu obszarach zmienia się mocno na korzyść mieszkańców. Do Berlina, który nawet przy zakupie biletu na metro informuje: „Weil Wir Dich Lieben” (Ponieważ Cię kocham), wciąż Warszawie daleko, ale konsekwentnie zmierza w tę stronę, stając się z roku na rok miastem coraz bardziej przyjaznym mieszkańcom. „Zakochać się w Warszawie” wcale nie jest trudno.

Po kilku latach pomieszkiwania w „Magicznym Krakowie” mam taką obserwację, że to jest bardzo fajne miasto, ale z fatalnie zaprojektowanym user experience. Objawia się to na różne sposoby, ale w moim przypadku najczęściej doświadczam tego w obszarze komunikacyjnym. O ile bowiem większość znanych mi miast czyni ciągłe starania w celu poprawy komunikacji i usprawnienia ruchu w mieście (a niektóre zaczynają coraz głośniej mówić o jego ograniczeniu), o tyle Kraków całkowicie skapitulował przed kierowcami.

Jest to sprawa o tyle ciekawa, że swego czasu był bodaj pierwszym miastem, które praktycznie wyłączyło ruch w dość szeroko rozumianym centrum. Od tej pory minęły już jednak dobre dwie dekady, liczba samochodów w mieście lawinowo wzrosła, a w systemie pojawiło się tyle dziur i wyjątków, że przy odrobinie szczęścia można dzisiaj bez większego problemu wjechać autem nawet na Rynek. Niedawno miałem okazję jechać przez strefę teoretycznie wyłączoną z ruchu Uberem. Kiedy zapytałem kierowcę czy aby na pewno może tędy jechać, spojrzał na mnie tak, jakbym przed chwilą przybył z Matplanety.

Żeby lepiej zrozumieć na czym polega nietypowe krakowskie user experience, polecam udać się w okolice jakiegoś remontu. Daleko nie szukając: jakiś czas temu była remontowana ulica w mojej okolicy, o czym mieszkańców i kierowców z wyprzedzeniem poinformowano. Ale kiedy ma się rozpocząć remont? Jak długo potrwają utrudnienia? Who cares!? Kraków jest „magiczny”, więc pewnego dnia remont się po prostu zacznie, po co drążyć temat… O zmianach organizacji ruchu i np. odwróceniu kierunku jazdy na którejś z licznych jednokierunkowych uliczek większość kierowców dowiaduje się dopiero wtedy, jak zauważa, że wszystkie znaki są odwrócone…

Całkiem ładna tablica z zupełnie bezużyteczną informacją, czyli Kraków w pełnej krasie 😉

No dobra, ale miało być o rowerach, więc zmierzajmy do brzegu, choć te didaskalia wydają mi się dość istotne, żeby zrozumieć istotę problemu.

Otóż kilkanaście dni temu spółka, która obsługiwała w Krakowie Wavelo, czyli system roweru miejskiego, poinformowała o wycofaniu się z umowy z miastem. Umowy o tyle nietypowej w skali kraju, że w Krakowie miasto za system praktycznie nic nie płaciło. Złotówka miesięcznie za rower (czyli 1500 zł, bo rowerów w systemie było 1,5 tysiąca) i przerzucenie wszystkich kosztów na operatora systemu – tego nie wymyślono nawet w równie oszczędnym Poznaniu. Czy mogło się udać? Nie sądzę.

Nie wiem, jakich kalkulacji dokonano w zarządzającej systemem spółce BikeU i na jakich założeniach zbudowano model biznesowy tej działalności (jak ktoś ma ochotę nieco bardziej zgłębić temat, to polecam fachowe opracowanie tutaj). Ale moim zdaniem nie mogło się to udać z jednego zasadniczego powodu.

