Nie wszystko zło(to)…

Palec do budki, kto przed każdym wyścigiem uważnie studiuje regulamin imprezy? Pytam rzecz jasna o te wyścigi, które oglądamy w telewizji, bo co do tych, w których startujemy zakładam (naiwnie), że sprawa jest oczywista. A dlaczego pytam? Otóż pozwoliłem sobie w moim ostatnim felietonie w NaSzosie na krytykę tej części kibiców, która zasiada przed telewizorami z encyklopedyczną wiedzą o wszystkich edycjach Wielkich Tourów, o ich zwycięzcach, kluczowych momentach i innych ważnych – nie zaprzeczam – wydarzeniach, po czym dzieli się z resztą swoimi przemyśleniami, że to wszystko nie tak, kiedyś to było inaczej, a teraz to tylko doping, wyścigi zamurowane przez Sky, a Kwiatkowski sprowadzony do roli parobka. Część odbiorów oczywiście poczuła się urażona, choć moją intencją było przecież opisanie zjawiska, a nie obrażanie kogokolwiek.

Co wspólnego z tym wszystkim mają szczegółowe regulacje dla każdego z wyścigów? Wbrew pozorom bardzo wiele, bo wiedząc o co tak naprawdę walczą kolarze na trasie wyścigu można na pewne ruchy taktyczne spojrzeć z nieco innej perspektywy i odkryć, że to, co w pierwszym odruchu nazywamy „do dupy strategią”, może być w rzeczywistości dobrze przemyślanym ruchem taktycznym, który może na pierwszy rzut oka wygląda dziwnie, ale w istocie przynosi drużynie i kolarzom wymierne korzyści.

Bardzo łatwo ucieka nam z pola widzenia, że sportowcy (nie tylko kolarze) nie walczą wyłącznie o sławę, wieczną pamięć i wzmianki w Wikipedii, ale również o czas antenowy (bo mają zobowiązania wobec sponsorów), punkty do rozmaitych klasyfikacji (np. punkty UCI, od liczby których zależy choćby to, ilu zawodników może wystawić reprezentacja danego kraju na mistrzostwa świata lub Europy) oraz – last but not least – o pieniądze. A niejednokrotnie głównie o pieniądze, bo – o czym również bardzo często zapominamy – to, co dla nas jest czystą rozrywką, dla nich jest sposobem na życie, nawiasem mówiąc dosyć krótkie, jeśli chodzi o tzw. „aktywność zawodową” (chociaż – rzecz jasna – po zakończeniu kariery można robić różne rzeczy, ale to temat na inną opowieść).

Chyba nie ma takiej ekipy, która miałaby komfort ścigania się wyłącznie dla sławy i dzielenia się nią ze sponsorami, którzy wyasygnują za to wystarczającą kwotę we właściwej walucie (to w ogóle odwieczny problem i wina Fenicjan, którzy wynaleźli za mało pieniędzy…). Z rocznego raportu firmy Tour Racing Ltd (właściciela Team Ineos, czyli do niedawna Sky) wynika, że prawie 21% rocznych przychodów spółki pochodzi od partnerów technicznych (bez uwzględnienia sprzętu, bo wartość w naturze to osobna pozycja) oraz z nagród pieniężnych, zdobywanych na wyścigach, które prawdopodobnie stanowią lwią część tej kwoty. 21% z 38 milionów funtów to sporo, a biorąc pod uwagę, że cały roczny bilans zamyka się tzw. „czarnym zerem”, czyli niewielką kwotą na plusie (niecałe 50.000 GBP), można podejrzewać, że gdyby nie zdobywane nagrody, zespół musiałby ograniczyć swój apetyt w pozyskiwaniu nowych zawodników albo pozbyć się kilku z obecnego składu.

Wróćmy do tego, że pewne sytuacje wyglądają inaczej, jeśli na nie spojrzeć z innej perspektywy. Budżet nagród pieniężnych w tegorocznym Giro d’Italia wynosi dokładnie 1.499.860 euro, a nagrody przyznawane są w tylu kategoriach, że ich wymienienie i opisanie zajmuje dokładnie połowę 20-stronicowego dokumentu, przygotowanego przez organizatorów. Jedną z tych klasyfikacji jest oczywiście klasyfikacja punktowa i wszystkie związane z nią benefity. Jest ich sporo, ale jednym z nich – o czym nie wszyscy wiedzą i stąd właśnie pytanie, postawione na wstępie – jest nagroda za to, że kolarz jedzie w fioletowej (o pardon: cyklamenowej) koszulce. Mówiąc wprost: za sam fakt jechania w koszulce lidera klasyfikacji (każdej) na koncie drużyny ląduje kasa.

