Anonimowy? I dzięki Bogu…

Dawno, dawno temu, jeszcze w czasach, kiedy nie było powszechnie dostępnego internetu, Google Maps, Tłumacza i w ogóle żadnego Google, wybraliśmy się w podróż do Francji. Jechaliśmy Polonezem na gaz i zanim odkryliśmy, że pytania o „elpidżi” nie przynoszą żadnego rezultatu, bo we Francji trzeba pytać o „żepeel”, popłynęło trochę łez, a ja musiałem wysłuchać wielu gorzkich słów na temat tego, że jestem nieprzygotowany do zajęć. W końcu jednak dojechaliśmy i zamieszkaliśmy u znajomej oraz jej wielkiego psa Atosa.

Ten ostatni zasługuje zresztą na osobną opowieść. Był to mieszaniec doga błękitnego z tosa inu, wielkości mniej więcej dobrze wyrośniętego cielaka. Z zastrzeżeniem, że przeciętny cielak to w porównaniu z tamtym stworzeniem uosobienie gracji i inteligencji. Każda część ciała tego psa żyła własnym życiem, co najlepiej było widać, kiedy biegł. A poruszał się niemal wyłącznie biegiem (a w każdym razie tym, co bieg w jakiś sposób przypominało), gdyż owa znajoma miała całkiem spory ogród, w którym to stworzenie na co dzień urzędowało.

Mądrości w tym psie było za grosz, co prawdopodobnie przynajmniej częściowo zawdzięczał swojej właścicielce, która przeganiała go z kuchni wszystkim, co w danej chwili miała pod ręką. Gdy akurat smażyła naleśniki, a Atos postanowił sprawdzić zawartość patelni (co nie wymagało od niego właściwie żadnego wysiłku, gdyż sięgał łbem wysoko ponad kuchenkę), dostawał w łeb rzeczoną patelnią. Najczęściej jednak ręcznikiem, których walało się dookoła mnóstwo, gdyż Atos miał jeszcze jedną paskudną cechę: przeokrutnie się ślinił, przez co cała okolica przypominała gniazdo Obcego. Jak nietrudno zgadnąć, naleśniki, które przeszły kontrolę jakości w wykonaniu Atosa, niekoniecznie były naszą ulubioną potrawą…

Nieco zmęczeni ciągłym unikaniem rozdeptania przez Atosa, który w ogóle nie zawracał sobie głowy omijaniem przeszkód na swojej drodze (mój niedoszły szwagier postanowił raz zasunąć specjalną przegrodę w drzwiach, przez którą Atos wracał z ogrodu wieczorami; nie zrobiło to psu większej różnicy, wszedł po prostu do środka razem z tą przegrodą), postanowiliśmy wyjechać nad ocean.

Dzieliły nas od niego jakieś trzy godziny drogi. Dojechaliśmy, poleżeliśmy na plaży, wykąpaliśmy się raz i drugi, aż w końcu dotarło do nas, że wypadałoby coś zjeść, bo jesteśmy wściekle głodni. Znaleźliśmy więc jakąś knajpę.

Szwagierka, która udawała, że zna francuski, przetłumaczyła nam menu. Szczególnie atrakcyjnie brzmiała pozycja „kurczak w krewetkach”. Dziś pewnie wzbudziłoby to moje podejrzenia, ale wtedy miałem dwadzieścia kilka lat, niewiele wiedziałem o świecie i byłem bardzo głodny. Oraz lubiłem kurczaka i krewetki. No i nie miałem wówczas jeszcze żadnych powodów, by nie wierzyć szwagierce.

Czekałem na mojego „kurczaka w krewetkach” ponad godzinę. Wszyscy zdążyli już zjeść swoje sałatki, czy co tam sobie pozamawiali, powoli kończyli piwo. Ja siedziałem o suchym pysku i czekałem na moje danie.

W końcu dotarło. Tyle że w tym „kurczaku z krewetkami” nie było nawet grama kurczaka. Był za to gigantyczny półmisek krewetek, samych w sobie niezbyt okazałych, ale za to w całości.

Kolejną godzinę zajęło mi wydłubywanie zawartości ze skorupek. Efekt był taki, że „półmisek krewetek” (bo w istocie to było napisane w menu; gdzie moja była szwagierka doczytała się kurczaka, do dziś pozostaje jej słodką tajemnicą) zamienił się po godzinie w półmisek odwłoków, a ja nadal byłem głodny. I miałem do zapłacenia spory rachunek.

Jeśli ktoś dotrwał do tego miejsca i wciąż się zastanawia, jaki ta historia ma związek z tytułem posta, spieszę z wyjaśnieniem. Otóż dokładnie takie same uczucia jak nad tamtym talerzem w Lacanau, mam przy lekturze „Anonimowego kolarza”.

Broniłem się przed nią rękami i nogami wiedziony przeczuciem, że jeśli ludzi w tej książce interesuje niemal wyłącznie postać tajemniczego autora, to niewiele jest tam treści, które zasługiwałyby na uwagę. Częściowo przeczucie mnie nie myliło, chociaż nie do końca. Można z tej opowieści wyłuskać kilka ciekawych kolarskich perełek i sporo wiedzy o życiu peletonu.

Jest tylko jeden problem: to jest tak potwornie źle podane, że czytanie tego strumienia świadomości to istna męczarnia. Całkiem jak to siedzenie nad półmiskiem krewetek. Jestem tą lekturą piekielnie zmęczony. I wciąż głodny.

Kimkolwiek jest autor tego „dzieła”, lepiej by pozostał anonimowy. Czytać się tego po prostu nie da.

Foto: Flickr / Jayson Ramey

Giro per la Piccola Italia

Czy warto wybrać się na szosę do Chorwacji? Warto. We wciąż jeszcze w miarę rozsądnych cenach dostać tam można niemal wszystko: dobre warunki do jazdy, puste i bezpieczne drogi, ciekawe trasy i doskonały relaks po jeździe. Sprawdziłem to po raz kolejny.

Pogubiłem się już w rachubach, który to był mój wyjazd do Chorwacji. Kiedyś jeździłem tam po prostu na wakacje, później pod żagle (bardzo polecam, choć z roku na rok jest coraz drożej), a kilka lat temu odkryłem uroki jazdy po tym kraju na rowerze.

Nie bez początkowych obaw, bo chorwacki styl jazdy samochodami momentami mocno przypominał kiedyś to, co na co dzień obserwujemy na naszych drogach. Z czasem jednak wiele się zmieniło. Tam. U nas niestety jeszcze nie.

Tym razem wróciłem tam, gdzie dotknąłem Chorwacji po raz pierwszy: na Istrię. Wybór był prosty: miało być ciepło, miało być morze i miało być w miarę blisko, by nasz nowy, kudłaty członek rodziny zniósł jakoś swoją pierwszą długą podróż.

Ale Istria to nie był zupełnie przypadkowy wybór. Ciągnęła nas tam również bliskość Włoch, które wciąż – jakoś tak się złożyło – okazały się dla nas jednym z najbardziej przyjaznych miejsc na Ziemi. Ta „Mała Italia” w tytule to nie przesada, wszak historycznie Istria została niegdyś podbita przez Rzymian, a w nieco nowszych czasach była również częścią włoskiego państwa. Do dziś zresztą włoski jest tam jednym z języków urzędowych.

Najważniejsze jednak, że Istria łączy w sobie to, co najlepsze: uroczy klimat śródziemnomorskich miasteczek i pyszną kuchnię, pełną owoców morza, ryb, trufli i mnóstwa innych smakołyków. Czyli to, co lubimy najbardziej, w rozsądnych (jeszcze) cenach.

Tyle geneza wyjazdu, teraz pora na rower.

Rowerowy raj

Chorwacja przez ostatnie lata bardzo się zmieniła. Przybyło autostrad, które przejęły sporą część ruchu, do niedawna odbywającego się głównie wzdłuż wybrzeży. To pewnie właśnie z tego powodu ruch na co dzień jest znacznie mniejszy, co znacząco przekłada się na poczucie bezpieczeństwa na rowerze (choć nie bez znaczenia jest też fakt, że byłem tam jeszcze przed szczytem sezonu turystycznego i w okolicznościach popandemicznych, które z pewnością też w jakimś stopniu wpłynęły na mniejszą liczbę podróżnych).

Tak czy inaczej chorwackie drogi zrobiły się ostatnimi czasy o wiele bardziej przyjazne, na co z pewnością duży wpływ ma również spora liczba rowerzystów, którzy się po nich poruszają. Wprawdzie wciąż dominującą formą rowerowej turystyki jest jazda na rowerach MTB (w wersji klasycznej i zyskującej coraz większą popularność elektrycznej), to mimo wszystko efekty widać jak na dłoni: chorwaccy kierowcy (w każdym razie w tych częściach kraju, w których miałem okazję jeździć) wobec ludzi na rowerach zachowują się więcej niż poprawnie.

Siedem z dziesięciu dni pobytu spędziłem na siodełku, pokonałem miejscowymi drogami w sumie blisko 700 km, ani razu nie trafiając na sytuację, o której mógłbym powiedzieć, że była dla mnie jakkolwiek niebezpieczna. No, może jednemu Słoweńcowi zdarzyło się zapomnieć, że ciągnie za sobą przyczepę kempingową szerszą niż pojazd, którym kierował, ale akurat wyprzedzał mnie w miejscu, gdzie miałem wystarczająco dużo miejsca na delikatne odbicie w prawo. W dość bliskiej odległości zwyczajowo wyprzedzają też Niemcy, ale metr jest metr. Ani mniej, ani więcej, ordnung muss sein. Ogólnie: nie ma o czym mówić.

Mało tego: gdy jechałem samochodem i zbliżałem się do kilku rowerzystów, zauważyłem, że stosują oni skuteczną metodę komunikowania się z innymi uczestnikami ruchu: po prostu dawali znaki ręką. Można wierzyć lub nie, ale to działa cuda. Ponieważ drogi są tam kręte, informacja od kolarza, czy można go wyprzedzić, bardzo ułatwia wszystkim życie. I nic nie kosztuje.