Przy konstrukcji oferty dla korzystających z systemu przyjęto całkowicie błędne założenie, że rower miejski jest tanią formą rekreacji, w związku z czym ludzie będą chcieli korzystać z rowerów i spędzać na nich dużo czasu choćby po to, żeby za jego pomocą zwiedzać miasto. Niewykluczone, że ktoś wyszedł tutaj z założenia, że skoro Kraków jest odwiedzany rocznie przez ponad 13 milionów turystów, czyli ponad 15-krotność liczby mieszkańców miasta, to właśnie oni będą główną klientelą tego systemu.

Jeśli tak, to zupełnie pokpiono sprawę na etapie realizacji aplikacji dla systemu, bowiem ta z punktu widzenia jednorazowego użytkownika była zupełnie nieintuicyjna i wręcz zniechęcała takich krótkoterminowych użytkowników do włączenia się w system (znowu kłania się UX – również w obszarze samego korzystania z systemu i mechanizmu wypożyczania roweru – istny koszmar). Ofertę zbudowano bowiem na modelu abonamentowym. Teoretycznie atrakcyjnym cenowo (np. za 25 zł. miesięcznie do wykorzystania było aż 90 minut jazdy na dzień), ale w istocie całkowicie sprzecznym z podstawową ideą roweru miejskiego.

Rzecz w tym, że celem korzystania z roweru miejskiego nie jest sama jazda na rowerze, tylko uzupełnienie systemu transportu publicznego o łatwo dostępny środek lokomocji, możliwy do wykorzystania na krótkich odcinkach w razie nagłej potrzeby. Chcesz podjechać 500 metrów – łapiesz rower, wsiadasz, jedziesz, odstawiasz i załatwiasz swoje sprawy.

Dlaczego tam, gdzie działa Veturilo, wystarczających jest 20 darmowych minut dziennie (wg danych za 2017 rok średni czas wypożyczenia roweru w Warszawie wyniósł 21 minut i 12 sekund), a w Krakowie, gdzie do pokonania są teoretycznie mniejsze odległości, niewystarczająco atrakcyjne okazuje się aż 60 bezpłatnych minut dziennie, dostępne w ramach najtańszego abonamentu? Dlaczego w pełnym turystów Krakowie w rekordowym dniu wypożyczono 8245 rowerów, a w niespełna trzy razy większej Warszawie 15 kwietnia 2018 roku zanotowano blisko 50 tysięcy wypożyczeń w ciągu doby?

Pułapka tkwi właśnie w modelu abonamentowym, który działa zasadniczo tylko wtedy, kiedy osoba płacąca stały abonament ma poczucie jego wykorzystania. Każda forma usługi, oferowanej w modelu subskrypcyjnym działa tylko wtedy, gdy płacący ma wrażenie, że wykorzystuje więcej, niż płaci. Kupując abonament Netflixa ludzie często przeliczają go na wartość biletów do kina i czują się zaspokojeni, gdy obejrzą 2-3 filmy, bo wówczas wartość opłaconej usługi w jakiś sposób im się równoważy. Dla odmiany: korzystający ze Stravy Summit często dezaktywują usługę premium w zimie, kiedy mniej jeżdżą na rowerze i przywracają ją z powrotem wiosną.

Model abonamentowy działa tak naprawdę tylko wtedy, gdy jego użytkownicy mają poczucie, że są w stanie wykorzystać usługę, za którą zapłacili. W wariancie, oferowanym przez Wavelo, mieliby to poczucie tylko wtedy, gdyby jeździli co najmniej godzinę dziennie.

W Krakowie dostaliśmy więc źle zaprojektowany i jeszcze gorzej wykonany system roweru miejskiego, któremu zaszkodziła nie tyle konkurencja ze strony elektrycznych hulajnóg (a tak brzmi oficjalna wersja operatora), ile cała masa błędów, popełnionych na etapie projektowania i realizacji usługi. (Chociaż trzeba uczciwie oddać, że Wavelo miało jedną przewagę nad wszystkimi innymi rowerami miejskimi: wał napędowy, zastępujący łańcuch – zmorę Veturilo).

