Otwór

W poniedziałek 18 października 1999 roku zostałem dilerem. W każdym razie tak oficjalnie nazywało się stanowisko, na które zostałem wówczas zatrudniony w katowickiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Ja i trzy inne osoby, w tym niejaki „Banderas”, nazwany tak na okoliczność opatrunku założonego na wskazujący i środkowy palec, bo któryś z nich miał chyba złamany.

Do naszych obowiązków należała sprzedaż reklam.

Nie pamiętam, bym miał wtedy jakiekolwiek kompetencje handlowe, oprócz tego, że umiałem zawiązać krawat. Była to istotna umiejętność, gdyż były to czasy raczkującego dopiero Internetu i większość spraw załatwiało się wysyłając oferty faksem, wykonując telefony i umawiając się na spotkania. Ale wszystkich tych rzeczy, wraz z umiejętnością mówienia tzw. językiem korzyści, musiałem się dopiero nauczyć.

Szło nam wszystkim raz lepiej, raz gorzej, choć „Banderasowi” niestety na ogół gorzej. Jego „język korzyści” sprowadzał się głównie do tego, że opowiadał o tym, jacy jesteśmy zajebiści. Nie wzbijał się przy tym na wyżyny elokwencji i raczej operował prostymi obrazami, przekonując klientów, że w „Wyborczej” mamy artykuły, a w „Dużym Formacie” to nawet zdjęcia. Sukces wciąż był przed nim.

„Banderas” nie zrobił oszałamiającej kariery, choć podejrzewam, że w jakimś stopniu zawdzięcza to również dość ekstrawaganckiemu pomysłowi, by pewnego dnia pójść do szefa oddziału po zwrot 25 złotych za pranie marynarki, którą uznał za narzędzie pracy. W moją pamięć zapadł jednak dożywotnio dzięki najlepszemu sprzedażowemu tekstowi, jaki w życiu słyszałem. Prawdziwemu Mount Everestowi języka korzyści.

Otóż pewnego dnia zrozpaczony „Banderas” wykonał bez większego sukcesu kilkadziesiąt telefonów, aż pod wieczór, zupełnie już zrezygnowany, wyartykułował do słuchawki argument, że „jak pan da u nas reklamę, to wszystko stanie otworem przed pańskim interesem”.

Nie mam pojęcia, co „Banderas” dzisiaj robi, bo nasze drogi rozeszły się niedługo po tamtej akcji. Ale ta historia wraca do mnie za każdym razem, gdy trafiam w sieci na jakąś dyskusję o problemach polskiego sportu.

A nie dalej jak wczoraj przeczytałem rozmowę o polskim kolarstwie z Bartkiem Huzarskim.

Rozmowę polecam i generalnie z większością argumentów się zgadzam, choć z wybitym do tytułu przesłaniem już niekoniecznie. Ale moją uwagę zwróciła nieco inna rzecz. Otóż w chwili, kiedy pada pytanie o sprawy związane z finansowaniem, „Huzar” z jakiegoś powodu od odpowiedzi ucieka.

Żeby było jasne: to nie jest zarzut, raczej ciekawa obserwacja. Ogromnie szanuję pracę Bartka i z podziwem obserwuję, jak konsekwentnie i z uporem toczy pod górę swój syzyfowy kamień. W Sobótce, która – powiedzmy sobie jasno – nie jest raczej centrum biznesu i sponsoringu.

Ale ta ucieczka od rozmowy o finansach wydaje mi się znamienna dla znakomitej części polskiego sportu, nie tylko kolarstwa. Oczywiście poza stwierdzeniem, że pieniędzy zawsze brakuje, ale to jest przecież problem znany całemu światu od chwili, w której Fenicjanie wynaleźli ich za mało.

Moim zdaniem my o pieniądzach w sporcie na ogół rozmawiać nie potrafimy i wciąż nie do końca wiemy, w jaki sposób je pozyskiwać. I mówię to z perspektywy faceta, który przez te ponad 20 lat, jakie minęły od pojawienia się na progu katowickiej „Wyborczej”, robił w mediach i reklamie różne rzeczy, w tym również te związane ze sponsoringiem. „Język korzyści” wciąż jest u nas na poziomie argumentów „Banderasa”.

Przez moje ręce kilka lat temu przewinęło się kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset „ofert”. Cudzysłów jest nieprzypadkowy; absolutna większość z nich była bowiem wyłącznie listą przeszłych (czasem bardzo odległych) dokonań, z rzadka pojawiały się jakiekolwiek informacje na temat planów. Ze świecą szukać potencjalnych korzyści dla kogoś, kto miałby wyłożyć na taką współpracę jakieś pieniądze. Jakby „win-win” było jakąś dawno zapomnianą filozofią. Jest tylko „we won” (kiedyś) i „chcemy, aby” (teraz, zaraz).

Jednym z ciekawszych przypadków, który przewinął się przez moje łapy, była propozycja wynajmu hali sportowej, należącej do jednego z klubów. Udekorowana była długą listą certyfikatów dla zainstalowanego w hali systemu wentylacji. Potencjalny sponsor dostawał zapewnienie, że będzie mógł w środku oddychać czystym powietrzem. O tym, w jakim zakresie, na jak długo i w jakim celu miałby mieć ten obiekt do dyspozycji, „oferta” nie wspominała nawet słowem.

Kiedyś opisywałem tutaj rozmowę, jaką odbyłem z menedżerem pewnej szkółki piłkarskiej. W jednym zdaniu mówił, że szuka sponsora, w drugim, że nie ma mu właściwie nic do zaoferowania, a poza tym jakiekolwiek długofalowe inwestycje i tak nie mają większego sensu, bo dzieciaki kończą szkołę i odchodzą, więc wszystko trzeba za chwilę zaczynać o nowa. Miło byłoby przytulić jakiś dodatkowy pieniądz, ale jeśli nie, to trudno, musi wystarczyć to, co na szkolenie idzie z ministerstwa.

I my mówimy o tym, że szkolenie młodzieży kuleje?

Bartek wspomina o problemie wynikającym z odwołanych wyścigów. A ja kilka tygodni temu, już po wybuchu wojny w Ukrainie, która – chociaż nie widać tego na pierwszy rzut oka – mocno zachwiała poczuciem bezpieczeństwa nie tylko zwykłych ludzi, ale i firm, rozmawiałem ze znajomym działaczem z jednego z okręgów. Utyskiwał, że sponsorzy się wycofują i organizatorzy odwołują kolejne imprezy. A on wysłał około stu ofert i wszystkie pozostały bez odpowiedzi.

Helou!? Sto ofert? Na rynku, na którym działa prawie trzy miliony przedsiębiorstw, w tym około 20 tys. średnich i dużych? Już nie zapytałem, ile z tych stu ofert wyniknęło bezpośrednich rozmów, a to dość istotna kwestia. Już od dawna nie słyszałem o przypadku, by jakąkolwiek poważniejszą umowę udało się załatwić mailem.

Jeśli się trochę mocniej poskrobie polskie kolarstwo ostatnich lat, prawdopodobnie dokona się odkrycia, że w sferze finansowej funkcjonowało ono niemal wyłącznie dzięki ludziom, którzy kiedyś tę dyscyplinę uprawiali. Jeśli cokolwiek wiązało w Polsce większy biznes z kolarstwem, to był to raczej sentyment niż perspektywa jakichkolwiek korzyści. Sentyment, który w chwili kryzysu natychmiast był wypierany przez poczucie odpowiedzialności i zwykłe biznesowe kalkulacje, by przypomnieć choćby przypadki Active Jet czy CCC.

Problem polega nie tylko na tym, że o pieniądzach nie chcemy rozmawiać, ale również nie chcemy się tego nauczyć. Dużo łatwiej jest narzekać, że kasy jest ciągle za mało. Jeszcze łatwiej zaglądać do kieszeni innym i oczekiwać, że się „podzielą”.

Łatwo jest utyskiwać na balony przy trasie Tour de Pologne. Zgoda, mnie też się nie podobają. Ale jeśli Czesław Lang konsekwentnie trzyma się tego pomysłu, to może to po prostu oznacza, że on działa? Może potrafi te balony skutecznie przeliczyć na realną wartość dla partnera? Może więc zamiast po raz kolejny spinać się na „Tour de Balon”, warto pewnego dnia usiąść w jakimś ogródku przy drodze i policzyć liczbę przejeżdżających nią samochodów, przeliczyć je później na liczbę par oczu i zaproponować jakiemuś sponsorowi jego własny balon?

„Na polskim podwórku kolarstwo jest dyscypliną bez przyszłości” – głosi teza z rozmowy z „Huzarem”.

Nie wydaje mi się, żeby nasze podwórko jakoś bardzo różniło się od np. słoweńskiego. Tylko Słoweńcy kilkanaście lat temu nie poprzestali na stawianiu trafnych diagnoz. Zaczęli też szukać konkretnych rozwiązań.