Zacząłem to stosować i wszystkim bardzo polecam. Na zasygnalizowanie „stop” otwartą dłonią żaden z kierowców nie zareagował agresją. Miałem raczej wrażenie, że wszyscy oddychają z ulgą: kolarz daje bowiem jednocześnie sygnał, że ma świadomość obecności samochodu za plecami. A to cenna wiedza dla każdej ze stron. Machnięcie ręką, że droga jest wolna i jej uniesienie w geście pozdrowienia niemal za każdym razem spotykały się z pozdrowieniem ze strony kierujących samochodem. Bez względu na to, jaką miał rejestrację.

Chorwackie drogi są dobrej jakości, również te boczne (które są przy tym niemal całkowicie puste), ale trzeba być ostrożnym. Wiele z nich zrobione jest z jasnego betonu, co ma tę zaletę, że nie nagrzewają się tak od palącego słońca. Ma to też jednak pewną wadę: nie widać licznych pęknięć i niewielkich dziur, które pogarszają komfort jazdy. Tam, gdzie ruch jest nieduży, można jechać praktycznie środkiem. Gdy pojazdów jest więcej, dobrym rozwiązaniem jest jazda bardzo blisko krawędzi. Tam nawierzchnia jest najrówniejsza.

Ostrożnym trzeba być również na zjazdach, bo bywają miejsca, gdzie popękany asfalt jest wybrzuszony. Często zdarza się to na odcinkach leśnych, gdzie dodatkowo w mozaice światła i cienia niewiele widać. Nieprzyjemne bywa uczucie podbicia przedniego koła przy naciśniętym hamulcu. Trzeba po prostu uważać. W sumie truizm, na rowerze zawsze trzeba uważać.

Dobra rada: warto się przed wyjazdem zaopatrzyć w zapas gum. Trochę zanadto zaufałem rozwiązaniu bezdętkowemu. Gdy rozwaliłem oponę, znalezienie nowej zajęło mi dwa dni. W miejscowych sklepach rowerowych o tubelessach oczywiście słyszeli, ale nie przyszło im do głowy ich zamawiać, bo mało kto o to pyta. Zdecydowana większość ludzi jeździ tam na MTB. Awaryjna dętka też nie była łatwa do znalezienia. Potrzebowałem dłuższy zawór, a to – jak się okazuje – również rarytas. Był tylko w rozmiarze do 23 mm. Za pakowanie w pośpiechu i zostawienie zapasu w domu zapłaciłem zwiedzeniem kilku miasteczek. Ostatecznie udało się w Puli. Per saldo się opłaciło, w końcu to wakacje i warto zobaczyć przy okazji coś nowego. Nawet w miejscu, w którym było się już kilka razy.

Każdy znajdzie coś dla siebie

Trasy? Bajeczne. Co prawda kilka osób sugerowało, że powinienem jechać bardziej na wschód i „zaliczyć” przynajmniej jeden wjazd na Vojak, który jest rzekomo „obowiązkowym punktem programu”, ale ja jeżdżę na rowerze dla frajdy, a nie z obowiązku. Wyprawa samochodem, żeby przejechać rowerem jakąś drogę nieszczególnie mi się uśmiechała, zwłaszcza w czasie wakacji.

Tym bardziej, że Istria jest pagórkowata, więc każda przejażdżka oznaczała co najmniej kilkaset metrów przewyższeń. Dla mnie wystarczająco dużo. Znacznie ważniejsze było to, że mogłem kilka razy pojechać przed siebie i niemal zupełnie wyczyścić głowę. Właśnie po to pojechałem na urlop.

I może to również nieco wbrew obowiązującym trendom, ale najciekawsze wydawały mi się właśnie te miejsca, w których nie było kompletnie nic. Tylko droga, cisza, słońce i wiatr, towarzyszący w jeździe niemal zawsze, bo w końcu to nadmorskie okolice, więc wiatr ma się gdzie rozpędzić.

Odpocząłem, naładowałem baterie, mogłem wrócić prosto w kocioł związany z Euro. Za chwilę rusza Tour de France, potem igrzyska, TDP i Vuelta. Kolejna szansa na odpoczynek może pojawi się pod koniec września, więc energia zyskana w ciągu tych kilku dni musi mi wystarczyć na długo. I pewnie wystarczy, w końcu zawsze stamtąd wracałem z nowymi siłami i nowymi pomysłami.

Polecam wszystkim.

Grande casino

Jeśli jest coś, co podziwiam u innych ludzi i czego im czasem zazdroszczę, to jest to dystans do siebie i umiejętność godzenia się z tym, co przynosi los. Bez zupełnie zbędnego marnowania czasu i energii na roztrząsanie drobiazgów, na które nie ma się żadnego wpływu. Bo z życia warto czerpać pełnymi garściami tylko najlepsze.

Każdy ma jakieś miejsce na ziemi, w którym ładuje swoje baterie i nabiera ochoty do dalszego funkcjonowania. Ja swoje znalazłem we Włoszech. W codziennym „ciao” na przywitanie, w gęstym jak smoła espresso, jakiego nie ma w żadnym innym miejscu na świecie, w życzliwych uśmiechach zupełnie obcych ludzi pytających czy „tutto bene?” i w serdecznych życzeniach dobrego dnia na pożegnanie. Po to wszystko wracam do Włoch tak często, jak to tylko możliwe.

(Un)Fortunato

Bardzo lubię włoskie określenie „grande casino”, które często pada w sytuacji, gdy coś układa się niezgodnie z planem. Podczas Giro d’Italia słychać je bardzo często, bo przy organizacji tak wielkiego przedsięwzięcia spraw, które mogą pójść nie tak, jest bez liku.

Utkwiła mi w pamięci scena spod Monte Zoncolan, gdy już ukończyliśmy etap i poszliśmy do wydzielonej dla nas przy trasie wyścigu strefy z bufetem. Kibicowaliśmy jadącym w stronę mety Lorenzo Fortunato i Janowi Tratnikowi. Chwilę później przejechała grupka kolarzy z liderem wyścigu Eganem Bernalem. Nieco dalej jechał uwielbiany przez Włochów Vincenzo Nibali.

Kiedy Fortunato wspinał się po piekielnych 27-procentowych stopniach na metę odwróciliśmy się w stronę rozwieszonych pod namiotem ekranów. Włosi dopingowali swojego kolarza tak, jak tylko oni potrafią: głośnym krzykiem „Dai! Dai!”, śpiewem i bębnieniem dłońmi o stoły. Już wiedzieliśmy, że Tratnik nie da rady dogonić kolarza Eolo-Kometa, ekipy współtworzonej przez Ivana Basso, który jeszcze przed rokiem brał gościnny udział w zabawie w Giro-E. Emocje pod naszym namiotem sięgały zenitu.

Fortunato miał do mety niecałe 100 metrów. I właśnie wtedy na ekranach monitorów pojawił się komunikat o automatycznym wyłączeniu. 15 sekund, 14, 13… Włosi zaczęli ze śmiechem odliczać. „Cinque! Quattro! Tre! Due! Uno!”. Gdy telewizory zgasły rozległy się brawa i gromki śmiech. Nikt nie rzucił się w poszukiwaniu pilota, nie rozległ się żaden głos dezaprobaty, nikt nie zbeształ o zaniedbanie kierownika imprezy. Odwróciliśmy się na powrót w stronę drogi i zaczęliśmy kibicować kolejnym grupom zmierzających w stronę mety kolarzy. Zdarza się. Grande casino.

Nie udało mi się wjechać na szczyt Monte Zoncolan, bo z powodu gwałtownej ulewy poprzedniego wieczora miejsce, w którym mieliśmy biwakować zamieniło się w mieszaninę błota i śniegu. Dlatego nasz namiot ulokowano trzy kilometry przed metą. Tamtego dnia nie wyszło, więc nastawiałem się na przygodę na przełęczach Passo Pordoi i Passo Giau, jedne z moich ulubionych miejsc w Dolomitach, zjeżdżonych swego czasu wzdłuż i wszerz na nartach.

Siła wyższa

W niedzielę wieczorem dotarliśmy do Canazei. I chociaż wiedzieliśmy, że prognozy na następny dzień nie są optymistyczne, liczyliśmy na to, że pogoda mimo wszystko okaże się nieco bardziej łaskawa. Niebo w górach wyglądało obiecująco.

Poniedziałek przywitał nas jednak przerażającym chłodem i ulewnym deszczem. Wiedzieliśmy, że najprawdopodobniej z jazdy nic nie wyjdzie. Nikt o zdrowych zmysłach nie zaryzykowałby przegonienia w tych warunkach przez zaśnieżone przełęcze grupy składającej się w dużej mierze z amatorów.

Nikt też nie był zdziwiony, gdy podobną decyzję podjęła dyrekcja całego Giro d’Italia. To było najrozsądniejsze, co można było zrobić. I wbrew twierdzeniom wielu „kanapowych ekspertów” to nie było dla organizatorów żadne zaskoczenie. Standardem na takich wyścigach jest opracowywanie alternatywnej trasy właśnie na takie okoliczności. Wdrożenie tego rozwiązania w życie zajęło tyle czasu, ile potrzebne było na odwrócenie różowych tabliczek przed skrętem na Passo Fedaia, by pokazywały nowy kierunek. Przewiezienie z jednego miejsca w drugie bramy oznaczającej 50 km do mety nie było już żadnym problemem. Gdy przejeżdżaliśmy przez Passo Pordoi, brama górskiej premii była już elegancko złożona i czekała na zabranie. Dla Włochów to nic nowego. Kolejne grande casino, w którym czasem trzeba się po prostu liczyć z przegraną.

Niezrozumienie

Utyskiwania na brak telewizyjnej transmisji z trasy skróconego etapu czytałem później ze smutkiem. Mam wrażenie, że wielu ludzi zupełnie nie dopuszcza do siebie myśli, że bezpieczeństwo pilotów i obsługi jest ważniejsze od rozrywki, chociaż to przecież dla niej organizuje się całą tę zabawę. Ale jednocześnie uśmiecham się pod nosem, czytając wywody o tym, że „chłopaki z RAI powinni przecież wyciągnąć wnioski, bo taka sytuacja zdarza się nie po raz pierwszy”.