I teraz weźmy sobie dla przykładu ten nieszczęsny 4. etap do Frascati, na którym Rafał Majka stracił 16 sekund do Roglića, bo zespół był mocniej zaangażowany w to, żeby podciągnąć jak najwyżej Pascala Ackermanna. Część polskich kibiców zapłonęła świętym oburzeniem, no bo jak to? Majka miał być przecież liderem na generalkę, a oni tu holują faceta, żeby sobie zdobył jakieś punkty?

Oczywiście, strata 16 sekund przez kandydata do wysokiego miejsca w klasyfikacji generalnej to przy tak mocnej konkurencji spore ryzyko, nawet jak na tak wczesną fazę wyścigu. Ale co było do wygrania? Nic. Nawet gdyby Rafał dojechał z grupą liderów do mety, to prawdopodobnie nie angażowałby się w walkę na finiszu, bo to po pierwsze: nieszczególnie odpowiadający mu profil, a po drugie: zbyt wczesna faza wyścigu, żeby ryzykować utratę sił. Jedyną korzyścią byłoby zachowanie dotychczasowych różnic czasowych.

Co wygrał Ackermann? Pomijając drobiazg, że ponownie otworzył sobie szansę na sukces w klasyfikacji punktowej, zdobył całkiem realne punkty UCI (co z punktu widzenia niemieckiej drużyny nie jest zupełnie bez znaczenia) oraz 750 euro za sam fakt ściągnięcia koszulki z pleców Gavirii. I będzie takie 750 jurków inkasował za każdy dzień, przejechany w cyklamenowym trykocie. A ponieważ na 7. etapie Gaviria się wycofał, a Vivianiego z punktów ogołocili wcześniej sędziowie, Ackermann (jeśli nie popełni żadnego błędu i zmieści się w limitach czasu na górskich etapach) ma duże szanse na dojechanie jako lider klasyfikacji punktowej do Verony, zbierając te codzienne bonusy w niebagatelną kwotę 14 tysięcy euro, do których na podium wyścigu dołoży kolejne 10 tysięcy. Wydaje się mało? A przecież to ponad 1/3 ubiegłorocznego zysku Ineos!;) A poza tym codziennie podium, szampan, migawki w telewizji, zdjęcia na Instagramie, uściski dłoni, autografy, wizyty w zakładach pracy…

W tym miejscu ważne zastrzeżenie: to wszystko oczywiście nie oznacza, że dyrektorzy sportowi siedzą w samochodach z kalkulatorem na kolanach, a strategię na wyścig układają z księgowymi, których mają na gorącej linii i którzy podpowiadają, kto powinien jutro zaatakować, bo trzeba zapłacić ZUS i podatek. Ale w zawodowym sporcie jest to również jeden z ważnych elementów tej całej układanki. Bo sława, palmares, wieczna pamięć i wpisy w Wikipedii są bardzo OK, ale – pardon maj frencz – kolarze ścigają się również dla kasy. I z tej perspektywy wydaje się zrozumiałe, że ich interes może być czasem stawiany wyżej, niż nasze zadowolenie przed ekranem telewizora.

Foto: La Presse – D’Alberto / Ferrari / Paolone / Alpozzi

__________________________________

PS. Zapraszam niezmiennie do śledzenia mojego profilu na Twitterze i Facebooku – tam też wrzucam czasem jakieś kolarskie ciekawostki…

Wyjątkowo zimny maj.

Trochę tu zarasta kurzem, ale tegoroczny maj jest nie dość, że wściekle zimny, to jeszcze wyjątkowo pracowity. Bynajmniej nie narzekam, bo bardzo lubię tę robotę, ale trudno pominąć fakt, że czasu jest mało, a stres spory.

Dość późno się zabrałem za przygotowywanie zapowiedzi Giro d’Italia w Sport.pl, więc wysłałem materiał w ostatniej chwili i nie za bardzo miałem możliwość sprawdzenia, co się z nim dzieje. A podziało się sporo, bo z oryginalnego tytułu „Niekończąca się opowieść” specjaliści od SEO zrobili jakiegoś potworka. No trudno. Nie nadążam za tymi wymogami „nowoczesnego” dziennikarstwa. Abstrahując więc od tego nieszczęsnego tytułu, cała reszta jest chyba zjadliwa, więc jak ktoś ma ochotę (lepiej późno, niż wcale), to można się częstować tutaj.