Brytyjska reforma sportu po przegranych z kretesem igrzyskach w Atlancie również nie polegała wyłącznie na dodrukowaniu pieniędzy na sport, co w istocie dzisiaj proponuje nasz minister w ramach kolejnego „Narodowego Programu Wszystkiego”. Tam podjęto próbę zorganizowania tej dziedziny życia w wielu obszarach praktycznie na nowo. I nauczono się o tym mówić językiem korzyści, dzięki czemu wiele sukcesów miały również swój wymiar komercyjny.

Pytanie, czy my się chcemy tego nauczyć? Czy raczej jesteśmy wciąż jak ten „Banderas” z początku tej opowieści. Z tą drobną różnicą, że już nawet nie proponujemy nikomu, że „wszystko stanie otworem przed pańskim interesem”. Raczej wolimy się w tym otworze urządzić.

Foto: eventhorizontelescope.org

Wiza ważna tylko do granicy odpowiedzialności

Nawet jeśli Djokovic wygra z australijskim rządem, a później wywalczy 21. tytuł, wielu ludziom trudno będzie zaakceptować jego wielkość. Bo Serb zachowuje się tak, jakby zapomniał o dwóch ważnych rzeczach. O tym, że w sporcie reguły są takie same dla wszystkich i o tym, że aby wygrywać z innymi, trzeba najpierw pokonać samego siebie. On tymczasem sprawia wrażenie, jakby uznał, że świat mu jest ten tytuł w jakiś sposób winien.

Zdarzyło ci się kiedykolwiek uczestniczyć przed jakimś sportowym eventem w tzw. pasta party? A może twoim śniadaniem przed dłuższym wysiłkiem była pyszna bułka z miodem? Może pakujesz do kieszonki na drogę zbożowe batony, żeby się nimi poratować przed utratą sił?

A co w sytuacji, kiedy to wszystko powyżej okazałoby się nie tyle antidotum na słabość, ile jej przyczyną? I gdyby powiedział ci o tym ktoś, kto tylko zobaczył cię na ekranie telewizora lub monitora?

Brzmi dziwnie? Być może. Ale na przykład dla takiego Novaka Djokovica już niekoniecznie. Bo on na przykład święcie wierzy, że już sam kontakt z produktem zawierającym gluten powoduje u niego utratę energii. A to bynajmniej nie jest jedyne z dziwnych wierzeń w jego bogatym repertuarze, w którym zjadanie trawy z kortów Wimbledonu wydaje się niewinne jak całowanie ziemi przez papieża.

Czy mu wolno w to wierzyć? Jak najbardziej. Każdy z nas wierzy w jakieś mniej lub bardziej nieprawdopodobne historie. Różnica polega jednak na tym, że na ogół się tymi naszymi dziwactwami nie chwalimy obcym ludziom. No i nas zazwyczaj nie obserwują i nie biorą za wzór miliony.

Upadek autorytetów

Kilka lat temu zrobiło się u nas głośno o tzw. złotym pociągu. Legenda sięga końca II Wojny Światowej i wciąż pozostaje legendą, chociaż od czasu do czasu ktoś ją odkurza i na chwilę poszukiwaczom skarbów rośnie tętno. Sporo ludzi w tę historię wierzy. I też mają do tego prawo.

Ale spróbujmy sobie wyobrazić, że tę historię powtarza z przekonaniem np. Robert Lewandowski, wskazując domniemane miejsce ukrycia składu z kosztownościami. Nie trzeba jakiejś przesadnie bogatej wyobraźni, by oczyma duszy zobaczyć Karkonosze w najlepszym wypadku jako płaskowyż. Bo jestem przekonany, że z dnia na dzień zjawiłyby się tam tabuny ludzi z łopatami. W końcu gdyby powiedział to sam „Lewy”, to przecież musiałaby być prawda. W epoce upadku autorytetów w taki właśnie sposób oddziałują na wiele umysłów ludzie po prostu szeroko znani.

Żeby nie szukać zbyt daleko, wystarczy przywołać przykład Edyty Górniak, której wyssane z palca, całkowicie pozbawione podstaw, logiki i jakiegokolwiek sensu tezy trafiają do setek tysięcy odbiorców wyłącznie dlatego, że Górniak jest znana. Bynajmniej nie z dokonań w zakresie medycyny. Po prostu znana.

„Test” na nietolerancję glutenu

Wytwórcy pieczywa mają sporo szczęścia, że sprawa rzekomej nietolerancji Djokovica na gluten wydarzyła się jeszcze przed gigantycznym wzrostem popularności mediów społecznościowych. Gdyby bowiem to wszystko zadziało się dzisiaj, z dużym prawdopodobieństwem bylibyśmy świadkami wielu podpaleń piekarni lub pizzerii, które podstępnie czyhają na nasze zdrowie. Co byłoby zresztą dość zabawne, zważywszy, że rodzice Nole prowadzili pizzerię.

Ta historia zaczęła się na początku 2010 roku, podczas rywalizacji Serba w Australian Open. Grał właśnie mecz z Francuzem Jo-Wilfredem Tsongą i potwornie się męczył. To zresztą nie było nic nowego, Djokovic praktycznie od początku swojej kariery uchodził za zawodnika słabo radzącego sobie z długotrwałym wysiłkiem. Do tego stopnia, że rywale zarzucali mu notoryczne symulowanie, a wiele jego wygranych było później kwestionowanych z powodu niesportowego zachowania i nadmiernego korzystania z przerw medycznych.

Na drugiej półkuli mecz z Tsongą oglądał praktykujący medycynę, nie zawsze konwencjonalną, dr Igor Cetojevic. To on stwierdził, oglądając Djokovica na ekranie, że ten ma problem z przyswajaniem glutenu. Prawie pół roku zabrało mu dotarcie do tenisisty. Przekonał go testem, podczas którego kazał mu stać prosto, z wyciągniętą przed siebie prawą ręką. Novak miał ją unosić w górę, lekarz ciągnął ją w dół. Ciało tenisisty stawiało rzecz jasna opór.

To samo ćwiczenie wykonali chwilę później, ale Djokovic miał w tym czasie lewą ręką przyciskać do brzucha kromkę chleba. Tym razem opór był znacząco słabszy.

Własny system wierzeń

Mogę sobie wyobrazić, że na wychowanym w bogobojnej rodzinie 22-latku zrobiło to wrażenie. Nie wydaje mi się też niczym szczególnie dziwnym, że młody Djokovic zbudował sobie później cały system opartych na medycynie naturalnej wierzeń, niezbędnych mu do przekonania, że robi wszystko, by być najlepszym tenisistą świata. I silnych do tego stopnia, że gdy musiał się poddać operacji łokcia, żalił się trenerowi i światu, że jest to niezgodne z jego przekonaniami. Niewiele brakowało, by chirurgiczna interwencja w jego ramię wpędziła go w depresję.

Do pewnego momentu był to jednak system obowiązujący tylko w najbliższym otoczeniu tenisisty (restrykcyjnej naturalnej diety wymagał również od swoich trenerów). Świat nie oglądał eksperymentów doktora Cetojevica na Insta Stories, ludzie nie śledzili jeszcze każdego kroku Djokovica i nie łapali każdego wypowiedzianego przez niego słowa. A nawet jak łapali, to nie zawsze traktowali poważnie, bo niełatwo było wierzyć w deklaracje, że pozbycie się glutenu z diety uczyniło ciało tenisisty silniejszym, a jego umysł jasnym, patrząc na jego niekontrolowane wybuchy złości na korcie.

Aż przyszła pandemia COVID-19, która z Djokovica uczyniła bożka tzw. koronasceptyków. Gdy poruszające się niemal zupełnie po omacku władze niemal na całym świecie pozamykały co tylko się dało, Serb, nie zważając na konsekwencje, zorganizował własny turniej. Pozarażała się na nim większość zawodników, nie wyłączając samego Djokovica i jego bliskich. Wprawdzie publicznie później za to przepraszał, ale zdania tak naprawdę nie zmienił. Uznał po prostu, że „było za wcześnie”.

Po zakażeniu dochodził do siebie w górach Visoko w Bośni i Hercegowinie. Ich „uzdrawiająca moc” jest kolejnym z elementów osobistej religii Djokovica. Przekonał go do niej biznesmen Semir Osmanagic, który twierdzi, że tamtejsze góry nie są dziełem natury, tylko zostały zbudowane przez starożytne ludy zamieszkujące tamte okolice. Nawiasem mówiąc, ów system wierzeń Djokovica skrzętnie wykorzystują serbscy nacjonaliści, którzy coraz częściej głośno mówią o tym, że powstała po jugosłowiańskiej wojnie Bośnia i Hercegowina okazała się „nieudanym projektem” i powinna zostać przyłączona do Serbii. Umiłowanie tenisisty do gór Visoko jest dla wielu serbskich polityków prawdziwym darem niebios.