A może by tak wyciągać wnioski również po tej stronie ekranu? Może oglądając włoski wyścig warto pogodzić się z myślą, że właśnie tacy są Włosi? Może czasem warto się od nich nauczyć nie napinania się ponad miarę i nie wygrywania za wszelką cenę? Może warto przez te kilkadziesiąt minut popatrzeć na twarze ludzi, którzy moknąc w ulewnym deszczu przy temperaturze dwóch stopni, czekają na tych kilka sekund emocji na mecie?

Nie przejechałem Passo Pordoi i Passo Giau. Wsiadłem jednak na rower na ostatnich kilka kilometrów etapu. Tylko po to, żeby raz jeszcze poczuć ten dreszcz przy przejeżdżaniu przez bramę mety. Przy okazji poczułem parę innych dreszczy, bo jeszcze nigdy tak bardzo nie zmarzłem na rowerze, a przecież zdarzało mi się jeździć również zimą. Ale mimo to poczułem, że w tym grande casino sięgnąłem tym razem po swoją wygraną.

Przede wszystkim jednak doskonale się bawiłem. Bo poza sferą sportową Giro d’Italia i towarzyszące mu Giro-E to przede wszystkim wielkie kolarskie święto i okazja do wspaniałej zabawy.

Niezapomniane wrażenia

To była solidna dawka niezapomnianych emocji. Od jazdy ramię w ramię z Moreno Argentinem, Roberto Contim czy Moreno Moserem, przez codzienną ceremonię prezentacji i podpisywanie listy startowej (miałem i tutaj kapitalną zabawę, gdy spiker, próbując wymówić moje nazwisko, przedstawiał mnie w końcu przed każdym etapem: „Giornalista Eurosport Polonia: Marius Impossibile Cognome Sykajer”). Aż po niesamowite wrażenie jazdy w szpalerze kibiców na górską premię w Gornjem Cerovie, gdzie zostałem wyznaczony do walki w „sprincie”.

Byłem siódmy, zwycięzcy nawet nie widziałem, moje tętno sięgnęło 197 uderzeń na minutę, a oferowane przez silnik w moim e-bike’u 250 watów to było zdecydowanie za mało, by ułatwić to zadanie mnie, skądinąd nie należącemu do najlżejszych, i ważącemu prawie 14 kg rowerowi pode mną. Ale ten oszałamiający doping włoskich i słoweńskich kibiców będę pamiętał do końca życia. Podobnie jak wrażenie towarzyszące przejechaniu pod bramą mety etapu Giro d’Italia.

Ale oprócz fantastycznej przygody, ta krótka wyprawa na trzy etapy Giro-E była dla mnie niezwykle cenną lekcją o tym, że można cieszyć się drobiazgami bez tego uporczywego i niemal wszechobecnego pragnienia wygrywania za wszelką cenę. W „wyścigu” do świateł, w dyskusjach w internecie, w nieopanowanej potrzebie udowadniania na każdym kroku swoich racji.

Myśląc o Włoszech najczęściej stają nam przed oczami fantastyczne widoki, urokliwe miasteczka, piękne góry, nadmorskie kurorty i dobrą kuchnię. Ja za każdym razem najbardziej się cieszę z odkrycia kolejnego kawałka włoskiej duszy. Tej nieuchwytnej tajemnicy, która za każdym razem sprawia, że od chwili, kiedy przekraczam włoską granicę nie przestaję się uśmiechać. Nawet jeśli nie wszystko układa się po mojej myśli i nie wszystkie plany udaje się realizować.

Takie po prostu jest włoskie grande casino.

Foto: M.Czykier, Instagram/Giro-E

Gruby jedzie na Monte Zoncolan

Bez względu na to, co myślą o tym tzw. „prawdziwi kolarze”, jazda na rowerze jest i powinna być dostępna dla każdego. Nie ma znaczenia rodzaj roweru, liczy się tylko chęć jazdy i pokonywania własnych słabości. Wierzę, że pewnego dnia wszyscy to zrozumiemy. I wszyscy na tym skorzystamy.

Pozwólcie, że się przedstawię, zwłaszcza tym, którzy znają mnie słabo. Jestem dziennikarzem i pracuję dla Eurosportu. Od czasu do czasu coś komentuję. Trafiłem tam dzięki kolarskiej pasji i – podobno – lekkiemu pióru. Momentami nawet zbyt lekkiemu, bo zdarza mi się pisać za dużo, a czasów dożyliśmy takich, że ludziom czytanie może sprawiać ból. Wtedy realizuję się w innych miejscach: tutaj, w „bikeBoardzie”, albo – po starej znajomości – w serwisie dla facetów po czterdziestce.

Bo tak się składa, że za chwilę stuknie mi 46 wiosen. Mam przy tym jakieś 185 cm wzrostu i ważę zwykle około 85 kilogramów. Czasem nieco więcej, z rzadka nieco mniej, bo choć kolarstwo jest moją życiową pasją i uwielbiam katować się na rowerze, to nie jestem jego zakładnikiem i mam w życiu jeszcze kilka innych upodobań. Dobrze zjeść również lubię, a moja żona regularnie piecze takie chleby, że klękajcie narody. Utrzymanie wagi nie jest łatwe, a już na pewno nie jest moim priorytetem. Nie po to Bóg wymyślił masło 😉

Po co ten cały wstęp i wiwisekcja z danych osobowych? Otóż chciałbym w tym miejscu wygłosić śmiałą tezę: rower jest dla każdego.

Na przekór internetowym szydercom

Wiem, żadne to odkrycie, choć czytając niektóre zdania w internetach muszę sobie ten aksjomat często powtarzać. Tym bardziej, że niebawem zapewne znowu się poważnie narażę kolarskim purystom. Bo dokładnie za dwa tygodnie będę miał okazję wdrapać się na Monte Zoncolan trasą 14. etapu Giro d’Italia, jakąś godzinę czy półtorej przed zawodowym peletonem.

I wjadę tam na szosie z elektrycznym wspomaganiem.

W tym momencie oczyma wyobraźni widzę, jak kąciki ust „prawdziwych kolarzy” unoszą się w górę w szyderczym uśmiechu. I mam na to uroczyście wywalone. Tak samo, jak organizatorzy Giro-E, którzy realizują tę zabawę kolejny rok z rzędu.

Ból siedzenia ludzi broniących „prawdziwego kolarstwa” to naprawdę niewielka cena za to, co Włosi zamierzają ugrać. I trochę im zazdroszczę wyobraźni.

Zresztą… o jakim „prawdziwym kolarstwie” my mówimy? Zadałem sobie niedawno trud odwiedzenia paru profili ludzi najzacieklej broniących jazdy na rowerze napędzanym „wyłącznie siłą mięśni”. Ze zdjęć wynika, że żony części z nich najwyraźniej pieką jeszcze lepiej… 😉

Rower elektryczny otwiera nowe drogi

Organizatorzy tej „zabawy w kolarstwo” (i nie boję się tego określenia, bo na co dzień na rowerze nie robię nic innego, jak po prostu bawię się w kolarstwo), stawiają przed sobą dwa wyzwania.

Pierwszym jest chęć odkorkowania włoskich miast, zwłaszcza tych największych. Z nieukrywaną zazdrością patrzą na Kopenhagę, gdzie nawet 58% ludzi dojeżdża do pracy na rowerze. Albo na Amsterdam, gdzie czyni to 53% społeczeństwa.

W Rzymie z roweru jako codziennego środka transportu korzysta 1% ludności. W najbardziej rowerowo rozwiniętym Bolzano po rower sięga w najlepszym wypadku jedna czwarta mieszkańców. Wciąż przepaść.

Rowery z elektrycznym wspomaganiem mają w tym pomóc, tak jak pomogły innym miastom. Dokładnie trzy lata temu miałem okazję być w Jerozolimie, zresztą również przy okazji Giro d’Italia. Rozłożone na wielu stromych pagórkach miasto nie sprzyjało rozwojowi transportu rowerowego jako alternatywy dla jazdy samochodem. Do czasu, aż pojawiły się rowery elektryczne, otwierając przed sporą częścią mieszkańców szanse na szybsze i zdrowsze przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Mniej stresujące przy okazji i bardziej przewidywalne, bo jak pokazują prowadzone na ten temat badania, jazda rowerem pozwala również na lepszą organizację czasu i łatwiejsze planowanie podróży. Co ciekawe, dla wielu badanych jest to jeden z ważniejszych czynników decydujących o przesiadce na rower.

Włosi są w realizacji tego celu tak zdeterminowani, że stworzyli w ubiegłym roku specjalny program wspierający zakup roweru i korzystanie z niego zamiast samochodu. W Polsce został w paru miejscach wyszydzony jako „500+ na rower”, ale my przecież zawsze wiemy wszystko najlepiej…

Wymierne korzyści z rowerowej turystyki

Ale mieszkańcy słonecznej Italii mają przy okazji do załatwienia jeszcze jedną sprawę: pieniądze. A ściślej rzecz ujmując: wzrost przychodów z turystyki w PKB. Bo tutaj ciągle mają olbrzymi potencjał, zwłaszcza w wysokich górach, dotychczas dostępnych niemal wyłącznie samochodom i – ewentualnie – nielicznym kolarzom.

Takich ikonicznych dla kolarstwa miejsc jak Stelvio jest we Włoszech dużo więcej. Wiele z nich, zwłaszcza w Apeninach, pozostaje wciąż nieznane szerszej grupie zainteresowanych. Wiele bywa też trudno dostępnych. Kilka takich miejsc opisałem w październiku, gdy wybierałem się na Giro-E po raz pierwszy. Wtedy udało mi się nawet dojechać na miejsce, ale z powodu kilku zakażeń w kolumnie ostatnia część imprezy została odwołana. Właśnie wtedy, gdy zaczynała się moja „zmiana”.

Mam nadzieję, że w tym roku będę miał nieco więcej szczęścia, bo już na samą myśl o przejechaniu przez bramy mety na Zoncolan, w Gorizii i w Cortinie d’Ampezzo robi mi się ciepło na duszy.