A na co dzień, przez całe trzy tygodnie wyścigu, mam do realizacji codzienne wydania Giro Extra w Eurosporcie. Bardzo mnie cieszy zdobywanie nowych doświadczeń, ale przyznaję się bez bicia, że stres jest ogromny i po tych 20-30 minutach wychodzę ze studia całkowicie wypompowany. Nie wdając się specjalnie w szczegóły kuchni, dość powiedzieć, że o tym, co zobaczę za moment na ekranie, dowiaduję się zazwyczaj kilka sekund wcześniej. A ponieważ nie jest to typowa relacja na żywo, ale zestaw migawek z fragmentami etapu, który skończył się kilka chwil wcześniej, przeplatanych rozmowami na żywo z tymi, których się właśnie uda złapać, trzeba być czujnym jak ważka, żeby nie dać się niczym zaskoczyć. Wychodzi mi raz lepiej, raz gorzej, czasem ten komentarz jest potwornie drewniany, ale cóż… robię to w sumie po raz pierwszy, więc mam nadzieję, że zanim wyścig się skończy, uda mi się tę nieokiełznaną materię jakoś opanować…

Tak czy inaczej trzymajcie kciuki. I zapraszam codziennie, kilka minut po relacji z każdego etapu Giro – te oglądajcie koniecznie, bo tam się naprawdę pięknie dzieje i będzie działo.

A’propos: o tym, co się może zadziać w Corsa Rosa porozmawiałem sobie też krótką chwilę z Andrzejem Grabowskim na antenie Polskiego Radia 24. Też zapraszam, tu mnie jeszcze nie było 😉

Pchamy!

Są w życiu czasem sprawy ważniejsze, niż sport i dobra zabawa. Czasem trzeba powalczyć o najwyższą stawkę. To właśnie jest taka sytuacja i w tej walce potrzebne jest mocne wsparcie.

W mieście, z którego pochodzę, mieszka Marcin – kolarz amator. To nieduża miejscowość, więc pewnie nie raz dreptaliśmy tymi samymi ścieżkami i zdarzyło nam się objechać te same drogi. Obaj pasjonujemy się kolarstwem i pewnie obaj kibicujemy naszym idolom, którzy sprawiają nam frajdę swoją walką na szosie. I na tym chyba kończy się to, co nas łączy.

Ja spędzałem wczorajszy poranek na śniadaniu m.in. z Rafałem Majką, Pawłem Poljańskim i Maćkiem Bodnarem. Marcin w tym czasie pewnie szukał w sobie siły do tego, żeby wstać i przeżyć bez bólu kolejny dzień. Życie bywa cholernie niesprawiedliwe.

Marcin do walki z rakiem potrzebuje tylko jednego: siły i woli walki. Na co dzień dopingujemy naszych walczaków, możemy dopingować również tego, który walczy o największą stawkę.

Dzięki życzliwości polskiego oddziału Hansgrohe oraz chłopaków mam dla Marcina koszulkę z ich autografami – dotrze do niego zapewne w przyszłym tygodniu. Dorzućcie proszę coś od siebie: dobre słowo, jakąś zachętę, fajną fotkę – cokolwiek, co pomoże mu uwierzyć, że niebawem wsiądzie na swoją Emondę i objedzie kolejną trasę. Tu w komentarzu, na Facebooku, Twitterze – gdziekolwiek. Zróbmy to, co przecież potrafimy robić najlepiej: pchajmy!

Foto otwierające: Flickr / cauldphoto

PS. Obserwuj moją stronę na Facebooku lub profil na Twitterze, żeby śledzić na bieżąco kolarskie (i nie tylko) komentarze i dyskusje. Zapraszam!

Szkoła magii, czyli jak przykleić polską flagę Jankesom…

Prawie siedem miesięcy upłynęło od chwili, gdy świat usłyszał o możliwości pojawienia się polskiej marki CCC w roli sponsora worldtourowej drużyny kolarskiej, a wciąż pojawiają się ludzie, którzy są ciekawi jak do tego doszło oraz – co jeszcze bardziej ich interesuje – w jaki sposób udało się sprawić, że przy nazwie drużyny, powstałej w miejsce BMC, pojawiła się polska flaga, a my dziś swobodnie mówimy o „polskim zespole w World Tourze”.