„Prawo do prywatności”

To właśnie rodacy Djokovica byli pierwszymi, którzy gremialnie przyklasnęli antyszczepionkowej postawie swojego „ambasadora”, nie zważając na to, że dla niego wszelka „zewnętrzna” ingerencja w organizm to tylko jeden z fundamentów jego życiowej filozofii. Dalekiej zresztą od konsekwencji, bo odrzucając osiągnięcia naukowe w medycynie Djokovic jednocześnie mocno wierzy w naukę, gdy idzie o zachowanie się piłki na korcie. „Sports Illustrated” opisał jakiś czas temu, że Nole ze swoim sztabem dokładnie przeanalizował ponad 3800 możliwych zagrań. Dzięki temu, jak mawiają jego rywale, „potrafi sprawić, że specjalnie dla niego pole gry się powiększa”.

Co ciekawe (i co często umyka żarliwym wyznawcom antyszczepionkowych tez Djokovica), tenisista nigdy nie twierdził, że się nie zaszczepi. Swoją pozycję zbudował na twierdzeniu, że wymóg potwierdzenia zaszczepienia narusza jego prawo do prywatności, bo to, co dostarcza swojemu organizmowi jest wyłącznie jego sprawą. Nie brakuje ludzi, którzy twierdzą, że Djokovic mimo wszystko przyjął szczepienie, ale stał się zakładnikiem głoszonych przez siebie tez i z uwagi na rzesze fanów i niemal kultowy status w ojczyźnie, nie może się teraz z tego elegancko wycofać.

Jak na ironię, teza Djokovica o „prawie do prywatności” legła w gruzach, gdy przeszedł od słów do czynów i zaczął jej w praktyce intensywnie bronić. Od kilku dni coraz powszechniejsza staje się wiedza, dostępna do niedawna tylko największym fanom serbskiej gwiazdy, jak choćby przywołana powyżej historia „testu” na nietolerancję glutenu.

W złym miejscu i w złym czasie

Uzbrojony w swoją własną religię i wyznający ją tłum wyznawców Djokovic przyleciał w końcu do Australii. Gorzej trafić nie mógł, bo to kraj, który w walce z pandemią od początku sięgał po ciężkie działa i nawet jeśli nie odnosił spektakularnych sukcesów, bo w tym przypadku trudno mówić o jakimkolwiek sukcesie, to przynajmniej udało się tam znacząco ograniczyć straty. Od początku pandemii w blisko 26-milionowej Australii z powodu COVID-19 zmarło niespełna 2400 osób. Dla porównania: w o jedną trzecią większej Polsce właśnie przewijamy licznik stu tysięcy ofiar.

Stanowisko australijskich władz nie jest przy tym jednorodne, bo w poszczególnych stanach obowiązują różne przepisy. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze determinacja organizatorów Australian Open; dyrektor turnieju Craig Tiley miał powiedzieć, że nieobecność największej gwiazdy imprezy (Djokovic wygrał turniej dziewięć razy) uderza wprost w rentowność wydarzenia.

Reguły były jednak znane od dawna: w imprezie mogą wziąć udział wyłącznie zaszczepieni zawodnicy. Już po zatrzymaniu Serba na lotnisku w Melbourne wyszła na jaw korespondencja między ministrem zdrowia w rządzie federalnym a dyrektorem turnieju. Wynika z niej, że na etapie przekazywania informacji zawodnikom zadziałał swoisty „głuchy telefon”, bo dość jednoznaczną wykładnię przedstawiciela rządu w korespondencji, która trafiła do graczy, zinterpretowano nieco inaczej, uchylając Djokovicowi (i nie tylko jemu) drzwi do udziału w turnieju. Wcześniej bowiem wszystko wskazywało na to, że nieprzejednany w swoim sceptycyźmie wobec ujawniania informacji o szczepieniach Serb o dziesiąty tytuł walczyć nie będzie.

Pokusa okazała się jednak zbyt duża. Djokovic ma bowiem szansę nie tylko na wyśrubowanie rekordu zwycięstw w Australian Open, ale również objęcie samodzielnego prowadzenia w klasyfikacji wszech czasów pod względem liczby wygranych turniejów Wielkiego Szlema. Dziś dzieli tron z dwoma innymi wielkimi: Rafaelem Nadalem i Rogerem Federerem. Wszyscy trzej mają na koncie po 20 zwycięstw.

Federer jednak wciąż leczy kontuzję i w Australii nie wystąpi. Forma Nadala, który również zmaga się ze skutkami urazu, raczej nie daje mu wielkich szans na triumf w Melbourne, gdzie zresztą wygrał w karierze tylko raz, w 2009 roku. Djokovic miałby więc teoretycznie otwartą drogę do samodzielnego prowadzenia, jeśli oczywiście nie przeszkodzi mu któryś z utytułowanych i nie mniej ambitnych młodszych rywali, jak choćby Daniił Miedwiediew, Alexander Zverev czy Stefanos Tsitsipas, jeśli liczyć tylko tych, którzy są sklasyfikowani bezpośrednio za Serbem.

Pyrrusowe zwycięstwo (jeśli w ogóle cokolwiek wygra)

Nawet jeśli Djokovicowi uda się wygrać Australian Open, może się to okazać pyrrusowym zwycięstwem. Przejdzie bowiem do historii nie tylko jako najlepszy tenisista wszech czasów, ale również jako człowiek, który dokonał tego naginając reguły. Jeśli okaże się, że faktycznie był zakażony koronawirusem 16 grudnia ub. roku (co miało być podstawą ubiegania się o zwolnienie medyczne), a dzień później oficjalnie spotykał się nie tylko z przedstawicielami serbskiej poczty, ale również naraził na ryzyko infekcji dzieci w akademii tenisowej, jego reputacja może lec w gruzach.

I niewielką pociechą będzie to, że przez swoje uwięzienie został nieformalnie uznany za mesjasza antyszczepionkowców. Prawdopodobnie dla większości ludzi będzie już na zawsze symbolem braku odpowiedzialności. Tę granicę już przekroczył, bo do tego nie potrzebował żadnej wizy.

Już kilka dni temu jeden z jego najbliższych współpracowników i przyjaciół stwierdził, że „Novak najwyraźniej źle odczytał nastroje wśród Australijczyków”, którzy już po opublikowaniu informacji o przyznaniu mu zwolnienia w większości zapałali świętym oburzeniem. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że od prawie dwóch lat żyją niemal w zamknięciu, najdłużej dotykani rozmaitymi formami lockdownu i dziesiątkami innych ograniczeń.

Djokovic najwyraźniej nie tylko „źle ocenił nastroje”, ale zapomniał o dwóch dość ważnych zasadach, na których opiera się rywalizacja w sporcie. Po pierwsze: niezależnie od tego, w co kto wierzy, wszystkich obowiązują dokładnie te same zasady. Po drugie: bycie najlepszym wymaga nieustannego pokonywania przede wszystkim swoich własnych słabości. Novak tymczasem uparł się, że ze względu na jego przekonania cały świat powinien mu teraz sprzyjać. Jakby świat był mu ten tytuł w jakiś sposób winien.

I już samo to przekreśla jego szanse na zostanie największym z największych, nawet mimo ewentualnego zwycięstwa w turnieju. Budzący skrajne emocje wśród fanów już wcześniej, teraz spolaryzuje swoich zwolenników i przeciwników jeszcze bardziej. Dla jednych zyska jeszcze więcej boskich przymiotów, inni zobaczą w nim jeszcze bardziej fałszywego proroka.

Osobiście szczerze wątpię, by było to korzystne dla samego sportu.

Djokovic na razie wygrał bitwę. W sądzie jego prawnikom udało się dowieść, że nie było podstaw do anulowania jego wizy. Ale sąd nie rozstrzygał o powodach, dla których przyznano mu zwolnienie medyczne i prawo wjazdu na teren Australii. Ostatnie (?) słowo w tej sprawie może należeć do australijskiego ministra odpowiedzialnego za politykę imigracyjną.

Jakąkolwiek decyzję podejmie, sport na tej całej awanturze już sporo stracił. Australian Open bez Novaka Djokovica będzie wydarzeniem niepełnym. Z nim będzie zapewne wydarzeniem brzydkim.

foto: Flickr / Derek AR

Kolejność rzeczy

Poniższy tekst opublikowałem wczoraj na facebookowej grupie Eurosportu „Wkręceni w kolarstwo”. Wywiązała się pod nim dość ciekawa dyskusja. Ponieważ jednak nie wszyscy tam zaglądają, postanowiłem podzielić się tą myślą również tutaj.

Nie mam gotowych odpowiedzi, jak rozwiązać opisane niżej problemy. Mam mnóstwo pytań. Ale może w końcu trzeba zacząć je głośno zadawać?


Powszechnie wiadomo, że pierwszym Brytyjczykiem, który wygrał wyścig Tour de France był Bradley Wiggins.