Mam 46 lat, 85 kilo i na „zwykłej” szosie wciąż jakoś sobie radzę. Ale mam świadomość, że młodszy już nie będę, a pewnego dnia PESEL odetnie mi prąd na najbliższym wiadukcie. Mam nadzieję, że stanie się to raczej później niż wcześniej, ale niewątpliwie nastąpi. Wtedy bez chwili wahania wsiądę na „elektryka”, bo dużo bardziej od złośliwych uśmiechów i internetowych szyderstw będzie mnie bolała świadomość, że mogę już nie zobaczyć kolejnych zapierających dech widoków. A to głównie dla nich i dla własnej frajdy za każdym razem siadam na rower.

Jestem zresztą przekonany, że do tego czasu liczba „kolarskich purystów” gwałtownie zmaleje. Część dopadnie ich własna peseloza, część może w końcu zrozumie, że rower jest dla każdego.

Na przygodę z Giro-E zaprosiła mnie Włoska Agencja Turystyki ENIT, w której barwach będę miał przyjemność startować w wyścigu (bo Giro-E to również wyścig, choć rządzący się nieco innymi regułami).

Foto: Flickr / katsch1969

A miało być tak pięknie. I było, tylko krótko

Już był w ogródku, już witał się z gąską… Już dotarł na miejsce i zameldował się w hotelu. Chwilę się zdrzemnął, poszedł na spacer po okolicy w oczekiwaniu na moment, w którym zjedzie się reszta ekipy. A gdy w końcu wszyscy się zjechali, usłyszał wiadomość, której usłyszeć nie chciał: ostatni tydzień Giro E został właśnie odwołany.

No cóż. W pewnym sensie spodziewałem się tego od samego początku. Nie można było nie brać tego scenariusza pod uwagę patrząc na to, co dzieje się w całej Europie. I co zdarzyło się dotąd w samym Giro d’Italia, z którego po pierwszym tygodniu wycofały się dwie ekipy. Chyba też nie można było podjąć tej decyzji wcześniej, bo testy wśród załogi Giro E były wykonywane w poniedziałek. Ja wówczas byłem już w drodze do Cividale dei Friuli. Decyzja zapadła po godzinie 19, kiedy okazało się, że kilka z nich, w tym jeden w mojej ekipie, okazał się pozytywny.

Byłem oczywiście, jak wszyscy, bardzo rozczarowany. Ale nie byłem zły, bo w pełni rozumiałem tę sytuację. Istotą Giro E było to, że chociaż była to niezależna impreza, to była bardzo mocno „sklejona” z Giro d’Italia. „Elektryczny” wyścig startował co prawda w innych miejscach, ale jechał tą samą trasą i przyjeżdżał na tę samą metę co zawodowy peleton. Tam spotykał się z tą samą ochroną, odwiedzał to samo podium i stykał się z tą samą obsługą wydarzenia. Dopiero później udawał się do wyodrębnionej strefy, gdzie czekał na koniec etapu Corsa Rosa i transfer do następnej lokalizacji.

Organizująca oba wydarzenia firma RCS Sport musiała podjąć niełatwą decyzję. Odwołanie ostatnich etapów Giro E prawdopodobnie oznacza dla nich spore straty, bo ta impreza miała również całkiem pokaźne grono swoich sponsorów, którzy liczyli na realizację założonych wcześniej celów. Ale jej pozostawienie wiązało się z dużym ryzykiem dla Giro d’Italia, którego przerwanie byłoby dla organizatora kompletną katastrofą. Wybrano rozwiązanie drastyczne ale konieczne.

Nam pozostało tylko wykorzystać pozostały do powrotu do domu czas najlepiej, jak to możliwe. Poszliśmy więc zwiedzić miasteczko i chwilę pooddychać czystym włoskim powietrzem. Człowiek mieszkający od kilku lat w Krakowie nie może takich okazji marnować 😉

Tu słowo o towarzyszach mojej niedoli. Na miejsce dotarłem razem z Frederikiem, francuskim dziennikarzem jednego z magazynów rowerowych, a wieczorem dotarł do nas Alejandro, dziennikarz z Hiszpanii. Ja miałem jeszcze kilka godzin na relaks i spacer, ale Alejandro został złą informacją powitany już na progu. Akurat jedliśmy kolację, kiedy przysiadł się do naszego stolika i kręcąc z niedowierzaniem głową co jakiś czas sondował, czy przypadkiem nie padł ofiarą jakiegoś zbiorowego wkrętu. Niestety nie.

Poszliśmy zatem do miasteczka, przez które dwukrotnie przejeżdżał wyścig. Mieliśmy trochę czasu, więc zaczęliśmy się włóczyć: Frederic poszedł podziwiać „Diabelski Most”, z którego słynie Cividale dei Friuli, Alejandro ruszył na zakupy i obłowił się w „La Gazzettę dello Sport” i włoskie magazyny kolarskie, a ja snułem się bocznymi uliczkami i zasiadłem w jakiejś małej kafejce, żeby się napić porządnego włoskiego espresso.

To właśnie podczas wszelkich podróży lubię najbardziej: zasiąść w ustronnym miejscu, daleko od turystów, zabytków i atrakcji, które mnie najzwyczajniej w świecie nudzą. Zamiast tego wolę właśnie usiąść w jakimś cichym kącie i popatrzeć na to, jak żyją w nim inni ludzie.

A we włoskich małych miasteczkach najbardziej urzeka mnie brak pośpiechu. Za każdym razem nie mogę się nadziwić, dokąd my właściwie codziennie tak bez sensu pędzimy?

Wyścig przejechał raz i drugi, wróciliśmy więc do hotelu, gdzie czekał już na nas transport na lotnisko.

Jadąc myślałem sobie o dwóch rzeczach. Po pierwsze: Włosi zaskoczyli mnie niespotykaną dyscypliną. Na ulicy Cividale nie spotkałem chyba nikogo, kto nie miałby poprawnie założonej maski, zasłaniającej usta i nos. Przyjechało na rowerach sporo amatorów; każdy miał na szyi buffa, którego po zatrzymaniu się natychmiast naciągał na twarz. Bez cierpiętniczych min, bez strojenia fochów i wygłaszania wyssanych z palca teorii o grożącej w wyniku zasłaniania ust grzybicy. W północnych Włoszech chyba każdy zna kogoś dotkniętego chorobą w wiosennej fali pandemii. To uczy pokory. Mam wrażenie, że ta nauka dopiero przed nami.

Jestem też bardzo wdzięczny naszym opiekunom, którzy mimo złych wieści, jakie mieli nam do przekazania, cały czas zachowywali się bardzo profesjonalnie. Żadna z osób, z którymi mieliśmy kontakt, mimo otrzymania chwilę wcześniej negatywnego wyniku testu nawet na chwilę nie zdjęła maski. My zresztą również. Jak wyglądają dowiedzieliśmy się dopiero przy kolacji i to z daleka, bo z obawy o nasze zdrowie bardzo nas przeprosili, ale zaproponowali, że będą jeść osobno. Jeszcze nigdy nie widziałem tak zakłopotanych Włochów, ale osobiście byłem im za ten gest bardzo wdzięczny.

Ale pomyślałem sobie również o tym, że choć była to jedna z moich krótszych wizyt we Włoszech (nie najkrótsza, bo już zdarzało mi się parę razy jechać lub lecieć tam na kilka godzin), to jednak ta nieco zaskoczyła mnie intensywnością doznań, choć przecież wiele się nie wydarzyło. Miałem za to sporo czasu by przemyśleć sobie kilka rzeczy.

Jedną z nich było to, że umiejętność akceptacji często zmieniającej się rzeczywistości jest jednym z moich najsilniejszych atutów. Nie marnuję czasu na niepotrzebny bunt, staram się całą energię włożyć w przystosowanie do nowych warunków. Pewnie dlatego tak łatwo się tym zmianom poddaję. A wszystko wskazuje na to, że kolejna czai się tuż za rogiem.

Przez ostatnie kilka tygodni parę razy przyszło mi do głowy, że może podjąłem złą decyzję, wybierając ostatni tydzień Giro E. Na moment ta wątpliwość ponownie wróciła. Odeszła, gdy dostaliśmy zapewnienie, że nasze zaproszenie jest ważne na kolejną edycję imprezy, kiedykolwiek się w tej nieprzewidywalnej rzeczywistości odbędzie.

Nie ma więc czego żałować. Ta przygoda wciąż trwa i wszystko wskazuje na to, że będzie mieć ciąg dalszy.

Pośpiech

Kilka lat temu dostałem na parę dni do testów pewien samochód. Mniejsza o model, bo to w tej historii nie jest istotne. Ważniejsze, że ów pojazd był wyposażony w sporo mniej lub bardziej potrzebnych gadżetów, jak zresztą większość ostatnio produkowanych samochodów. Ale jeden z nich zwrócił wówczas moją szczególną uwagę i dał mi do myślenia.

Był tam bowiem powszechnie stosowany system start-stop, który wyłącza silnik po zatrzymaniu np. na światłach. Nic szczególnie rewolucyjnego, gdyby nie mały szczegół: na tablicy rozdzielczej pojawiał się zegar, który liczył czas bezczynności silnika i mierzył ilość zaoszczędzonego w ten sposób paliwa.

I tu się zatrzymam. Bo czy aby na pewno ten zegar mierzył czas bezczynności silnika? Nic z tych rzeczy. On mierzył przede wszystkim moją bezczynność. Bo czym ja wówczas byłem zajęty? Słuchaniem muzyki?

Z domu do pracy jechałem zwykle ok. 45 minut. Jedną trzecią tego czasu spędzałem kompletnie bezczynnie. Pół godziny dziennie. 2,5 godziny w tygodniu. 125 godzin w roku. Ponad trzy roboczotygodnie spędzone kompletnie na niczym.

O czym byłem wówczas najmocniej na świecie przekonany? Że jadę do pracy samochodem, bo się spieszę.

Jeśli miałbym wskazać w moim życiu jakieś momenty przełomowe, to ten był bez wątpienia jednym z nich. Niedługo później przesiadłem się do komunikacji miejskiej i tę samą drogę, pokonywaną może chwilę dłużej, przemierzałem poświęcając np. na czytanie lub pisanie. Bywało, że całą poranną korespondencję miałem już ogarniętą przed dotarciem do biura.