W tym momencie ktoś mógłby zapytać: dlaczego właściwie czepiam się Krakowa, skoro tak zaprojektowany system nie sprawdziłby się tak naprawdę nigdzie? Otóż moim zdaniem nigdzie indziej nie dopuszczono by do jego powstania.

Tu wracamy do tego, co na własny użytek często nazywam „fasadowością” Krakowa. „Magiczny Kraków” (tak brzmi oficjalny claim miasta) dość dobrze oddaje jego charakter, oparty w dużej mierze na tworzeniu iluzji jakiegoś działania. Decydując się na rozwiązanie, w którym funkcjonowanie całego systemu spoczywało wyłącznie na jego operatorze, miasto upiekło dwie, a właściwie trzy pieczenie na jednym ogniu: nie poniosło właściwie żadnych kosztów, uniknęło jakiejkolwiek odpowiedzialności i stworzyło iluzję posiadania systemu roweru miejskiego, który w niewielkim stopniu (jeśli w ogóle) odpowiadał na potrzeby komunikacyjne miasta.

I tu jest clou całego problemu, związanego z systemami rowerów miejskich: miasta inwestują w nie przede wszystkim po to, żeby chociaż częściowo rozwiązać własne problemy transportowe i odciążyć swoje ulice z prywatnych samochodów. Płacąc operatorom za utrzymanie systemu, formułują jednocześnie pewnego rodzaju oczekiwania. System, pozostawiony w całości w gestii operatora, jest siłą rzeczy zakładnikiem jego interesu ekonomicznego. Skutki? Właśnie widzimy.

W bezpośrednim sąsiedztwie warszawskiej Galerii Mokotów jest zlokalizowanych 60 stojaków na rowery Veturilo. To oznacza 60 szans na to, że do galerii przyjedzie mniej samochodów (rzecz jasna tylko szans, bo czy faktycznie ludzie skorzystają z roweru to zupełnie inna sprawa). Do niedawna najbliższy stojak w okolicy otwartego 2 lata temu w Krakowie centrum handlowego Serenada znajdował się jakieś 500 metrów od niego. Od jakiegoś czasu jest bliżej. Pomieści 10 rowerów.

Ot, różnica.

Pinkie, czyli jak chcieć nie chcieć

Cała sztuka nie polega tylko na sprawianiu, żeby ludzie nie mogli czegoś zrobić, bo prędzej czy później i tak to zrobią. Sztuka polega na tym, żeby tego NIE CHCIELI robić.

Uważni czytelnicy tego bloga zwrócili pewnie uwagę, że drugą po kolarstwie kategorią tematyczną, którą tu poruszam, jest bezpieczeństwo ruchu drogowego. Dzieje się tak nie bez przyczyny. Zwykle bowiem kilka razy w tygodniu narażam swoje życie, wystawiając obleczony w lycrę odwłok na widok pań i panów kierowców, co sprawia, że jestem żywo zainteresowany ich zachowaniem w moim bezpośrednim sąsiedztwie. A ponieważ zdarza mi się to czynić w różnych częściach tak kraju, jak i kontynentu, wniosków z tych obserwacji, uzupełnionych różnego rodzaju lekturami i badaniami, mam (tak mi się wydaje) całkiem sporo.

Nie chcę tu pozować na eksperta, co się naczytał badań i będzie teraz dowodził, że skoro nie jest prawdą, że piesi notorycznie wchodzą na ulicę, zapatrzeni w swoje telefony (a nie jest), to problemu nie ma. Nie zamierzam też nikogo przekonywać, że skoro jeżdżę od 1993 roku i pokonałem dotychczas samochodem lekko licząc milion kilometrów, a dotąd jeszcze nie potrąciłem jelenia, to znaczy, że empirycznie udowodniłem, iż jelenie nie wbiegają na drogę (bo i takie ciągi myślowe gdzieś się w przestrzeni pojawiają). Nic z tych rzeczy. Po prostu czasem odzywa się we mnie filozoficzna natura i każe zebrać swoje przemyślenia w jednym miejscu.