Miało to miejsce w roku 2012. Mało kto jednak pamięta, że zanim Wiggo został uhonorowany tytułem szlacheckim za zwycięstwo w Wielkiej Pętli, miał na koncie sześć tytułów mistrza świata i trzy złote medale olimpijskie w kolarstwie torowym. Wespół z Markiem Cavendishem i kilkoma innymi zawodnikami byli jednymi z pierwszych „owoców” brytyjskiego programu rozwoju kolarstwa, zainicjowanego jeszcze pod koniec ubiegłego wieku. Programu, który zanim przyniósł Wielkiej Brytanii medale i zwycięstwa w najważniejszych imprezach, kosztował dziesiątki milionów funtów i zaangażowanie setek, jeśli nie tysięcy ludzi.

Sukcesy w sporcie dwumilionowej Słowenii również nie wzięły się z tego, że nagle pojawiło się tam kilku panów ze strzykawkami, jak to lubią przedstawiać zwolennicy tanich teorii spiskowych. Pomijając dość bogate tradycje sportowe byłej Jugosławii, Słoweńcy tuż po uzyskaniu autonomii postawili na sport jako na jeden z najważniejszych czynników napędzających zainteresowanie ich krajem, który odwiedza co roku więcej turystów, niż mieszka tam ludzi. 

Aktywne uprawianie sportu deklaruje blisko dwie trzecie Słoweńców, a jednym z najważniejszych elementów całego systemu, który wciąż uważają za mocno niedoskonały, są lekcje wychowania fizycznego i dość mocno rozwinięty program skautingu, dzięki któremu wyławiane są talenty, rozwijane później przez wykwalifikowanych trenerów. O finanse na szkolenie młodzieży w dużej mierze dba państwo, ale sporą część dokładają rodzice, choćby angażując się lokalnie w pozyskiwanie sponsorów.

A teraz spójrzmy wokół siebie. 

Nie, to nie jest post o złym PZKol, bo większość związków sportowych w naszym kraju to w dużym stopniu lustrzane odbicie naszego podejścia do wielu spraw: ciągłego narzekania i braku chęci do kiwnięcia palcem.

Kilka lat temu zostałem przez znajomych poproszony o pomoc pewnemu klubowi w napisaniu oferty dla potencjalnego sponsora. Pogadałem z właścicielem klubu, który bez ogródek przyznał, że pieniądze to on przygarnie chętnie, ale nie chciałby się do niczego zobowiązywać, bo „wicie-rozumicie, te dzieciaki jak skończą szkołę to i tak sobie pójdą w cholerę, więc po co ja mam to sobie brać na głowę”

I to nie jest jednostkowy przypadek, tak to wygląda w wielu miejscach. Nie mówiąc już o tym, że po skończeniu szkoły średniej potencjalny zawodnik wpada w szkoleniową „czarną dziurę” – pieniędzy na jego szkolenie kluby nie mają, bo znika z państwowego systemu. 

Na końcu tego całego procesu są kibice, którzy „mają oczekiwania”: medali na igrzyskach, tytułów mistrzów świata, wygranych w Wielkich Tourach. 

Fun fact: przed mistrzostwami świata w Yorkshire w 2019 roku ujawniłem informację o tym, że związkowi działacze nie ogarnęli strojów dla kolarskiej kadry. O ubranie męskiej elity zadbał za własne pieniądze selekcjoner kadry. 

Kibice w „geście solidarności” ogłosili zbiórkę na zakup strojów. Zebrali… coś koło 1400 złotych. Pomijając, że sama inicjatywa nie należała do najlepiej przemyślanych, była poniekąd ciekawym testem na nasze „zaangażowanie”. Ale niech no tylko Majka lub Kwiatek za wcześnie „strzelą” na trasie… 

Kończąc ten nieco przydługi wywód, proponuję rozejrzeć się wokół siebie i trzy razy zastanowić przed napisaniem kolejnego komentarza o tym, że „Majka znowu nie wygra Wielkiego Touru”. Tych kilku chłopaków, którzy dziś jeżdżą w World Tourze, zawdzięcza to niemal wyłącznie sobie. Ich własnej determinacji i dążeniu do spełniania ich własnych marzeń. 

Chcemy to zmienić i częściej się cieszyć z sukcesów? Zacznijmy od siebie. Choćby od tupnięcia nogą w szkołach naszych dzieci, żeby na wuefie robili coś więcej niż prezentacje.

Foto: Szymon Sikora / MŚ w kolarstwie torowym Pruszków 2019

Prawo do milczenia

Tak się złożyło, że w poniedziałek miałem dyżur wideo, więc obraz płaczącej Igi Świątek przewinął mi się przez monitor co najmniej kilka razy. Patrzyłem, jak na długie minuty chowa w ręczniku twarz, a w uszach brzmiał mi genialny komentarz Marka Furiana o samotności sportowca.

Marek mówił o tenisie, że jest sportem przegranych, bo po turniejowych drabinkach wspina się wiele zawodniczek i zawodników, ale miejsce na szczycie jest tylko jedno. Ale tak jest przecież niemal w każdym sporcie. I każdy sportowiec ma tę świadomość, że wygrana to raczej rzadki przywilej niż oczywistość. A mimo to staje na starcie kolejnych zawodów i za każdym razem od początku zaczyna tę samą drogę. I pokonuje ją najczęściej niemal całkiem samotnie, walcząc nie tylko z rywalami, ale przede wszystkim z samym sobą.

Kilka dni temu Justyna Kowalczyk-Tekieli napisała kapitalny felieton o tym, jak dziś podchodzi do sportu i igrzysk oraz w jaki sposób traktowała je wcześniej. Napisała w nim m.in. „nie każdy jest stworzony do wygrywania, ale każdy na igrzyskach powinien przesunąć swoją granicę możliwości”.

Jestem sobie w stanie wyobrazić, że głównym powodem łez Igi było właśnie to, że nie zdołała przekroczyć tej granicy, którą sama sobie określiła i osiągnąć tego celu, który dla niej samej był najważniejszy. I z tym żalem została na koniec całkiem sama.

Jestem sobie w stanie wyobrazić, że to samo czuli Michał Kwiatkowski, Rafał Majka, Ania Plichta, Kasia Niewiadoma i każdy inny sportowiec, który poświęcił długie miesiące przygotowań, podporządkowując swoje życie tylko jednemu celowi, by na koniec nie móc go osiągnąć. Nie mówiąc już o takich pechowcach jak Mathieu van der Poel, któremu przez idiotyczny błąd sztabowców nie było dane nawet sprawdzić, czy jest w stanie zbliżyć się do granicy swoich możliwości. Wszyscy na koniec byli rozgoryczeni. I wszyscy z tą goryczą zostali w praktyce całkiem sami.

Sport, mimo dziesiątek kamer i milionów ludzi przed telewizorami, okazuje się bowiem na koniec dnia jedną z najbardziej samotnych aktywności człowieka.

Ktoś mi kiedyś zarzucił, że toczę jakąś krucjatę przeciw kibicom, a to przecież dla nich ten cały wysiłek. To oni „robią” oglądalność, za którą idą sponsorzy, to oni dają pracę dziennikarzom, a poza tym sport bez kibiców w ogóle nie ma większego sensu. Mają więc owi kibice pełne prawo mieć oczekiwania i obficie korzystać z prawa do krytyki, gdy „ich” sportowcy tym oczekiwaniom nie sprostają.

Żadna to krucjata. Jednak nie potrafię przejść obojętnie wobec traktowania sportu przez niektórych kibiców jak przez księgowego, który w księgach widzi tylko stronę „winien”.

Pasjami uwielbiam niekończące się dyskusje o tym, że od sportowców należy wymagać, bo przecież „mają sponsorów i kontrakty”. Gdyby się dłużej poskrobać w czuprynę można by z czasem dojść do pytania, co musieli zrobić, żeby owe kontrakty podpisać a sponsorów pozyskać, ale przeciętny sportowy kibic aż tak daleko w przeszłość nie wybiega.

Historia Kwiatkowskiego jako dzieciaka zasuwającego latami, by w przyszłości stać się znakomitym kolarzem, kanapowego widza zupełnie nie interesuje. Wcześniejsze dokonania też nie mają większego znaczenia. Widz ma przecież oczekiwania tu i teraz, zatem nawet jeśli sportowiec przed laty wywalczył jakieś tytuły, które rozpierały wówczas kibicowską dumę, winien te sukcesy regularnie powtarzać. Duma przecież nie boli tylko wtedy, gdy człowiek od niej aktualnie puchnie. Zaś głównym celem sportowca, jak przekonywał mnie niedawno jeden z dyskutantów, jest „przejście do historii”.

Kibica nieszczególnie interesuje czas spędzony przez sportowca na przygotowaniach. Chce startować – musi trenować, prosta sprawa. W końcu to jego praca, chociaż akurat ten argument również bywa zwodniczy, by gdy sportowiec wykonuje pracę zleconą mu przez przełożonych, to się również wcale kibicom nie musi podobać. Wtedy byłego mistrza świata bez cienia zażenowania nazywają „woziwodą”.