Drugim ciekawym odkryciem podzieliłem się ostatnio podczas panelu o bezpieczeństwie na BIKE EXPO w Bielsku. Otóż złapałem się w pewnej chwili na tym, że gdy wyruszam w podróż i ustawiam sobie cel w nawigacji, niemal natychmiast staję się zakładnikiem przewidywanej przez system godziny dotarcia na miejsce. Każde odstępstwo od pierwotnego planu powoduje, że czuję potrzebę wyrównania straconego czasu. Natychmiast aktywuje mi się gen rywalizacji: zdążę czy nie?

Z tego również zdałem sobie sprawę w dziwacznych okolicznościach, podczas podróży camperem do Włoch. Wbiłem sobie w mapę dane kempingu pod Florencją i ruszyłem w drogę. Z pełną świadomością, że po drodze nie raz się będę musiał zatrzymać. Że jadę camperem, w którym się mogę wygodnie położyć i wyspać. I że jadę przecież na urlop.

Dopiero gdzieś pod Wiedniem do mnie dotarło, że cały czas mam z tyłu głowy przeczucie, że jestem spóźniony. Camperem. Na wakacje. Spóźniony.

Trudno sobie w ogóle wyobrazić coś bardziej absurdalnego. A mimo to nader często tak właśnie się zachowujemy. Jakbyśmy byli wszędzie spóźnieni.

Foto: Flickr / Robert Skorek

Czego możemy (i powinniśmy) nauczyć się od Włochów

W Polsce mówimy często, że sport jest ważniejszy niż biznes. Przykłady ze świata pokazują jednak, że wydarzenia sportowe sukces osiągają tylko wtedy, gdy są dobrze przemyślane pod względem wizerunkowym. I dobrze sprzedane.

Mam dość nietypowe podejście do sportu. Nieszczególnie interesują mnie statystyki. Wręcz mnie nudzą. Rejestruję wyniki, ale nie przywiązuję do nich szczególnej wagi. Sukcesy pasjonują mnie zasadniczo tylko wtedy, gdy się je osiąga na przekór okolicznościom.

Owszem, szanuję wrodzone talenty i naturalne predyspozycje. Zdaję sobie też sprawę z tego, że za każdym sukcesem kryją się długie lata ciężkiej pracy. Ale najbardziej fascynują mnie te wyniki, których nikt wcześniej nie przewidywał. Te zwycięstwa, które wcześniej nikomu nie przyszłyby do głowy. Jak triumf Fromme’a dwa lata temu po ataku na Finestre. Albo jak zwycięstwo Filippo Ganny kilka dni temu.

Bo w sporcie najbardziej fascynuje mnie droga do celu, a nie tylko jego osiągnięcie. A czym jest dłuższa i bardziej wymagająca, tym lepiej smakuje. Tym bardziej, że do celu czasami brakuje bardzo niewiele, jak Saganowi, którego na 4. etapie Demare pokonał o zaledwie kilka milimetrów. Ale drogę obaj pokonali taką samą. A kto wie, czy dla Słowaka przejechanie jej z całym ciężarem oczekiwań nie było znacznie trudniejsze?

W nieco odmienny sposób patrzę również na wyścigi i ich organizację. Tu również doceniam ich stronę sportową, bo bez wątpienia to ona jest tutaj najważniejsza. Ale nie tylko ona sprawia, że wydarzenie cieszy się zainteresowaniem ze strony sportowców i widzów. Bo można opracować nawet najbardziej wymagającą trasę i postawić przed sportowcami najtrudniejsze wyzwania, ale bez odpowiedniej oprawy nawet najwspanialsze sukcesy przejdą bez echa. W najlepszym wypadku zaistnieją tylko jako notki prasowe, dostępne najbardziej dociekliwym kibicom.

Fenomen Giro d’Italia opiera się w dużym stopniu właśnie na oprawie wyścigu. Na niebywałym zaangażowaniu ludzi, którzy stworzyli z niego spójną opowieść i zbudowali atmosferę, której chyba nie dorównuje żadna inna impreza na świecie. Nawet Tour de France, który pod względem sportowym wydaje się być o wiele ważniejszy, ale mimo słonecznych barw zdaje się czasami być chłodny i bezduszny. Corsa Rosa to emanacja włoskiego ciepła, radości i pogody ducha. Gdyby wyścigom przypisać osobowość, Tour byłby egocentrykiem. Otwarte i radosne Giro jego całkowitym przeciwieństwem.

Giro sprawia, że chce się tego wyścigu dotykać. Chce się tu być i chce się go oglądać.

Włosi opanowali do perfekcji sztukę projektowania i designu. I doskonale wykorzystują te umiejętności w organizacji wyścigów. Jeśli się dobrze przyjrzeć całej oprawie Giro, okaże się ona niezwykle spójna, nie tylko pod względem kolorów. W pewnym sensie wyznaczyli nieosiągalną dla innych granicę, opierając wizerunek imprezy na nieskończoności.

Trudno przelicytować „Amore Infinito”. Nie sposób wymyślić coś bardziej niedościgłego jak Trofeo Senza Fine – „puchar bez końca”. To nie tylko zapowiedź trwania, ale również przypomnienie, że nigdy nie skończy się ta rywalizacja. Zawsze znajdzie się ktoś szybszy, silniejszy, zwinniejszy. Jedyną niewiadomą pozostaje pytanie: kiedy?

Ale sukces Giro to nie tylko kwestia dobrze wymyślonej idei. To również konsekwencja umiejętności abstrakcyjnego myślenia i umiejętnego dobierania partnerów, którzy tę ideę świetnie uzupełniają i wynoszą na nowe poziomy.

Przez wiele lat wydawało się niemożliwe, by partnerem przy organizacji Giro d’Italia była na przykład pochodząca spoza Włoch marka motoryzacyjna. Przez lata wyścig wspierany był przez Fiata i Alfę Romeo. Od kilku lat całą flotę dostarcza Toyota, promująca przy tej okazji swoje hybrydowe modele. I nic w tym dziwnego, skoro głównym sponsorem imprezy jest koncern produkujący energię.

Co ciekawe, organizator Giro nie zasłonił reklamami swoich sponsorów miast i miasteczek, przez które przejeżdża. Wprost przeciwnie: robi wiele, by pokazać je w całej okazałości. Profile społecznościowe wyścigu pełne są wpisów o ciekawych miejscach i lokalnej kuchni każdego z regionów odwiedzanych przez peleton.

Zamiast stać się zakładnikiem ekspozycji i ekwiwalentów, jednych z najważniejszych pojęć w sportowym marketingu, organizator Giro postawił na tzw. brand extension, czyli poszerzanie obecności za pomocą dodatkowych aktywności. Jednym z owoców tej strategii jest Giro E, doskonale wpisujące się w komunikację głównych partnerów Giro d’Italia, a jednocześnie znakomicie poszerzające zakres oddziaływania marek.

Dobranie i przekonanie do współpracy odpowiednich partnerów to często najtrudniejsza część całego procesu organizacji imprezy. Nie wystarczy się bowiem pochwalić liczbami. Czasem trzeba również użyć wyobraźni, by przekonać do sponsorowania którejś kategorii z pozoru zupełnie nieoczywistego partnera. Bo czy ktokolwiek wpadł w Polsce na pomysł, by zaangażować jako sponsora np. Unię Europejską? Tymczasem w Giro E jest ona partnerem klasyfikacji młodzieżowej. Jak się dobrze zastanowić, ma to sens…

To wszystko jest efektem tytanicznej pracy, często niedocenianej lub wręcz lekceważonej w naszym kraju. „To ma być sport, a nie biznes” – mówią niektórzy, zapominając najwyraźniej o rodowodzie większości najsłynniejszych wyścigów na świecie. Tour de France powstał z potrzeby promocji dziennika „L’Auto”. Giro – „La Gazzetty dello Sport”. Paryż-Roubaix promował nowy welodrom, a belgijskie klasyki lokalne gazety. Przykłady można mnożyć w nieskończoność.

Nie wystarczy pomysł na wyścig, trudna trasa i pragnienie sukcesu. Sam nie przyjdzie. We współczesnym świecie marketing, również sportowy, to sztuka opowiadania angażujących historii. O miejscu, w którym żyjemy, o ludziach, o ich marzeniach. Przecież Giro, poza potrzebą rozwoju biznesu, powstało również z bardzo silnego pragnienia zjednoczenia wokół jednej idei bardzo podzielonych na początku ubiegłego stulecia Włochów.

Brzmi cokolwiek znajomo. Nawet te 111 lat później.

Foto: LaPresse / Giro d’Italia

Włoska melodia

Jakie masz pierwsze skojarzenie z Włochami? Pizza? Wino? Makaron? Plaża? Narty? Krajobrazy Toskanii? Giro d’Italia? Pewnie wszystkiego po trochu. Dla mnie Włochy to przede wszystkim niepowtarzalna atmosfera i fascynujący ludzie. Nie mogę się doczekać, żeby się znów tam znaleźć.

Dolomity. To zawsze było miejsce, które w pierwszej kolejności kojarzyło mi się z Włochami. Odkąd wiele lat temu zacząłem tam jeździć na narty, zakochałem się w nich bez pamięci. Mam tam kilka ulubionych miejsc, w które zawsze chętnie wracam. Na przykład Pampeago. Albo Santa Cristina Valgardena. Kiedy wjeżdżam na grzbiet Secedy, by się chwilę później puścić szeroką na kilkaset metrów trasą w dół, czuję się naprawdę wolny.

Włochy z perspektywy roweru odkryłem dużo później. Trochę przez przypadek, bo pewnie nigdy nie wpadłbym na ten pomysł, gdyby nie pewne szalone wakacje, na które wybrałem się camperem. To był strzał w dziesiątkę. Miejsce pierwszych przejażdżek też odkryłem nieco mimowolnie. Docelowo mieliśmy bowiem pojechać nad Gardę. Ale wszystkie campingi były tam zabite po korek, więc skręciłem w jakąś boczną drogę z postanowieniem, że w najgorszym wypadku prześpimy się gdzieś na cichym parkingu, a następnego dnia się zobaczy.