Mam do tego w zanadrzu dość upierdliwy asset, polegający na tym, że jestem aktywnym uczestnikiem ruchu, należącym jednocześnie do trzech, zwykle wzajemnie się zwalczających kategorii: kierowców, rowerzystów i pieszych. I nie to, że jestem pieszym tylko wtedy, kiedy idę z domu na parking, ale np. w Warszawie, gdzie spędzam większość „roboczego” tygodnia, korzystam wyłącznie z własnych nóg i transportu zbiorowego (polecam). I jakby tego wszystkiego było mało, to do tych wszystkich trzech grup, poruszających się po naszych drogach i chodnikach, mam stosunek dość krytyczny i nie zamierzam tu nikogo bronić, bo w kontekście bezpieczeństwa na drogach wszyscy mamy porządnie za uszami. Dosłownie wszyscy. (Z wyjątkiem użytkowników elektrycznych hulajnóg, których w ogóle nie powinno być).

Sorry za ten przydługi disclaimer, ale wbrew pozorom on też ma swoją przyczynę. Chodzi mi bowiem o to, że problemów, związanych z BRD nie da się rozwiązać, patrząc na nie tylko z jednej perspektywy: albo kierowców, albo pieszych, albo rowerzystów, zarządców dróg, włodarzy miast, miejskich aktywistów, czy – last but not least – ludzi, którzy prawo stanowią. Na ten problem składa się tyle elementów, że sprowadzenie tego wszystkiego do zdania: „trzeba zwęzić ulice, bo w Jaworznie się udało”, prowadzi nas wszystkich na kompletne manowce.

Przyglądam się od dłuższego czasu internetowej dyskusji na ten temat i tylko przez szacunek dla ofiar wypadków oraz ich rodzin unikam tu określenia „gównoburza”. Problem naprawdę jest poważny, ale trudno poważnie traktować ludzi, którzy bezrefleksyjnie sięgają po badania (a najczęściej wyłącznie po ich wycinek), byle tylko udowodnić swoją tezę. Zaprawdę trudno się dogadać w sytuacji, kiedy każdy szuka argumentów przeciw drugiej stronie, zamiast wspólnie się zastanowić, gdzie tak naprawdę tkwią przyczyny tego stanu rzeczy, z jakim od lat mamy do czynienia na polskich drogach.

Żeby było zabawniej: wszyscy właściwie mają rację. Ale ta dyskusja przypomina kłótnię matematyków, z których jeden uważa, że 5+4=9, drugi twierdzi, że to nieprawda, bo 3×3=9, a jeszcze inny, że ci dwaj nie mają racji, bo przecież to 8+1=9. I nie potrafią znaleźć sposobu na to, by ogłosić światu, że istnieje całkiem sporo metod na uzyskanie liczby 9 i większość z nich się wzajemnie nie wyklucza.

Przysłuchując się tej dyskusji nie mogę się uwolnić od wrażenia, że w jednym aspekcie błądzimy dokładnie wszyscy. Wszyscy bowiem próbujemy znaleźć metodę na to, żeby zmusić innych do przestrzegania przepisów, albo sprawić, żeby nie mogli ich łamać. Moim zdaniem brniemy w ślepy zaułek, bo jeśli na jakiejś drodze można jechać 50 kmh, to prawdopodobnie można jechać też szybciej. Zgoda: utrudniajmy tę możliwość, ale nie oczekujmy, że to rozwiąże problem, bo łamanie barier – zwłaszcza sztucznych – leży w ludzkiej naturze i zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał spróbować. „Co, ja nie pojadę? A na pewno powinno tu być 50?”.

Kiedyś w jakiejś rozmowie użyłem przykładu, który okazał się skutecznie obrazować problem. Otóż ludzie starają się czasem o pozwolenie na użytkowanie broni. Mniejsza o ich motywacje, ale tak po prostu jest. Starając się o pozwolenie na używanie broni, muszą przejść szereg upierdliwych procedur i wylegitymować się znajomością określonych przepisów oraz umiejętnością posługiwania się rzeczoną bronią. W gruncie rzeczy dokładnie tak samo jest z prawem jazdy: muszę przejść określone badania, zdać egzamin z przepisów i udowodnić, że potrafię we właściwy sposób korzystać z pojazdu.