„Jak byś się nie obrócił, dupa zawsze z tyłu” – jak mawiał mój znajomy. Widz ma prawa, sportowiec ma obowiązki. Ma startować, ma wygrywać i najlepiej, żeby robił to w sposób przekonujący, upokarzając największych rywali. Wtedy się z dumy puchnie najszybciej. A! No i koniecznie przed 18:30, bo później szanowny pan kibic ma już inne plany.

Ktoś w tym miejscu pewnie powie, że przesadzam, ale historia nas uczy, że nieuprawniona krytyka, która pozostaje bez reakcji, z czasem przekształca się w otwartą nienawiść i fizyczną agresję. Na ogół tylko z tego powodu, że ktoś nie sprostał oczekiwaniom widzów. Fizyczne ataki na sportowców nie należą już niestety do rzadkości.

W dużej mierze „zasługą” kibiców jest też sytuacja, w której nazwisko psychologa staje się niemal na równi rozpoznawalne z nazwiskiem sportowca, którym się opiekuje, a gros czasu poświęconego na przygotowania do najważniejszych imprez to w dzisiejszych czasach tzw. trening mentalny, w którym pracuje się m.in. nad radzeniem sobie z presją i oczekiwaniami. Niczego nie odbierając rzecz jasna Darii Abramowicz, która jest doskonała w tym co robi i przed której życiową mądrością i wiedzą w pokorze chylę czoła, ale nie wydaje mi się zupełnie normalną sytuacja, w której sportowiec, by sięgnąć po upragnione trofeum, musi się odciąć od kontaktów z całym światem, by go nie dosięgły „życzliwe rady” i „krytyka” kibiców.

Rezygnacje nawet najlepszych sportowców z udziału w najważniejszych imprezach właśnie z powodów problemów mentalnych są dziś coraz częstsze. I jakoś wciąż nie skłaniają do refleksji, za to znacznie częściej wywołują głupawe uśmiechy na twarzach i kolejne komentarze, że „w głowach się już poprzewracało”.

Wolność wypowiedzi i prawo do krytyki nie są wartościami, które nie podlegają żadnym regułom. Czasem po prostu trzeba jeszcze wiedzieć, kiedy i co wypada powiedzieć.

Gdy we wtorek rano Adam Probosz w przepięknej przemowie dziękował Mai Włoszczowskiej za długie lata wspaniałych emocji, jakich nam wszystkim dostarczyła, na kolarskiej grupie krzykliwa garstka „znawców tematu” dzieliła się ze światem przemyśleniami, że do Tokio pojechała wyłącznie za zasługi (a to tylko jedno z bardziej życzliwych stwierdzeń).

I jasne, można to wszystko zbyć wzruszeniem ramion, że to wyłącznie tyrady życiowych przegrywów, którzy sami niczego nie osiągnęli. Najczęściej jednak jedna durna wypowiedź pociąga za sobą kolejne. Jeden z najbardziej wzruszających momentów tych igrzysk, zamykających okres wspaniałej sportowej kariery dwukrotnej medalistki, jakiejś grupie ludzi będzie się kojarzył z internetową defekacją, bo ktoś akurat w tej chwili poczuł silne pragnienie, aby „mieć rację”.

Jeśli nie zaczniemy na takie sytuacje reagować, wkrótce zostanie nam do oglądania wyłącznie symulacja sportu, bo ci, wobec których dziś czujemy się „w obowiązku” dzielić dobrymi radami, wkrótce skończą jako fizyczne i psychiczne wraki. Nie da się przecież bez końca tkwić w bańce. Pewnego dnia ten internetowy wyrzyg w końcu do sportowca dotrze.

Kto wtedy pospieszy z „dobrą radą”, by go zachęcić po raz kolejny do walki? I dla kogo właściwie będzie miał walczyć? Dla ludzi, którzy nie potrafili skorzystać z prawa do milczenia? Którzy nie czując smaku jego potu i trudności ze złapaniem oddechu przyznali sobie prawo do kategorycznych ocen? Którzy na koniec stwierdzą, że nie bawił ich w wystarczająco satysfakcjonujący sposób?

„Wam, drodzy kibice, życzę i wyrozumiałości, i powodów do łez radości!” – zakończyła swój felieton Justyna Kowalczyk-Tekieli.

Obiema rękoma się pod tym podpisuję, choć mam wrażenie, że nad tą „wyrozumiałością” czekają nas lata ciężkiej pracy. I jeśli dzisiaj nie zaczniemy, cieszyć się sportem z każdym kolejnym dniem będzie nam coraz trudniej.

Rzucanie patyka

Drogi kolarzu-amatorze. Nie mam ci za złe, że szukasz sposobu, żeby już wyjść z domu. Nie mam pretensji, że chcesz iść na trening. Nie mam żalu, że chcesz o siebie zadbać. Chociaż szkoda, że chcesz zadbać wyłącznie o siebie. Szkoda, że jesteś takim egoistą.

Obiecałem sobie kiedyś, że będę unikał tutaj tematów politycznych, ale w obecnej sytuacji nie sposób od tego daleko uciec. Nie będę się jednak koncentrował na politykach, bo jak się dobrze zastanowić, to trudno mieć do nich pretensje, że robią to, co przynosi efekty, albo przynajmniej sprawia takie wrażenie.

Oczywiście wolałbym, żeby moim krajem zamiast magików od Power Pointa rządzili jacyś ludzie z jajami. Na przykład jak pani premier Nowej Zelandii Jacinda Arden, która się nie obcyndalała w tańcu i zamykanie granic rozpoczęła już na początku lutego. A to niejedyny dowód na stalowe cojones nowozelandzkiej szefowej rządu. Znana jest ona między innymi z tego, że nie owija w bawełnę i o trudnych sprawach mówi wprost. I tak na przykład swoim rodakom zaserwowała proste i zrozumiałe zalecenie: „zachowujcie się tak, jakbyście wszyscy byli zakażeni”.

Można? Można. W Nowej Zelandii – kraju skądinąd żyjącym z turystyki – do dzisiaj odnotowano zaledwie 205 przypadków choroby. Nikt tam z powodu wirusa dotąd (odpukać) nie umarł.

U nas natomiast najpierw odbyła się konferencja prasowa, na której premier i minister zdrowia wymienili się uprzejmościami i wydukali wobec siebie zdawkową listę pobożnych życzeń. Potem na stronach rządowych ukazała się interpretacja przepisów, które ktoś gdzieś dopiero przygotowywał, po czym się owa interpretacja dobrych kilka razy zmieniła. A na koniec dnia opublikowano rozporządzenie, którego ten kilkunastogodzinny cyrk dotyczył.

W normalnym kraju po takich polityków już dawno pojechałaby delegacja z taczkami, nie bacząc specjalnie na ograniczenia w ruchu. Ale nie u nas. Dlaczego? Bo w sumie wszyscy dostali to, czego chcieli. Rząd nam znowu rzucił patyk, a my jak szczenięta znów za nim pobiegliśmy, bo w głębi duszy tak naprawdę uwielbiamy tę zabawę.

Rządzący zrobili zatroskane miny i nagrali kilka minut materiału dla Wiadomości TVP, normalni ludzie dostali poczucie, że coś poważnego się robi, a kolarze-amatorzy i biegacze mieli zajęcie na długie godziny, bo przecież teraz trzeba rozkminić, czy według tychże obostrzeń można, czy jednak nie można pójść na trening? Jakby nie było w tej chwili ważniejszej sprawy na świecie.

W tym miejscu zapewne się wielu zaperzy i w słusznym gniewie zakrzyknie: „przecież jak nie chcesz, to nie musisz jeździć!”.

Pełna zgoda. Nie chcę i nie jeżdżę. A ciebie zachęcam do tego, żebyś przeczytał to zdanie również w drugą stronę i w końcu zrozumiał, że jak nie musisz, to nie powinieneś również chcieć. Bo to nie są normalne okoliczności, w których możemy robić wszystko, na co mamy ochotę.

Przytoczę w tym miejscu ponownie cytat z Antypodów, bo tam – jak się wydaje – najszybciej zrozumiano istotę problemu. „Wciąż szeroki jest margines naszej niewiedzy, jeśli chodzi o sposób, w jaki wirus jest przekazywany, co sprawia, że musimy zachować szczególną ostrożność”.

To zdanie również padło niemal dwa miesiące temu. Od tej pory wiemy o koronawirusie znacznie więcej, ale wciąż wolimy biegać za rzuconym patykiem i trzymać się tego, co nam się wydaje, że jeszcze wolno robić.