Odkrycie

Tym sposobem trafiłem nad położone nieco nad zachód od Gardy niewielkie jezioro d’Idro i wciśnięty w uroczy cichy zakątek prawie pusty camping. Na ogrodzonym terenie dzieci odmeldowywały się do zabawy zaraz po śniadaniu i tyle je widziałem. Mogłem pójść na rower. I choć zostawiłem na okolicznych pagórkach nieprzywykłe do takiej ilości tlenu płuca, zakochałem się we Włoszech na nowo.

Różnie się później życie układało i nie zawsze mogłem tam wracać tak często jak tego chciałem, ale w miarę możliwości wykorzystywałem w tym celu każdą nadarzającą się okazję. I odkryłem przy tej okazji, że moja wiedza o Italii oparta jest w dużej mierze o stereotypy.

Pewnie trochę z lenistwa przywykłem do myślenia, że włoskie góry to głównie Alpy i Dolomity. Poniekąd to naturalne, bo przecież tam właśnie jeździmy na narty i tamtejsze przełęcze najlepiej znają miłośnicy kolarstwa. Żeby przypomnieć sobie o Apeninach trzeba odrobiny wysiłku, a przecież to pasmo ciągnie się przez dużą część półwyspu, nie bez powodu nazywanego właśnie Apenińskim.

Kiedy przed rokiem wracaliśmy z urlopu w Toskanii (również camperem, który niezmiennie uważam za najlepszy sposób na urlopowe podróże), miałem w nogach blisko 1000 km zjeżdżonych po toskańskich pagórkach. Wybrałem, jak mam to w zwyczaju i co w kręgach moich znajomych jest często powodem żartów, zupełnie boczną drogę zamiast którejś z włoskich autostrad. Gdy przejeżdżałem przez San Pellegrino di Alpe miałem ochotę porzucić samochód i wsiąść na rower. Powstrzymało mnie właściwie tylko to, że byliśmy umówieni w Mediolanie. I że prawdopodobnie z tym podjazdem męczyłbym się dość długo, bo tej drogi nie powstydziłby się żaden z Wielkich Tourów. Zresztą nie mam pewności, czy przypadkiem Giro d’Italia jakiś czas temu tamtędy jechało.

San Pellegrino di Alpe – fot. mc

Wtedy przypomniało mi się pytanie, które rok wcześniej zadałem sobie wjeżdżając rowerem na Etnę: dlaczego te wszystkie miejsca są dostępne niemal wyłącznie dla samochodów? Owszem, na samą Etnę wspinało się oprócz mnie jeszcze kilku kolarzy, choć był to październik i pogoda raczej podła. Ale samochodów było tam wówczas całkiem sporo. Podejrzewam, że wielu z tych ludzi, gdyby tylko nie czuło obaw przed długim wysiłkiem, równie chętnie spróbowałoby się tam dostać w inny sposób. Więcej widać, więcej czuć i można się tamtejszą ciszą cieszyć znacznie dłużej. A czasem również dłużej marznąć 😉

Italia dla wszystkich

Włosi również zadali sobie to pytanie i znaleźli na nie odpowiedź. Tak naprawdę przyniósł im ją rozwój technologii i popularyzacja rowerów z elektrycznym wspomaganiem. Okazało się, że dzięki nim przełęcze w Alpach, Apeninach, Dolomitach i innych włoskich pasmach gór mogą stać się dzięki nim dostępne dla znacznie większej liczby ludzi. I niekoniecznie wymagają jazdy tam samochodem. Można rowerem.

To zresztą nie jest typowo włoski wynalazek, bo podobne obrazki są dziś codziennością w wielu alpejskich krajach. Włosi jednak poszli o krok dalej i realizując jeden z trzech największych wyścigów świata Giro d’Italia, wpadli na pomysł stworzenia równoległego wydarzenia promującego e-mobilność. Tak powstało Giro E.

Wyścig wystartował dzisiaj. Ja, dzięki Włoskiej Agencji Turystycznej (i mojemu redakcyjnemu koledze Bartkowi) będę miał wielką przyjemność przejechać sześć ostatnich etapów tej imprezy.

Co do zasady „wyścig” to w tym przypadku dość umowna nazwa, bo chociaż regulamin przewiduje kilka klasyfikacji i koszulek dla ich liderów, to całe przedsięwzięcie ma bardziej charakter zabawy. Tu nie wygrywa ten, kto jest najszybszy, chociaż na trasie każdego etapu są również próby prędkościowe, coś a’la lotne finisze. Klasyfikacje obejmują np. „testy regularności”, polegające na przejechaniu określonego odcinka ze średnią prędkością możliwie bliską zadanej wcześniej przez organizatorów. Na podobnej zasadzie będą rozgrywane np. etapy jazdy indywidualnej na czas. Słowem: bardziej zabawa, choć w wyścigowym anturażu.

Etapy, które przejadę, mogłem sobie wybrać. Niektóre drużyny zmieniają się codziennie, inne – jak moja – zmieniają się co kilka etapów. Zdecydowałem się na ostatni tydzień, bo wydaje mi się najciekawszy. Będzie z pewnością najbardziej wymagający, ale liczę też na to, że dzięki temu będę również blisko najważniejszych wydarzeń na samym Giro d’Italia. Na tych odcinkach wyścig się przecież będzie rozstrzygał.

Ma ten wybór jednak i złe strony. Czeka mnie jeszcze dwa tygodnie nerwowego oczekiwania w nadziei, że sytuacja z koronawirusem nie uziemi mnie w ostatniej chwili, gdy komuś przyjdzie do głowy np. zamknąć lotniska lub granice. Na to jednak niewiele mogę poradzić. Wierzę jednak, że mimo wszystko się uda.

Wyścig (przyjmijmy jednak mimo wszystko określenie zaproponowane przez organizatora) będzie rozgrywany na rowerach elektrycznych. Z tego co mi wiadomo, ja pojadę na E-Arii produkowanej przez Bianchi.

Myślę, że o samych rowerach przyjdzie mi się jeszcze nieco bardziej rozpisać. Tym bardziej, że wiedza na ich temat również bazuje na wielu szkodliwych stereotypach. Trochę to smutne, że nawet ludzie uważający się za specjalistów od kolarstwa, powtarzają bezmyślnie wyssaną gdzieś z palca opinię, że taki rower może rozwijać jedynie 25 km/h. „Szosa, która jeździ z taką prędkością, nie ma najmniejszego sensu” – powiadają, myląc najwyraźniej e-rower z hulajnogą. Dziwnym trafem na kończącej Giro E czasówce w Mediolanie przewidywana jest średnia prędkość przejazdu w granicach 37 km/h. Jak to możliwe?

Do tego jeszcze zapewne wrócę, a na razie cieszę się samą ideą wzięcia udziału w takim przedsięwzięciu. I poznania kolejnych fragmentów włoskich dróg, po których jeździć uwielbiam. Będzie tych relacji w najbliższym czasie zapewne sporo. Tutaj, ale również na bieżąco na moich kontach na Instagramie, Facebooku i Twitterze (zapraszam!). No i zapewne od czasu do czasu również w Eurosporcie.

Stay tuned! Październik zagra nam znowu włoską melodię!

Chwała poległym w walce z pieszymi…

Dyskusja o pierwszeństwie pieszych byłaby może ciekawa, gdyby faktycznie wprowadzano do prawa coś zupełnie nowego i rewolucyjnego. Ale podobne rozwiązania w naszym prawie o ruchu drogowym już istnieją i nikogo nie dziwią. No… prawie nikogo.

Przyznam, że jestem nieco zaskoczony pozytywnym odbiorem posta, w którym postuluję, żeby nieco zwolnić i uwolnić się od drogowego szaleństwa, w jego rozmaitych odmianach: od potrzeby jazdy samochodem po zapałki poczynając, na nadrzędnym imperatywie „trzeba zapierdalać!” kończąc.

Istnieje oczywiście duże prawdopodobieństwo, że zbieżność poglądów moich oraz ludzi, komentujących tamten wpis na Twitterze lub Facebooku, może wynikać po prostu z tego, że należymy do tej samej tzw. bańki komunikacyjnej. Nawet jeśli tak jest i wydaje nam się we wnętrzu bombelka, że jest nas całkiem sporo, warto mieć świadomość, że wciąż jesteśmy w zdecydowanej mniejszości.

Okazuje się, że ktoś nawet policzył w jak małej. Jak wynika z długo ukrywanego przed opinią publiczną raportu Ministerstwa Infrastruktury, aż 90% kierowców przekracza dozwoloną prędkość w okolicach przejść dla pieszych. Nie bez powodu odwołuję się właśnie do tych badań, bo do poprzedniego wpisu siadałem właśnie zdemolowany poziomem dyskusji, dotyczącej wciąż jeszcze odległej, ale gdzieś tam planowanej zmiany, polegającej na drobnej, acz istotnej zmianie, związanej z zasadą pierwszeństwa na przejściu dla pieszych.

Dzisiaj jest tak, że pieszy ma pierwszeństwo na przejściu dla pieszych wtedy, gdy już się na nim znajduje. Docelowo ma być tak, że kierujący będzie miał obowiązek ustąpienia pierwszeństwa pieszemu w chwili, gdy ten się będzie do przejścia zbliżał.

Zmiana z pozoru niewielka, ale wśród wielu kierowców wywołuje objawy histerii. Poziom argumentów, po jakie sięgają w tej dyskusji, dosłownie zwala z nóg. Zresztą… jak ktoś ma sporo czasu, to może się zagłębić w lekturę komentarzy pod postem z zapowiedzią rzeczonej zmiany, na przykład tutaj (choć takich miejsc w sieci znajdziemy dosłownie setki). Jak ktoś ma nieco mniej czasu i woli dyskusję na nieco wyższym poziomie, polecam obserwowanie na Twiterze profilu Łukasza Zboralskiego, szefa serwisu BRD24.pl, który cierpliwie i konsekwentnie, powołując się na dziesiątki rozmaitych badań walczy z wiatrakami absurdalnych przekonań. A walka to bardzo nierówna.