Nawet, jeśli ktoś przespał ostatnie pół roku, albo po prostu wcześniej zupełnie nie interesował się tym sportem, dobrze, że zadaje pytania. Gorzej, że odpowiedzi, jakie najczęściej słyszy, oparte są w najlepszym wypadku o tzw. „wiedzę nagłówkową”, a bywa, że po prostu wyłącznie o wyobraźnię dyskutujących. Co prawda nie jest wielkim problemem pogmerać chwilę po stronach UCI i zapoznać się bliżej z zasadami, które regulują wszystkie te kwestie, no ale komu by się chciało?

Ja sam przez ostatnie miesiące słyszałem tyle dziwnych wyjaśnień, od: „załatwili polskim cwaniactwem” począwszy, a skończywszy na teorii, że „Ochowicz z wdzięczności za uratowanie zespołu pozwolił Miłkowi używać polskiej flagi”, że postanowiłem w końcu jakoś te wszystkie rzeczy uporządkować i doprecyzować. Bo szukanie prostych odpowiedzi, typu „CCC przejęło BMC” jest może wygodne i proste, ale proste jest również wyjaśnienie, że słońce krąży wokół ziemi, a wszyscy wiedzą, że jest dokładnie odwrotnie. Tutaj jest podobnie. Pora więc obalić kilka mitów i przekłamań.

Zatem: czy CCC przejęło BMC?

Nie. BMC jest marką producenta rowerów, której właściciele po śmierci Andy’ego Rihsa – założyciela marki i inicjatora powołania zespołu BMC Racing Team – postanowili nie inwestować dłużej w drużynę kolarską. Czy sprzedali lub oddali swoje udziały Jimowi Ochowiczowi, czy po prostu poinformowali, że nie będą kontynuować umowy sponsorskiej z należącą do niego firmą Continuum Sports LLC – tego nie wiem (nie dokopałem się do struktury właścicielskiej Continuum Sports), ale to w sumie nie ma większego znaczenia. Ważne jest to, że Jim Ochowicz i Continuum Sports pozostali z ważną licencją dla drużyny World Tour, ale bez głównego sponsora / partnera, który pozwoliłby im kontynuować działalność. BMC poszło w swoją stronę i dziś jest partnerem ekipy Dimension Data. A z Ochowiczem skontaktował się Dariusz Miłek (lub odwrotnie) i obaj postanowili połączyć siły. W każdym razie CCC nikogo nie musiało przejmować.

Czy CCC przejęło licencję BMC?

Też nie. Właścicielem licencji cały czas była firma Continuum Sports LLC, z siedzibą w Kaliforni. I jest nim do dzisiaj. Teoretycznie licencję można scedować na inny podmiot, bo regulacje UCI pozwalają na takie rozwiązanie (gdyby Ochowicz nie dogadał się z Miłkiem, prawdopodobnie musiałby się zdecydować właśnie na sprzedaż licencji), ale to tylko z pozoru jest proste. Ewentualny nabywca odsprzedawanej licencji tak czy inaczej musi przejść całą, niezwykle skomplikowaną i czasochłonną procedurę audytu ze strony UCI, zanim transakcja mogłaby zostać sfinalizowana, a nowa drużyna zaczęłaby jeździć w wyścigach. Znacznie prostszym i szybszym rozwiązaniem było nawiązanie współpracy sponsorskiej między CCC a Continuum Sports. Jedni mieli pieniądze i ochotę na jazdę w World Tourze, drudzy potrzebowali pieniędzy, ale za to mieli w ręku licencję, która spełniała marzenia tych pierwszych. Nie mogli się nie dogadać.

Czy licencja CCC Team musiała zostać zarejestrowana w Polsce, żeby zespół mógł jeździć z polską flagą?

Nie. Zresztą w ogóle nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, bo kto i wobec kogo – nawet czysto hipotetycznie – miałby dokonać takiej „rejestracji”? Polski Związek Kolarski miałby jakoś certyfikować licencję, wydaną przez UCI i należącą do podmiotu, zarejestrowanego w USA? Nonsens. Tym bardziej, że jedynym podmiotem, który jest władny do zarządzania licencjami na jazdę w World Tourze jest właściciel tych rozgrywek, czyli UCI. Związki narodowe w tym aspekcie mają niewiele do gadania (poza tym, że właściciel drużyny, która się stara o wydanie licencji na którąkolwiek z dywizji UCI, musi wcześniej posiadać licencję krajową).