Kilka dni temu jedna z grup kolarskich opublikowała na Facebooku zaproszenie na wspólną jazdę, która miała się odbyć 29 marca. Gdy część ludzi słusznie zwróciła uwagę na idiotyzm tej propozycji, admin grupy zaczął się bronić, że przecież to tylko informacja, a poza tym do 29 marca jest jeszcze dużo czasu, więc sytuacja się może wyjaśnić. No i faktycznie, wyjaśniła się…

Wymieniłem wówczas sporo zdań z facetem, który próbował mnie przekonać, że skoro rząd przewidział ograniczenia do 25 marca, to już dzień później wirus powinien odjechać ostatnim pociągiem, jak armia rosyjska z Bornego Sulinowa. W końcu dałem sobie spokój i uznałem, że nie ma sensu dyskusja z człowiekiem, który całą wiedzę o świecie czerpie najpewniej z Garmina.

Otóż nie, drogi kolarzu – amatorze, z którym być może czasem mijam się na szosie. Nie mam ci za złe, że szukasz możliwości wyjścia z domu. Mnie też już nosi. I nie mam pretensji, że szukasz nadziei w niechlujnych interpretacjach równie niechlujnych przepisów (choć poniekąd podziwiam twoją ufność, bo o wartości takich interpretacji wiele ciepłych słów mogliby powiedzieć przedsiębiorcy, walczący ze skarbówką). Nie mam do ciebie pretensji o to, że chcesz w tych trudnych czasach zadbać o swoją formę. Szanuję to.

Mam do ciebie pretensje o to, że jesteś w tym wszystkim takim cholernym egoistą. I że tak naprawdę niewiele wiedząc o zagrożeniu, starasz się je ignorować, uważając, że problem ciebie nie dotyczy. Że twoja przyjemność przesłania ci ryzyko, jakie niesie z sobą nawet przypadkowe spotkanie z przypadkowym człowiekiem.

Dziwi i wkurza mnie to tym bardziej, że przecież jesteś kolarzem i jeździsz po polskich drogach. Rozejrzyj się czasem na boki. Zobaczysz tam wiele krzyży. To w większości pamiątki po ludziach, którzy też uważali, że ryzyko ich nie dotyczy.

Foto: Flickr / Dianne Vallier

Najgorsze dopiero przed nami

Czuję się trochę rozdarty. Z jednej strony: żyję ze sportu. O ironio: zupełnie niedawno właśnie w tym celu zrezygnowałem z innego zajęcia, więc znowu na miejscu byłoby przytoczenie tutaj tego słynnego powiedzenia o rozśmieszaniu Pana Boga. Ale jest jak jest: dziś moje życie w dużym stopniu zależy od tego, jak wiele dzieje się w sporcie.

Nie tylko w kolarstwie, bo przecież stacja, w której pracuję szykowała się na gigantyczne przedsięwzięcie, związane z relacjonowaniem igrzysk olimpijskich. Już sam ogólny zarys planów, jakie poznaliśmy na początku roku robił wrażenie. Zanosiło się na co najmniej trzy tygodnie pracy w trybie 24-godzinnym i – nie ma co ukrywać – bardzo kręciła mnie ta wizja. Uwielbiam od czasu do czasu rzucić się w taki wir i styrać niemal do utraty tchu.

Wygląda na to, że wszyscy będziemy musieli odłożyć te plany na później.

Bo chociaż w moim interesie jest jak najszybszy powrót peletonu na szosy i rozegranie igrzysk w zaplanowanym terminie, to z dnia na dzień już samo wyobrażenie sobie tego robi się coraz trudniejsze. I już nawet nie chodzi wyłącznie o to, że na dzień dzisiejszy rzecz jest technicznie niewykonalna. Rzecz w tym, że na świecie będzie o wiele więcej ważniejszych spraw do załatwienia. Rozrywka – a przecież sport, choć jest skądinąd wielkim biznesem, wciąż pozostaje wyłącznie rozrywką – będzie musiała przynajmniej na czas jakiś zejść na dalszy plan.

Pamiętam maila, którego dostaliśmy w pewną niedzielę wieczorem i z którego wynikało, że wszyscy wracający z Włoch proszeni są o to, by przez jakiś czas pozostali w domach. Robiliśmy sobie małe podśmiechujki z kolegi, który właśnie wrócił z biathlonowych mistrzostw świata w Anterselvie.

To było równe trzy tygodnie temu, a liczba stwierdzonych wówczas zakażeń we Włoszech ledwie przekraczała tysiąc. Dziś jest to 50-krotnie więcej. Nikt wówczas nie wyobrażał sobie, że niecałe dwa tygodnie później opustoszeją i nasze ulice, a z domu zaczniemy pracować niemal wszyscy.

Myślę, że nikt z nas nie jest w stanie dzisiaj przewidzieć tego, jak długo potrwa ten paraliż, ale myślę, że powinniśmy być przygotowani raczej na długie miesiące. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jakie straty poniesie cała światowa gospodarka, ale oswajam się z myślą, że będziemy z tego wychodzić latami.

Gdy jednak widzę upór i niczym niezmąconą wiarę organizatorów igrzysk, którzy w większości twierdzą, że uda się je przeprowadzić w zaplanowanym czasie, coś się zaczyna we mnie gotować.

Bo jakie to będą igrzyska? Nawet jeśli technicznie uda się to wszystko zorganizować, a trybuny na ponad dwa tygodnie wypełnić tłumem rozentuzjazmowanych Japończyków, to czy na arenach będzie się toczyć uczciwa rywalizacja?

Czy wszyscy będą mieli takie same szanse na przygotowanie się do najważniejszej imprezy? Czy wszyscy będą trenować bezpiecznie? Czy może niektórzy będą się niepotrzebnie narażać, bo kilkunastu facetów w garniturach nie potrafi się zmierzyć z ciążącą na nich odpowiedzialnością?

Czy wszyscy będą walczyć czysto, wiedząc że WADA dzisiaj właściwie nie ma realnych możliwości przeprowadzania kontroli antydopingowych? I wreszcie: czy będziemy w stanie w ogóle wykrzesać z siebie jakiekolwiek pozytywne emocje, gdy wielu z nas albo jeszcze będzie opłakiwać zmarłych bliskich, albo próbować związać koniec z końcem w kryzysie, którego rzeczywistych rozmiarów dziś jeszcze nie potrafimy sobie wyobrazić?

Nie wiem nawet, czy chcę poznawać ciąg dalszy tej historii. Mam jednak obawy, że jeśli MKOl nadal będzie głuchy na wszystkie argumenty, idea igrzysk stanie się smutną karykaturą samej siebie. Bo przecież celem Pierre’a de Coubertin było zjednoczenie świata wokół idei pokoju, a nie pilnowanie wyłącznie tego, żeby się kasa zgadzała.

Dziś jest już pewne, że świat z pandemii koronawirusa wyjdzie w stanie głębokiego kryzysu, który prędzej czy później dotknie niemal każdego z nas. Nie bardzo potrafię znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego akurat MKOl miałby jako jedyny wyjść z tego obronną ręką?

Grafika: Flickr / Victor Hertz

(Un)fair play…

Gdyby „fair play” była marką, miałaby zapewne godny pozazdroszczenia ekwiwalent reklamowy. I byłoby to może i urocze, gdyby nie było podszyte wielką hipokryzją. Bo futbol jest w istocie rozkochany w łamaniu własnych reguł. I niejednokrotnie na tym właśnie buduje swoją wartość.

Nie oszukujmy się: sport to dzisiaj przede wszystkim biznes. Trochę to smutne i można się na to zżymać, ale u schyłku drugiej dekady XXI wieku warto się wyzbyć w tym zakresie wszelkich złudzeń. I właściwie nie miałbym nic przeciw temu, gdyby nie fakt, że w biznesie ważne jest również coś takiego, jak jego społeczna odpowiedzialność.

W biznesie sportowym wydaje mi się ona szczególnie istotna, bo sam sport i tzw. kultura fizyczna są dość istotnymi elementami wychowania młodzieży. Miło byłoby oczywiście oczekiwać społecznej odpowiedzialności od hodowcy norek albo właściciela sklepu z alkoholem, ale aż tak naiwny nie jestem (chociaż wierzę, że ten ostatni ma przynajmniej szansę się wykazać nie sprzedając alkoholu nieletnim). Niemniej jeśli chodzi o sport, a zwłaszcza o piłkę nożną i piłkarzy, do których wzdychają niezliczone tabuny młodzieńców, moje oczekiwania są zdecydowanie większe.

W 115. minucie meczu o Superpuchar Hiszpanii napastnik Atletico znalazł się (po błędzie obrońcy Realu) w niemal doskonałej sytuacji strzeleckiej. Przy stanie 0:0 i na pięć minut przed końcem meczu akcja Moraty mogła być rozstrzygająca dla wyniku spotkania. Gdyby oczywiście trafił, ale tego nie dowiemy się nigdy. Nie dostał nawet takiej szansy, bo Fede Valverde bezpardonowo go wyciął tuż przed polem karnym. Dostał za to czerwoną kartkę i… nagrodę dla najbardziej wartościowego piłkarza w meczu.