Od razu drobne zastrzeżenie: nie wszystkie argumenty, po które sięgają dyskutujący, są zupełnie od czapy. Absolutnie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że bezpieczeństwo pieszych na przejściach zależy również od poprawy infrastruktury. To prawda. Sytuacje, w których przejścia dla pieszych prowadzą przez dwupasmową drogę z dużym natężeniem ruchu, a ruch na nich nie jest regulowany światłami, są niestety wciąż bardzo częste. W niektórych przypadkach nie są nawet oświetlone (vide np. droga nr 7 między Tarczynem a Grójcem). Takie miejsca powinny jak najszybciej zniknąć z mapy.

W miastach sytuacja również często nie wygląda wiele lepiej, ale w miastach co do zasady obowiązuje ograniczenie prędkości do 50 kmh i gdyby tylko kierowcy zechcieli się do niej stosować, wszystkim byłoby dużo łatwiej. Niemniej to prawda, że wciąż są miejsca, przez które przejazd wywołuje gęsią skórkę nawet mimo stosowania się do ograniczeń. Ja przeżywam taki horror za każdym razem, gdy po zmroku jadę aleją Andersa w Krakowie, na której oświetlenie jest rozmieszczone w taki sposób, że niemal wszystkie przejścia dla pieszych, a jest ich tam niemało, giną w mroku. Wzrok mam nadal niezły, ale mimo to jestem tam szczególnie ostrożny.

Wracając jednak do tych dyskusji o obowiązku ustąpienia pieszym zanim jeszcze wejdą na przejście. Sprawa nie byłaby tak absurdalna, gdyby nie fakt, że w polskim prawie o ruchu drogowym istnieją co najmniej dwie sytuacje, które można by uznać za analogiczne do wspomnianego obowiązku ustąpienia pierwszeństwa pieszemu, zbliżającego się do pasów.

Pierwsza z nich to zapalenie się żółtego światła na sygnalizatorze, które wprost oznacza „zakaz wjazdu za sygnalizator, chyba że w chwili zapalenia się sygnału pojazd znajduje się tak blisko sygnalizatora, że jego zatrzymanie się nie jest możliwe bez gwałtownego hamowania”. Z polskiego na nasze oznacza to tyle, że jak zapali się żółte światło, to kierowcy mają obowiązek się zatrzymać. Niestety, w polskich realiach oznacza to tyle, że zapalenie się żółtego światła powoduje wciśnięcie do podłogi pedału gazu. „Zmieścisz się, śmiało”. Niemało jest takich, którzy odróżniają (pojęcia nie mam w jaki sposób) „wczesne żółte” od „późnego żółtego”, względnie od „wczesnego czerwonego”, przy czym w każdym wypadku uważają zapalenie się tego światła za zachętę do dalszej jazdy.

Sytuacja z wejściem pieszego na przejście jest niemal doskonale analogiczna. Według dzisiejszych przepisów pieszy zyskuje pierwszeństwo w chwili, gdy wejdzie na przejście. Kierowca w tej sytuacji ma obowiązek się zatrzymać. To jest dokładnie tak samo, jak gdyby zaraz po zielonym (pieszy przed przejściem) miało się zaświecić czerwone (pieszy na przejściu). Wprowadzenie zasady ustąpienia pierwszeństwa pieszemu w chwili, gdy zbliża się on do przejścia, to odpowiednik żółtego sygnału: masz obowiązek się zatrzymać, chyba, że jesteś na tyle blisko, że wymagałoby to gwałtownego hamowania. Przed podjęciem decyzji o tym, jak powinieneś się zachować, musisz to tylko sprawdzić. Przed czym my tu się tak gwałtownie bronimy?

Drugą sytuacją, którą można porównać z ustąpieniem pierwszeństwa pieszemu przed wejściem na przejście jest zasada ruchu, stosowana przy znaku „ustąp pierwszeństwa przejazdu”. Oznacza ona, że podczas zbliżania się do skrzyżowania z drogą z pierwszeństwem przejazdu należy zachować ostrożność i ustąpić pojazdom, które znajdują się na tej drodze. Na drodze. Nie „na skrzyżowaniu”. To również wymaga od kierowcy ostrożności i zwrócenia swojej uwagi w tę stronę, z której może nadejść potencjalne zagrożenie. I to zwykle wystarcza do podjęcia właściwej decyzji.

Wyobraźmy sobie sytuację, że wprowadzamy do ruchu drogowego zasadę, że natychmiast po zielonym zapala się czerwone, a pierwszeństwa ustępujemy tylko tym pojazdom, które znajdują się na skrzyżowaniu. Nastałyby chaos i zniszczenie. Ale ta sama zasada, obowiązująca na przejściach dla pieszych już nikomu nie przeszkadza. Fakt, że piesi w Polsce masowo na przejściach giną, to oczywiście wina tego, że pakują się pod koła ze smartfonami w ręku i w słuchawkach na uszach. Tyle tylko, że te mity dość skutecznie obala przywołany na wstępie ministerialny raport.

Polscy mistrzowie kierownicy nie ustają w wymyślaniu wyimaginowanych sytuacji, które ich zdaniem skomplikują wszystkim życie. „Dwie baby gadające przy przejściu”, którym kierowcy rzekomo mieliby ustępować, tworząc kilometrowe korki, lada moment przejdą do legendy. Podobnie jak piesi radośnie wbiegający na przejście, którzy teraz mieliby to robić częściej i w majestacie prawa. Tyle, że to również nieprawda, bo takie przypadki są marginalne, a prawo o ruchu drogowych ostrożności i zdrowego rozsądku wymaga od pieszych dokładnie w takim samym stopniu, jak od kierowców.

Ale źródło tych nieporozumień tkwi jeszcze w innym miejscu: w absolutnym braku kultury na drodze i w posuniętym do granic możliwości egoizmie. To on jest głównym powodem tego, że na drodze zupełnie zapominamy o tym, że jednym z naszych obowiązków jest dbanie o bezpieczeństwo nie tylko własne, ale również innych uczestników ruchu. Zwłaszcza słabszych.

Zamiast tego doprowadziliśmy do sytuacji, w której ustąpienie pierwszeństwa rowerzyście lub pieszemu jest przez kierowcę traktowane jak zamach na jego prawa. Tymczasem tak naprawdę koszt kultury i życzliwości na drodze ogranicza się wyłącznie do kilku niewielkich ruchów stopą. Z punktu widzenia strat energetycznych nie powinno to pochłonąć nawet jednej kalorii, na ten ruch wystarczy nawet jedno ziarenko sezamu z Big Maca.

Jedyne, co tak naprawdę może ucierpieć w wyniku kultury i życzliwości na drodze, to przerośnięte ego. I niewykluczone, że wyłącznie o to się właśnie tutaj rozchodzi.

Foto: Paweł Sawicki / Flickr

A gdyby tak, bardzo przepraszam, trochę… zwolnić?

Dwie rzeczy na tym świecie budzą tak naprawdę moją ciekawość. Co się dzieje z tymi wszystkimi haczykami na ubrania, które wiecznie ktoś odkręca w toaletach? I gdzie my się do licha tak ciągle spieszymy?

Popularne powiedzenie głosi, że mężczyźni zwykle do pewnego momentu rosną, ale nigdy nie dorastają. Coś w tym jest, ale ja mimo wszystko obserwuję u siebie pewne zmiany, choć nie jest wykluczone, że po prostu zaczynam się starzeć. Mimo wszystko jednak biorę za dobrą monetę odkrycie, że pewnych rzeczy w życiu już nie muszę. Tak naprawdę nie musiałem nigdy, a teraz po prostu nie muszę bardziej. Na przykład: nie muszę się nigdzie spieszyć. Albo nie muszę we wszystkim być najlepszy. Ba! Nawet nie muszę być dobry, a i tak mogę być szczęśliwy i spełniony.

Pierwszy raz dało mi do myślenia, gdy razem z dwoma przyjaciółmi rozważaliśmy podbicie świata marketingu sportowego. Ja prowadziłem małą firmę, zajmującą się komunikacją, a oni właśnie pożegnali uroki pracy w medialnym korpo. Mieliśmy w ręku wszystkie niezbędne atuty, żeby odnieść sukces, ale wątpliwości zasiał w nas pewien znajomy biznesowy coach. Podpowiedział nam, że dobrze byłoby, żebyśmy się gruntownie „zmapowali” i poznali nawzajem swoje nie zawsze uświadamiane kompetencje i uzdolnienia. Chodziło o sprawdzenie, czy przypadkiem nie stworzymy spółki, złożonej z trzech facetów, z których każdy niby umie wpisać coś w excela, ale żaden tak naprawdę nie lubi tego robić.

Trochę było nam szkoda kasy na takie badanie. Chwilę wspólnie popracowaliśmy, zrealizowaliśmy razem kilka fajnych projektów, ale ostatecznie zarzuciliśmy mocarstwowe plany i każdy poszedł w swoją stronę. Za stwierdzenie, że wyżej sobie cenią naszą przyjaźń i nie są skłonni ryzykować jej na rzucanie się w nieznane wody, do dziś chłopakom jestem wdzięczny. Patrząc na to, jak skończyła się moja biznesowa przygoda i ile moich własnych błędów na ten smutny koniec się złożyło, jest wielce prawdopodobne, że dzisiaj częściej niż na wódce widywalibyśmy się na sali sądowej.

Ta historia nauczyła mnie nieco inaczej patrzeć na świat i inaczej oceniać moje własne potrzeby oraz skutki ich zaspokajania. Upadłość okazała się lekcją bardzo drogą, ale jednocześnie niezwykle cenną. Przede wszystkim odkryłem, że wiele rzeczy, którymi się dotychczas otaczałem, nie jest mi tak naprawdę do niczego potrzebnych. Miałem je tylko po to, żeby mieć. Albo – co czasami bywa jeszcze ważniejsze – żeby nie czuć się gorzej z tego powodu, że czegoś nie mam.

Najbardziej bolesnym i pouczającym doświadczeniem było oddanie samochodu firmie leasingowej. Czułem się upokorzony i zdeptany, ale bynajmniej nie dlatego, że musiałem się przyznać do tego, że już mnie nie stać na płacenie rat. Bardziej mnie „bolała” utrata widocznego atrybutu mojego „sukcesu”. No i wydawało mi się, że teraz już sobie zupełnie nie poradzę, a życie stanie się jakoś nieznośnie trudne.