Dostając pozwolenie na broń nie dostaje się z automatu licencji na zabijanie. Dostaje się wyłącznie prawo użycia jej w ściśle określonych okolicznościach. Dlaczego więc otrzymując prawo jazdy ludziom się wydaje, że mogą użytkować pojazd w każdy możliwy sposób i w każdych okolicznościach? Facet, który wyszedłby na Marszałkowską, żeby sobie postrzelać, nawet w powietrze, bez zamiaru zranienia kogokolwiek, byłby prawdopodobnie przez wszystkich w okolicy nazwany chorym pojebem. Dlaczego więc ten sam facet, który na tej samej Marszałkowskiej rozpędza się swoją ryczącą furą do 120 kmh, jest przez większość ludzi nazywany cool gościem, a część towarzystwa robi mu z zachwytem zdjęcia?

Sztuka nie polega tylko na sprawianiu, żeby ludzie NIE MOGLI czegoś zrobić. Sztuka polega na tym, żeby tego NIE CHCIELI robić. Tak, jak większość ludzi, posiadających pozwolenie na broń, nie wychodzi sobie ot tak postrzelać. Przecież – technicznie rzecz ujmując – mogą. A jednak z różnych powodów nie chcą.

Jakiś czas temu z podobnym problemem, występującym na podobną skalę, jak u nas, borykali się Australijczycy. Imali się różnych sposobów: progi zwalniające, wysepki, obowiązek jazdy z opiekunem przez 2 lata od uzyskania prawa jazdy itd. Z czasem z pomocą przyszła im technologia, masowo instalowane fotoradary, wykorzystywanie systemów GPS itd. Do tego jeszcze sporo zmian w prawie, z kosmicznie wysokimi mandatami, zwłaszcza za kolejne wykroczenia. Nie wiem, jak wyglądały wtedy, a jak wyglądają dzisiaj ich statystyki, więc nie będę się na ten temat wymądrzał, ale z zeznań dość licznie mieszkającej tam rodziny wynika, że nawet pająki i węże nie budzą takiego lęku, jak widok listonosza z przesyłką z wydziału komunikacji. Wiem jednak, że kilkanaście lat temu Australijczycy zrealizowali pewną kampanię, o której mówili tam wówczas niemal wszyscy i która walnie przyczyniła się do tego, że Aussie przekraczać prędkości na ogół po prostu nie chcą.

Kampania nosiła tytuł „Pinkie” i promowała z pozoru niewinny gest, który niósł ze sobą dość konkretny przekaz: „pewnie ma małego i musi sobie kompensować szybką i niebezpieczną jazdą”. Zresztą… klipy latają do dziś po sieci i można sobie obejrzeć:

W reklamowym światku ten przykład też raz po raz wypływa, bo pomysł zdobył sporo nagród i do dziś jest jednym z nielicznych przykładów skutecznej kampanii, zbudowanej na pozytywnym przekazie, zamiast epatowania przydrożnymi krzyżami, śmiercią z kosą, zniczami i innymi tego typu precjozami, które do refleksji mogą skłonić wyłącznie księgowego, robiącego przelew za te smutne produkcje. Jak kto ciekaw, jak to było zbudowane, na jakie obszary mózgu działało i dlaczego ostatecznie zadziałało, można sobie poczytać tutaj.