Nie jestem fanem Atletico, nie jestem też kibicem Realu. Wynik tego meczu wisi mi tak naprawdę kalafiorem, ale gdy czytam komentarze po tej sytuacji, coś się we mnie mimowolnie gotuje.

„To najwspanialszy faul taktyczny w historii futbolu”. „Valverde powinno się postawić pomnik przed Bernabeu”. „Wygrał ten mecz dla Realu”. „Man Of The Match!” – to zaledwie promil z tysięcy komentarzy, jakie można przeczytać po tym zagraniu.

Odbyłem na ten temat kilka interesujących dyskusji, w których rozmówcy próbowali mnie przekonać, że właściwie wszystko jest w porządku, że takie sytuacje to w piłce nożnej rzecz normalna, a w sporcie chodzi przecież przede wszystkim o wygrywanie, więc czasem cel uświęca środki.

Serio? Nadal nie jestem przekonany.

Być może ta sytuacja nie raziłaby mnie tak bardzo, gdyby nie fakt, że świat piłki nożnej wytatuował sobie napis „fair play” wszędzie, gdzie to tylko możliwe. „Fair play” jest widoczne na każdym meczu, na niemal każdej bandzie, na proporcach i na koszulkach wszystkich piłkarzy. Gdyby „fair play” była marką, miałaby zapewne godny pozazdroszczenia ekwiwalent reklamowy.

Byłoby to może i urocze, gdyby nie było podszyte ewidentną hipokryzją. Nakład sił i środków, zainwestowanych w promocję zasad sprawiedliwej gry, sprowadzających się w praktyce niemal wyłącznie do wykopania piłki na aut, gdy któryś z piłkarzy od pięciu minut leży na murawie, wydaje się zupełnie nieadekwatny do osiągniętych rezultatów. Fair play jest w istocie jedną z ostatnich rzeczy, jakie oglądamy na boiskach.

Ale jest jeszcze jeden, ważniejszy powód, dla którego nie mogę pogodzić się z tą sytuacją. Gdyby przyszedł do mnie mój syn i zapytał za co Valverde dostał nagrodę – nie potrafiłbym mu tego wytłumaczyć.

Już nawet pomijając fakt, że określenie „faul taktyczny” to oksymoron, który służy nam do łatwego usprawiedliwiania drobnych niegodziwości, gdy cel zdaje się uświęcać środki, ta cała sytuacja wydaje mi się wewnętrznie całkowicie sprzeczna.

Jasne, Valverde został uznany najbardziej wartościowym zawodnikiem za postawę w całym meczu, a nie z powodu tego faulu na Moracie. Ale właśnie za sprawą tego faulu nie powinien był zobaczyć żadnej nagrody, a już na pewno nie związanej z jakimikolwiek wartościami.

Złamał reguły gry, w którą gra. Został z tego powodu wyrzucony z boiska. Czerwona kartka to odpowiednik dyskwalifikacji zawodnika. Po czerwonej kartce nie siada się na ławce, tylko schodzi prosto do szatni. Po to, żeby z niej chwilę później wyjść i odebrać nagrodę? I uważamy, że to jest „fair”? Przecież to tak, jakby np. forum biznesu przyznało nagrodę „pracownik miesiąca” komuś, kto okradł konkurencję.

Czego w ten sposób uczymy nasze dzieci? Że można grać nieczysto, łamać zasady, krzywdzić rywali, a na koniec być za to nagrodzonym? Czy na pewno chcemy, żeby w taki sposób postępowały w życiu? Czy któregoś dnia nie zagrają w ten sposób również przeciw nam? Dlaczego nie miałyby tego zrobić, skoro sami ich uczymy, że cel jest ważniejszy od gry zgodnej z regułami? Na tym polega ta „odpowiedzialność”?

Foto: Flickr / Canada Soccer

Nie uwierzysz…

„Wisłę oczywiście wszyscy kochają. Tak się jednak składa, że niemal każdy pragnie przeliczyć tę miłość na pieniądze”. I tylko rachunek, jaki na koniec przyszło klubowi za tę miłość zapłacić, okazał się być wyjątkowo słony…

Wyobraź sobie, że ktoś opowiada ci jakąś zupełnie nieprawdopodobną historię. Taką, w którą mimo najszczerszych chęci nie jesteś w stanie uwierzyć, a po jej wysłuchaniu odwracasz się od opowiadającego, wywracasz oczami i kreślisz palcem kółka w okolicy skroni. Każdy z nas kiedyś miał z czymś takim do czynienia.

Szymon Jadczak opowiada właśnie taką historię. Z tą różnicą, że jeszcze zanim zabierzesz się za jej lekturę, wiesz już, że jest prawdziwa. To wszystko wydarzyło się naprawdę, tuż obok ciebie. Niewykluczone, że nie raz mijałeś jej bohaterów gdzieś na ulicach Krakowa.

W gruncie rzeczy mogłaby to być pouczająca opowieść o siedmiu grzechach głównych, bo mamy je tutaj wszystkie w komplecie. Ale to nie wyczerpuje tematu. Ten katalog jest bogatszy o porażającą głupotę, brak wyobraźni i totalną niemoc, która dotknęła tutaj niemal wszystkich: władze klubu, kibiców, polityków, miasto, biznes, policję i inne służby. Nie ominęła również piłkarzy, choć w gruncie rzeczy oni są tutaj największymi ofiarami. Nie licząc rzecz jasna tych ofiar, które w tej wojnie straciły pieniądze, zdrowie, a niektórzy również życie (choć część z nich poniekąd na własne życzenie).

Nie przesadzę, jeśli napiszę, że „Wisła w ogniu” Jadczaka powinna być lekturą obowiązkową. Nie tylko dla tych, którzy marzą o zrobieniu kariery jako sportowi menedżerowie. To powinien być przewodnik dla wszystkich służb i urzędników, dla prokuratorów, sędziów, nauczycieli, rodziców, ale również dla wielu młodych ludzi, których kusi atrakcyjna wizja beztroskiego życia w stadionowej bandyterce. Bo wbrew pozorom jest to historia z morałem: prędzej czy później każdy bandyta objawi swój czuły punkt, prędzej czy później pęknie lub popełni błąd, prędzej czy później każda organizacja się rozsypie. Na końcu każdej, nawet najbardziej bezczelnej i nieprawdopodobnej historii, górę wezmą zwyczajne ludzkie słabości, które położą kres nawet najśmielszym planom.

Jadczak snuje swoją opowieść w formie obszernego reportażu. Pisze lekko, ze swadą, czasem ironizując, a czasem sprawiając wrażenie, że sam nie dowierza w opisywany przez siebie splot wydarzeń. Czyta się szybko, ale w głowie z każdą chwilą wyrzyna się wielki znak zapytania: jak to wszystko było możliwe?

Nie zdradzę, czy pada odpowiedź…

_________

Nie byłbym też sobą, gdybym w tym miejscu nie wbił osobistej szpili. Otóż ta historia mogła się zasadniczo wydarzyć wszędzie, ale nie bez powodu wydarzyła się właśnie w Krakowie. Wszędzie istnieją bandyckie subkultury, zgromadzone wokół piłkarskich klubów. Wszędzie rywalizują o wpływy i wszędzie toczą walki z innymi bojówkami. Ale tylko w Krakowie udało im się przejąć na własność wielki klub. Dlaczego?

Szymon pisze o Krakowie, że to wielkie miasto z małomiasteczkową mentalnością. To prawda, ale nie jedyna. Kiedy ponad 3,5 roku temu przeprowadziłem się do Krakowa (wciąż mam nadzieję, że tylko na chwilę), szybko zrozumiałem, co mnie w tym miejscu irytuje najbardziej: fasada. Tutaj wszystko jest na pokaz, jak rodowe srebra, wystawione w przeszklonym kredensie.

Życie w Krakowie jest łatwe, jeśli potrafisz zrobić wrażenie. Nic więc dziwnego, że nikt tu specjalnie nie sprawdzał potencjalnych inwestorów Wisły, z których jeden przyjechał drogim samochodem z Warszawy, a drugi – rekomendowany przez robiącego w UK biznesy Szweda – samolotem z Kambodży. Obaj zrobili wrażenie. To wystarczyło, by ich umówić na spotkanie z prezydentem miasta. I by dwukrotnie (!) przy okazji tych wizyt go skompromitować.

Kraków jest czymś na kształt wielkanocnej pisanki: pięknie zdobionej, kolorowej, o której często pisze się w kolorowych magazynach i którą obsypuje się gradem rozmaitych nagród. Ale w środku jest pusta. To jest miasto dla turystów, ma tylko zrobić wrażenie. Przez dzień, dwa, może trzy – potem wyjadą. Oni uwierzą, że mamy tutaj wspaniałe teatry i znakomitych aktorów, ale oni nie jeżdżą tramwajami, w których nazwy przystanków czyta syntezator mowy, głosem tak sztucznym i beznamiętnym, że po kwadransie jazdy masz ochotę wysiąść i rzucić się pod koła.