Nic z tych rzeczy. Nauczenie się życia bez samochodu zajęło mi dokładnie tyle, ile zajmuje przestudiowanie rozkładu jazdy komunikacji. Przy okazji odkryłem, że mam dużo więcej czasu na rzeczy, na które zawsze miałem go za mało. A kiedy zacząłem się przemieszczać po mieście za pomocą nóg i transportu publicznego, zacząłem się nieco baczniej przyglądać zachowaniom kierowców na drodze. Obrazu dopełnia to, co widzę z roweru. A kiedy teraz siadam za kierownicę samochodu, zwracam znacznie większą uwagę na to, co do niedawna wydawało mi się zupełnie „naturalne”.

W mojej prywatnej ocenie, niepopartej wprawdzie żadnymi rzetelnymi badaniami, prawie 90% decyzji, jakie kierowcy podejmują na drodze, to decyzje zupełnie nieprzemyślane, nielogiczne, przeczące zdrowemu rozsądkowi, fizyce, fizjologii, o tzw. „normach społecznych” nawet nie wspominając.

W związku z tym od jakiegoś czasu wnikliwie przyglądam się dyskusji na temat bezpieczeństwa na polskich drogach, zwłaszcza w kontekście bezpieczeństwa pieszych. Teoretycznie wydaje się niemożliwe, żeby normalni ludzie byli w stanie wznieść się na taki poziom absurdu, byle tylko „obronić” prawo do swojej dominacji na drodze. Ale tak naprawdę wystarczy baczniej przyjrzeć się temu, w jaki sposób jeżdżą, żeby zrozumieć jak daleka droga jest jeszcze przed nami.

Polecam eksperyment: spróbujcie chwilę pojeździć zgodnie z przepisami. Da się – zaręczam, bo testowałem ostatnio na sobie, nie ponosząc żadnych strat, o czym za chwilę. Ale wrażenie z jazdy po mieście 50 kmh jest naprawdę dziwne.

Po pierwsze: przekonacie się, że przepisy łamią niemal wszyscy.

Zrobiłem niedawno w niewielkim gronie znajomych małą sondę, bo byłem ciekaw, w jaki sposób rozumieją coś, co jest określane jako „zasada ograniczonego zaufania”. Wnioski mnie poraziły, zwłaszcza że pytanie zadałem ludziom bez wyjątku gruntownie wykształconym, ogarniętym życiowo i dość dobrze zorientowanym w otaczającej nas rzeczywistości. 9 na 10 odpowiedziało, że chodzi o założenie, że inni uczestnicy ruchu drogowego nie przestrzegają przepisów. Ktoś dodał, że tak naprawdę nie ma czegoś takiego, jak „zasada ograniczonego zaufania”, bo to tylko „niepisana reguła”.

Tymczasem w prawie o ruchu drogowym widnieje taki oto zapis:

Art. 4. Uczestnik ruchu i inna osoba znajdująca się na drodze mają prawo liczyć, że inni uczestnicy tego ruchu przestrzegają przepisów ruchu drogowego, chyba że okoliczności wskazują na możliwość odmiennego ich zachowania.

W jednej z najlepszych, a jednocześnie najbardziej łopatologicznych interpretacji tego przepisu wyczytałem, że chodzi tu o możliwość zidentyfikowania wśród innych uczestników ruchu tego, którego odmienne zachowanie wskazuje na możliwość nieprzestrzegania przez niego przepisów. To teraz konia z rzędem temu, kto w tłumie ludzi, którzy przepisy mają gdzieś wyłowi tego, kto stanowi dla innych rzeczywiste zagrożenie.

Po drugie: prędkość innych może was naprawdę przerazić.

Żeby zobaczyć jakąś różnicę trzeba mieć właściwy punkt odniesienia. A ponieważ zwykle sami nie przywiązujemy zbyt dużej wagi do przestrzegania ograniczeń prędkości (skoro wszyscy jadą szybciej, to ja też mogę, przecież wszystkich nas nie złapią), nie za bardzo jesteśmy w stanie dostrzec różnicę między tym, jak szybko jechać możemy, a jak szybko faktycznie jedziemy.

Polecam do tego eksperymentu dowolną drogę dwupasmową w mieście. Taką, na której obowiązuje standardowe 50 kmh. I proponuję przez jakiś czas nie przekraczać prędkości, rozglądając się jednocześnie uważnie wokół. Zobaczymy dzieci, psy, ludzi jadących na rowerze lub hulajnodze, a może też kogoś, komu właśnie urwało się ucho w siatce pełnej jabłek i odruchowo się po nie schylił, wystawiając głowę poza krawędź chodnika. A po drugiej stronie wyprzedza cię właśnie inny samochód z taką prędkością, że podmuch powietrza trzęsie twoją półtoratonową kupą stali jak trzciną.

Spróbuj pojeździć zgodnie z przepisami jeden dzień, może dwa, może tydzień. Zobaczysz to zjawisko w skali, która prawdopodobnie cię przerazi.

Po trzecie: odkryjesz, że praktycznie nic nie tracisz.

Z większością ludzi, którzy będą wyprzedzać cię w mieście, spotkasz się na najbliższych światłach. Z dużą częścią tych, którzy wyprzedzają cię na autostradzie – w najbliższym McDonald’s.

To też można sprawdzić. Ja ostatnio upatrzyłem sobie w Poznaniu cwaniaka, który najpierw uparcie mrugał na mnie światłami i jechał tak blisko mojego zderzaka, jakby miał ochotę mnie popchnąć. Na którymś skrzyżowaniu w końcu mnie wyprzedził metodą na „cwanego gapę”, czyli z pasa do skrętu w prawo pojechał prosto. Małe zwycięstwo. Ale na najbliższych światłach staliśmy koło siebie. Na kolejnych tak samo. Nie pomogło skakanie z pasa na pas i wyprzedzanie raz z prawej, raz z lewej. Zatrzymywaliśmy się dokładnie na tych samych światłach. Przejechaliśmy „razem” dobre 4-5 km. „Zyskał” może ze 40 metrów, po drodze wkurwiając co najmniej kilka osób i prokurując co najmniej kilka naprawdę niebezpiecznych sytuacji. Tyle wygrać!

Z tą potrzebą jechania szybciej niż można jest dokładnie tak samo, jak z wspomnianą wyżej „potrzebą” posiadania tak wielu zbędnych rzeczy. „Muszę ruszyć pierwszy”. Tak, z pewnością. To przecież odmieni świat.

Po czwarte: zrozumiesz kilka innych rzeczy, które każą ci się nad sobą zastanowić.

Na przykład to, że tak naprawdę nigdy nie stoisz w korku. Ty go po prostu tworzysz.

Ta prosta prawda w gruncie rzeczy nie wymaga dowodzenia, ale jak się rozejrzysz dookoła, to z dużym prawdopodobieństwem zobaczysz wokół siebie mnóstwo ludzi bardzo podobnych do ciebie: samotnych w swoich blaszanych puszkach. Może przyjdzie taki moment, że zaczniesz sobie zadawać pytanie: skąd do licha wzięło się na drogach tyle samochodów? I czy aby na pewno wszyscy muszą nimi jeździć?

Nieco przez przypadek zostałem jakiś czas temu uświadomiony w kwestii tego, dlaczego firmy tak chętnie oferują samochody służbowe. Kiedyś była to domena przedstawicieli handlowych, którzy musieli jakoś dotrzeć do klienta gdzieś w Bieszczadach, więc naturalne było, że wsiadają w służbową Fabię i gnają na drugi koniec kraju. Teraz w bardzo wielu korporacjach byle menedżer średniego szczebla dostaje niejako w „pakiecie powitalnym” służbowe auto, które służy mu wyłącznie do tego, że dojeżdża nim z domu do pracy.

Dlaczego tak się dzieje? Bo to się firmom po prostu opłaca. Każde 1000 złotych dodatkowej kasy w kieszeni pracownika to dodatkowy kilkusetzłotowy koszt pracodawcy. Danie zamiast tego służbowego samochodu powoduje, że wszyscy czują się wygrani: pracownik zrobił doskonały deal, bo nie musi wydawać kasy albo brać kredytu na furę, pracodawca ma koszt, który w prosty sposób odpisuje od przychodów, firma leasingowa zaciera ręce. Wszyscy są szczęśliwi. Znam firmy, w których odbywa się to w banalnie prosty sposób: wybierz sobie dowolny wózek w maksymalnej kwocie X.

W rzeczywistości pracownik traci potrójnie: nie dostaje pieniędzy, które prawdopodobnie zagospodarowałby znacznie lepiej, a ten rodzaj „uposażenia” de facto obniża podstawę kwoty, od której w przyszłości będzie zależała jego emerytura (o ile rzecz jasna do tego czasu nic się nie zmieni, bo w czym jak w czym, ale w systemie emerytalnym pewny jest tylko jego rychły koniec). Nie mówiąc już o tym, że w razie ewentualnego rozstania z pracodawcą otrzyma odprawę pomniejszoną o wielokrotność tej różnicy, podczas gdy samochód pozostanie na stanie firmy i „uszczęśliwi” kolejnego naiwnego.

I tak dalej…

Tak naprawdę siadając do tego wpisu miałem w planie przyjrzenie się temu, co się dzieje w relacjach kierowców z pieszymi, ale już z tego wyszła niezła blacha, więc prawdopodobnie i tak niewiele osób dotrze aż do tego miejsca. Pora więc na kropkę, a do sprawy pieszych i tego, jakim „prześladowaniem kierowców” okazuje się możliwy obowiązek ustępowania pierwszeństwa pieszym, zanim jeszcze wejdą na przejście, wrócę niebawem.

Tę przydługą wypowiedź zakończę tym, od czego zacząłem: życzę wam zrozumienia, że tak naprawdę nigdzie się nie musimy tak bardzo spieszyć. Możemy bez tego żyć równie szczęśliwie, a może nawet znacznie bardziej. I życzę wam odkrycia tej przyjemnej oczywistości możliwie najmniejszym kosztem.