Wracając na nasze podwórko i do niekończących się dyskusji o poprawie bezpieczeństwa na naszych drogach, to jest jeszcze jeden element, który się w tym wszystkim dość mocno wybija: wszyscy chcemy coś zrobić, ale najlepiej, żeby coś więcej zrobili inni. Przy tym wszystkim dochodzi czasem do absurdów, bo jak się czyta niektóre wypowiedzi, to można się natknąć na taką ekwilibrystykę, z której wynika, że drogi powinny być szersze, żeby nie było korków, ale węższe, żeby ludzie jeździli wolniej. Z podniesieniem kwot mandatów też już nie taka prosta sprawa, bo niby wszyscy się zgadzają, że te obowiązujące już ponad dwie dekady budzą bardziej śmiech niż trwogę, ale niech no który poseł podniesie za tym rękę, to już na pewno więcej na niego nie zagłosujemy. Fotoradary – wiadomo: powinno być ich jak najwięcej, ale to maszynki do wyciągania kasy z kieszeni kierowców. Totalna schizofrenia.

Fajnym przykładem, jak to działa w praktyce, były niedawne próby wprowadzenia tzw. „zielonej strefy” na krakowskim Kazimierzu. Najpierw wszyscy gromko przytaknęli, gdy ktoś zdiagnozował problem, że ta turystyczno-imprezowa dzielnica jest zastawiona samochodami w stopniu już dawno przekraczający zdrowy rozsądek. Co należy zrobić? Wyrzućmy samochody z Kazimierza! Ale tam jeździ sporo meleksów z turystami, a jak ich ubędzie, to biznes przestanie się kręcić. No to wymyślmy, że elektryczne mogą jeździć. Ale nie ma elektrycznych dostawczaków, a towar do knajpy trzeba jakoś dowieźć. No to dostawcze też niech wjeżdżają. Ale jak my właściwie wniesiemy nasze zakupy? Jak przywieziemy dzieci ze szkoły? Jak dowieziemy babcię do szpitala? I na tym skończyły się konsultacje i zostało po staremu. Aż żałuję, że nie zrobiłem foty tablicy z zielonym samochodem, oznaczającej początek „zielonej strefy”. Nie wiem, czy wisiała tam dwa tygodnie.

Konkludując: fajnie, żeby wreszcie ludzie przestali na ulicy zabijać innych. Tylko zanim to nastąpi powinniśmy chyba sami zrozumieć, że to w naszych głowach powinna się najpierw dokonać ta zmiana. Bo raczej nie mam powodu podejrzewać, że mój kumpel będzie jeździł przepisowo i przepuszczał staruszki na przejściu, jeśli cmokam z zachwytem nad każdym koniem mechanicznym w jego wypasionej bryce, a informację o przyspieszeniu kwituję przeciągłym „ojacjenjepjerdoooolę”.

Pora dorosnąć i nauczyć się traktować samochód jak narzędzie do przemieszczania z miejsca na miejsce, a nie jak przedłużacz na… pinkie. Może wtedy będzie łatwiej zmienić wszystko inne.

Foto: zajumane ze strony mvmm.com.au

Nie uwierzysz…

„Wisłę oczywiście wszyscy kochają. Tak się jednak składa, że niemal każdy pragnie przeliczyć tę miłość na pieniądze”. I tylko rachunek, jaki na koniec przyszło klubowi za tę miłość zapłacić, okazał się być wyjątkowo słony…

Wyobraź sobie, że ktoś opowiada ci jakąś zupełnie nieprawdopodobną historię. Taką, w którą mimo najszczerszych chęci nie jesteś w stanie uwierzyć, a po jej wysłuchaniu odwracasz się od opowiadającego, wywracasz oczami i kreślisz palcem kółka w okolicy skroni. Każdy z nas kiedyś miał z czymś takim do czynienia.

Szymon Jadczak opowiada właśnie taką historię. Z tą różnicą, że jeszcze zanim zabierzesz się za jej lekturę, wiesz już, że jest prawdziwa. To wszystko wydarzyło się naprawdę, tuż obok ciebie. Niewykluczone, że nie raz mijałeś jej bohaterów gdzieś na ulicach Krakowa.