Tylko tutaj to było możliwe. I tutaj właśnie to wszystko się wydarzyło, choć tak naprawdę wciąż nie sposób w to uwierzyć.

Foto otwierające: Flick / bobita79; okładka: empik.com

Wraca nowe. I dobre!

Niewiele się tu ostatnio dzieje, bo nie dość, że sezon klasyków w pełni, więc wyżywam się twórczo w zapowiedziach wyścigów (o, na przykład tutaj, przed De Ronde lub tutaj, przed Paryż-Roubaix), to jeszcze pochłania mnie tak zwana bieżączka i kolejka projektów do wdrożenia. Ale to bynajmniej nie jest powód do narzekań, bo czasem trafia się wśród nich prawdziwa perełka, a trudno inaczej określić powrót na rynek po ponad 19 latach (sic!) magazynu Magic Basketball.

Na koszykówce nie znam się prawie wcale, ale trzymam mocno kciuki za Piotra i jego ekipę, bo zdaję sobie sprawę na jak ciężki rynek wchodzą. Sprzedaż drukowanego magazynu w dzisiejszych czasach to zabawa w rosyjską ruletkę: albo masz masę szczęścia i każdy kolejny strzał cię umacnia, albo zabija cię nagła podwyżka na poczcie, upadek kolejnego dystrybutora, albo nowa akcyza na papier i farbę drukarską, bo właściwie dlaczego by nie?

Z dystrybucją cyfrową ryzyka są nieco mniejsze, ale to również nie jest takie Eldorado, jak się z pozoru wydaje, bo przebicie się z nowym tytułem do świadomości odbiorców w tym całym komunikacyjnym szumie, z jakim mamy do czynienia w dzisiejszym internecie, proste bynajmniej nie jest.

Sądząc jednak po pierwszych wynikach, im się udało. Bardzo się cieszę i zaciskam kciuki jeszcze mocniej, bo przygoda dopiero teraz się zaczyna: za dwa miesiące pierwszy numer płatny. Jeśli tylko utrzymają poziom (a nie mam powodu w to wątpić) – czeka nas ciekawa współpraca.

Zatem: pobierajcie i polecajcie znajomym! Wystarczy kliknąć i podać ten krótki link: onelink.to/magicbasketball (urządzenie samo rozpozna odpowiedni market, do którego będzie przekierowywać), lub wyświetlić na ekranie poniższy kod do zeskanowania. Częstujcie się i smacznego!

Niby po zdrowie, ale wbrew rozsądkowi…

Uprawianie amatorskiego sportu w Polsce coraz rzadziej jest walką z samym sobą i swoimi ograniczeniami. Coraz częściej to krucjata wszystkich przeciw wszystkim: kolarzy przeciw kierowcom, biegaczy przeciw mieszkańcom, rolkarzy przeciw pieszym. Tylko od normalności zdajemy się być coraz dalej…

No i się zaczęło. Przyszła wiosna, wystartowały pierwsze uliczne biegi, a wraz z nimi licytacja na najbardziej wymyślne obelgi, którymi można obrzucić organizatorów, władze miasta, służby porządkowe, czy wreszcie samych biegaczy. Każdemu się należy, bo każdy w mniejszym lub większym stopniu dołożył się do zrujnowania życiowych planów jakiejś grupie mieszkańców, którym – co też jest prawdą – ktoś na kilka godzin solidnie utrudnił życie.

Problem nie polega na tym, że krytykujący nie mają racji, bo mają. Ale coraz bardziej martwi mnie poziom tej dyskusji, coraz bardziej agresywny język i coraz bardziej absurdalne argumenty, wysuwane na obronę swoich tez. Trudno uwolnić się od wrażenia, że tu w ogóle nie chodzi o szukanie jakichkolwiek rozwiązań, bo w tych dyskusjach właściwie nikt nikogo nie słucha. Zdaje się, że chodzi bardziej o możliwość wyładowania własnej frustracji. Tylko czy aby na pewno jest to właściwy kierunek?

Słowo krytyki należy się tak naprawdę każdemu:

  • Organizatorom, którzy „trafili” z wielką imprezą w jedyną w miesiącu handlową niedzielę, co pewnie bardziej, niż zwykle wzmogło frustrację mieszkańców.
  • Władzom miasta, które od lat nie potrafi stworzyć sensownego i skutecznego sposobu informowania mieszkańców o tego typu wydarzeniach. Publikacja na miejskim profilu na FB jednego posta, i to na pół godziny przed startem imprezy, to czysta kpina z mieszkańców. Nie mówiąc już o tym, że jednym z celów organizacji tego typu imprez, jest promocja miasta. Zaiste, bardzo się miasto przy tej okazji wypromowało…
  • Służbom porządkowym, w tym policji i straży miejskiej, przydatnych w takich okolicznościach jak świni siodło: nic niewiedzących, niezdolnych do jakiejkolwiek pomocy, stojących i robiących dobrą minę do złej gry, bo stać kazali.
  • Mediom, a zwłaszcza tak zwanym „patronom medialnym”, których użyteczność przy tego typu wydarzeniach coraz bardziej mnie zastanawia.

Tu się zatrzymam, bo to poniekąd moja działka. Jakiś czas temu miałem okazję współpracować z takimi „patronami medialnymi” i przyznam, że z każdą chwilą coraz mniej rozumiałem sens nawiązywania tego typu współpracy. Po pierwsze dlatego, że partnerem do rozmowy o tego typu działaniach jest zwykle handlowiec, który ma to w głębokim poważaniu, bo pieniądz z takiej roboty jest żaden, a trochę nachodzić się trzeba. Po drugie dlatego, że redakcja najczęściej też ma na to wylane, zwłaszcza jak musi się zajmować tematem, który ją nieszczególnie interesuje i nie najlepiej się klika. Efekt jest taki, że zwykle trzeba dostarczyć gotowy tekst, który ktoś po prostu wrzuci na stronę i zapomni o sprawie. „Opublikowaliśmy, może wyskoczy wam w raportach mediowych, będziecie mogli wstawić do prezentacji dla sponsora, a poza tym macie nasz logotyp, to sobie przyklejcie i ogrzejcie się w blasku naszej chwały”. Nie twierdzę, że to reguła, ale niestety w przypadku imprez, które nie gromadzą tysięcy kibiców i dużej widowni telewizyjnej, jest to najczęściej przykry standard. Czasem przytrafi się jakiś wyjątek, gdy w redakcji siedzi pasjonat, który się zna na sprawie i potrafi swoich odbiorców zainteresować tematem. Gdy go brakuje, taki artykuł równie dobrze można przysypać liśćmi, byle nie kolidował z niezwykle ważnym newsem o tym, że Lewandowski zjadł śniadanie.

Skutki tej ignorancji wszystkich stron są opłakane i to nie tylko za sprawą sfrustrowanych mieszkańców, ale przede wszystkim tabunów ludzi, którzy bezrefleksyjnie powtarzają swoją mantrę: „biegacze do lasu!”, „cykliści won z miasta!”, „rolkarze do skate-parków!” i tak dalej. Jeśli do tego zmierza promocja amatorskiego sportu w Polsce, to nie wróżę nam zbytnio świetlanej przyszłości, bo uprawianie sportu coraz częściej przestaje być walką z samym sobą i własnymi ograniczeniami, a zaczyna być ustawką wszystkich z wszystkimi: rowerzystów z kierowcami, biegaczy z mieszkańcami, rolkarzy z pieszymi i tak dalej. Człowiek, który zamierza się zająć uprawianiem jakiegoś sportu, coraz częściej zaczyna tę przygodę od pytania o to, z kim będzie musiał dziś walczyć o kawałek przestrzeni dla siebie.

Na całym świecie udaje się jakoś wypracować rozsądne ramy do uprawiania amatorskiego sportu. Często udaje się to w dużych miastach, gdzie ze względu na siedzący na ogół tryb życia jest to sprawa szczególnie istotna. Wielkie imprezy biegowe organizuje się niemal w każdej większej europejskiej stolicy i choć zawsze znajdą również tam jacyś niezadowoleni, nie spotkałem się jeszcze z tak otwartym i bezceremonialnym hejtem. W Polsce mamy tendencję do zamykania się we własnych bańkach i zamiast szukać rozsądnych rozwiązań, szukamy miejsca, w których można postawić kolejne granice. Bo wprawdzie „miasto jest nasze”, ale „twoja wolność kończy się tam, gdzie przekracza granice mojej”.

Wydaje mi się to chore. I – niestety – jestem raczej pesymistą, jeśli idzie o to, czy zmierzamy w kierunku wyzdrowienia…

Foto: Flickr / A T Y

_____________________

PS. Obserwuj moją stronę na Facebooku lub profil na Twitterze, żeby śledzić na bieżąco kolarskie (i nie tylko) komentarze i dyskusje. Zapraszam!