W gruncie rzeczy mogłaby to być pouczająca opowieść o siedmiu grzechach głównych, bo mamy je tutaj wszystkie w komplecie. Ale to nie wyczerpuje tematu. Ten katalog jest bogatszy o porażającą głupotę, brak wyobraźni i totalną niemoc, która dotknęła tutaj niemal wszystkich: władze klubu, kibiców, polityków, miasto, biznes, policję i inne służby. Nie ominęła również piłkarzy, choć w gruncie rzeczy oni są tutaj największymi ofiarami. Nie licząc rzecz jasna tych ofiar, które w tej wojnie straciły pieniądze, zdrowie, a niektórzy również życie (choć część z nich poniekąd na własne życzenie).

Nie przesadzę, jeśli napiszę, że „Wisła w ogniu” Jadczaka powinna być lekturą obowiązkową. Nie tylko dla tych, którzy marzą o zrobieniu kariery jako sportowi menedżerowie. To powinien być przewodnik dla wszystkich służb i urzędników, dla prokuratorów, sędziów, nauczycieli, rodziców, ale również dla wielu młodych ludzi, których kusi atrakcyjna wizja beztroskiego życia w stadionowej bandyterce. Bo wbrew pozorom jest to historia z morałem: prędzej czy później każdy bandyta objawi swój czuły punkt, prędzej czy później pęknie lub popełni błąd, prędzej czy później każda organizacja się rozsypie. Na końcu każdej, nawet najbardziej bezczelnej i nieprawdopodobnej historii, górę wezmą zwyczajne ludzkie słabości, które położą kres nawet najśmielszym planom.

Jadczak snuje swoją opowieść w formie obszernego reportażu. Pisze lekko, ze swadą, czasem ironizując, a czasem sprawiając wrażenie, że sam nie dowierza w opisywany przez siebie splot wydarzeń. Czyta się szybko, ale w głowie z każdą chwilą wyrzyna się wielki znak zapytania: jak to wszystko było możliwe?

Nie zdradzę, czy pada odpowiedź…

_________

Nie byłbym też sobą, gdybym w tym miejscu nie wbił osobistej szpili. Otóż ta historia mogła się zasadniczo wydarzyć wszędzie, ale nie bez powodu wydarzyła się właśnie w Krakowie. Wszędzie istnieją bandyckie subkultury, zgromadzone wokół piłkarskich klubów. Wszędzie rywalizują o wpływy i wszędzie toczą walki z innymi bojówkami. Ale tylko w Krakowie udało im się przejąć na własność wielki klub. Dlaczego?

Szymon pisze o Krakowie, że to wielkie miasto z małomiasteczkową mentalnością. To prawda, ale nie jedyna. Kiedy ponad 3,5 roku temu przeprowadziłem się do Krakowa (wciąż mam nadzieję, że tylko na chwilę), szybko zrozumiałem, co mnie w tym miejscu irytuje najbardziej: fasada. Tutaj wszystko jest na pokaz, jak rodowe srebra, wystawione w przeszklonym kredensie.

Życie w Krakowie jest łatwe, jeśli potrafisz zrobić wrażenie. Nic więc dziwnego, że nikt tu specjalnie nie sprawdzał potencjalnych inwestorów Wisły, z których jeden przyjechał drogim samochodem z Warszawy, a drugi – rekomendowany przez robiącego w UK biznesy Szweda – samolotem z Kambodży. Obaj zrobili wrażenie. To wystarczyło, by ich umówić na spotkanie z prezydentem miasta. I by dwukrotnie (!) przy okazji tych wizyt go skompromitować.

Kraków jest czymś na kształt wielkanocnej pisanki: pięknie zdobionej, kolorowej, o której często pisze się w kolorowych magazynach i którą obsypuje się gradem rozmaitych nagród. Ale w środku jest pusta. To jest miasto dla turystów, ma tylko zrobić wrażenie. Przez dzień, dwa, może trzy – potem wyjadą. Oni uwierzą, że mamy tutaj wspaniałe teatry i znakomitych aktorów, ale oni nie jeżdżą tramwajami, w których nazwy przystanków czyta syntezator mowy, głosem tak sztucznym i beznamiętnym, że po kwadransie jazdy masz ochotę wysiąść i rzucić się pod koła.

Tylko tutaj to było możliwe. I tutaj właśnie to wszystko się wydarzyło, choć tak naprawdę wciąż nie sposób w to uwierzyć.

Foto otwierające: Flick / bobita79; okładka: empik.com

Trzeba być do bólu uczciwym.

Miałem wczoraj wielką przyjemność uczestniczyć w kameralnym spotkaniu z Jurkiem Górskim. Jeśli ktoś czytał książkę Łukasza Grassa „Najlepszy” lub oglądał film pod takim samym tytułem – wie z pewnością o kogo chodzi. Kto nie czytał lub nie widział – polecam.

Jurek Górski jest facetem, który w latach 70. ubiegłego stulecia dał się wciągnąć w kuszący świat narkotyków. Nietrudno się domyślić, że przepadł w uzależnieniu i konsekwentnie zmierzał w stronę dna, lądując w więzieniu i „lecząc się” spętany pasami na łóżku szpitala psychiatrycznego (w PRL-u oficjalnie nie występował problem narkomanii, więc uzależnieni ludzie byli w dość bezceremonialny sposób „leczeni” z uzależnienia od leków).

Żeby nie psuć nikomu zabawy, pominę w tym miejscu część opowieści o tym, w jaki sposób udało mu się z tego wyjść. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie swego życia stanął w amerykańskim mieście Huntsville na najwyższym podium tzw. „podwójnego Ironmana” (8 kilometrów pływania, 360 kilometrów na rowerze i 84 kilometry biegu).

Nietrudno się też domyślić, że człowiek, który przeszedł taką drogę, nie zatrzymał się na swoich osiągnięciach i nie odcina od nich kuponów, ale konsekwentnie realizuje swoją misję, dzieląc się pasją, doświadczeniami i niespożytą energią z innymi. To właśnie głównie tej części jego aktywności dotyczyło nasze wczorajsze spotkanie.

Umówiłem się z Jurkiem na dłuższą rozmowę, więc być może w niedalekiej przyszłości będę mógł się również podzielić jego kilkoma ciekawymi spostrzeżeniami o życiu. Ale jedna myśl, którą wypowiedział już właściwie na zakończenie wczorajszego spotkania, bardzo mocno utkwiła mi w głowie i to nią właśnie chciałem się na gorąco podzielić.

Powiedział bowiem coś takiego: „Możesz na co dzień odgrywać przed światem swój spektakl i grać w nim swoją rolę. Przed kumplami możesz udawać i mówić, „nic się nie dzieje, wszystko jest w porządku”. Ale kiedy staniesz przed lustrem, to wobec siebie musisz być do bólu uczciwy. Musisz zdawać sobie sprawę z tego, w którym miejscu jesteś słaby. Dopiero wtedy będziesz w stanie zamienić swoją słabość w siłę”.

I zakończył spotkanie słowami: „Nazywam się Jurek Górski. Byłem narkomanem. Jestem uczciwym człowiekiem”.

Nie chciałbym popadać tutaj w nieszczery mentoring, ale fascynują mnie ludzie, którzy posiedli taką sztukę autorefleksji i potrafią najpierw zidentyfikować swoje słabości, a później z nimi walczyć. Większość z nas ocenia ludzi podobnych do Jurka przez pryzmat tego, jak długą drogę musieli przebyć, żeby osiągnąć swój cel i sukces. Tymczasem największa walka i najtrudniejszy proces nie miały miejsca podczas morderczego treningu, ale znacznie wcześniej: kiedy trzeba było we własnej głowie zobaczyć i zaakceptować prawdziwy obraz samego siebie.

Bardzo się cieszę na tę rozmowę.

Za zaproszenie dziękuję Klubowi Żeglarsko-Biznesowemu Sailing Poland.

___________________

PS. Obserwuj moją stronę na Facebooku lub profil na Twitterze, żeby śledzić na bieżąco kolarskie (i nie tylko) komentarze i dyskusje. Zapraszam!