Jakiej sztuczki trzeba było użyć, żeby drużyna, zarejestrowana w USA, jeździła jako „polska” i była oficjalnie oznaczona polską flagą?

Żadnej. Takie sytuacje również regulują przepisy UCI, według których narodowość drużyny kolarskiej może być określona na podstawie jednego z trzech kryteriów:
– kraju siedziby właściciela licencji
– kraju siedziby płatnika licencji (to nie muszą być te same podmioty)
– kraju, w którym do obrotu wprowadzany jest główny produkt sponsora tytularnego drużyny.

Wystarczyło skorzystać z tej ostatniej opcji i w odpowiednim czasie (przed 1 października 2018 r.) zgłosić w UCI chęć występowania w barwach Polski, powołując się na fakt, że to Polska jest tym krajem, w którym firma CCC – docelowo sponsor tytularny drużyny, jeżdżącej z licencją Continuum Sports, wprowadza na rynek swój główny produkt, czyli buty.

Przykro mi. Nie trzeba było niczego po cwaniacku załatwiać. Nie było w tym też żadnego elementu baśni o szlachetnym rycerzu Miłku, który wyratował z opresji Jima Ochowicza, a ten w dowód wdzięczności zgodził się łaskawie, by jego kalifornijską krwawicę podpisywać biało-czerwoną flagą. Panowie po prostu usiedli, sprawdzili wszystkie możliwości, wyłuszczyli swoje propozycje i oczekiwania, a na koniec powiedzieli „deal”, po czym spisali to wszystko na firmowym papierze, podpisali i wysłali do UCI. Bo właściwie… inaczej się to odbyć po prostu nie mogło.

________________________

PS. Jeśli Ci się spodobało i chciałbyś więcej, będę wdzięczny za polubienie i udostępnienie mojej strony na Facebooku – postaram się tam w jednym miejscu zbierać wszystkie ciekawe informacje i materiały, którymi dzielę się tutaj, na Sport.pl, w Facetpo40.pl oraz to, o czym od czasu do czasu zdarzy mi się pogadać na antenie Eurosportu i Weszło.fm. Zapraszam!

Foto kradzione ze strony cccteam.eu, ale mam nadzieję, że się chłopaki nie pogniewają.

Rafał, pracuj! Nie uciekaj!

Roli bycia liderem, a nie pełnienia funkcji lidera, musi się Rafał nauczyć. Swój autorytet przywódcy musi sobie wypracować. Bez tych umiejętności nie ma większego znaczenia, w jakiej drużynie będzie jeździł.

Rzadko się odnoszę do tego, co piszą inni dziennikarze, bo wychodzę z założenia, że każdy ma swój rozum, swoje poglądy i swoją odpowiedzialność za to, co głosi. Ale przeczytałem wczoraj poświęcony Rafałowi Majce tekst Dawida Gruntkowskiego w naszosie.pl i gdzieś głęboko pod czaszką zaczęło mi chrobotać, czy aby nie za bardzo upraszczamy rzeczywistość i z tymi podpowiedziami dla kolarzy nie idziemy za daleko?

Bo czy naprawdę zmiana zespołu i trenera jest jedynym skutecznym remedium na słabsze występy Rafała? Moim zdaniem nie bardzo, a przełomowy w karierze Majki wcale nie wydaje mi się upadek na trasie ubiegłorocznego Touru, po którym nastąpił przecież bardzo dobrze przejechany – jeszcze z niezagojonymi ranami – Tour de Pologne (przegrany przede wszystkim w Szczyrku, gdzie kolarze BORA-hansgrohe zlekceważyli Teunsa i pozwolili mu zgarnąć etap i bonifikaty), a jeszcze później wcale nie najgorsza, choć przecież przechorowana w pierwszej części Vuelta. Sam Patxi Villa też nie pojawił się nagle, żeby wszystko popsuć, bo – jeśli mnie pamięć nie zawodzi – był już dyrektorem sportowym w drużynie Tinkoff w 2015 i 2016 roku, czyli wtedy, gdy Rafał sięgał po drugą koszulę w grochy i olimpijski brąz.

W moim przekonaniu przełom nastąpił w chwili, w której Rafał zajął miejsce lidera zespołu, ale nie wszedł w jego rolę. Zaczął jeździć na pozycji Contadora, ale nie stał się nowym Contadorem – i bynajmniej nie mam tu na myśli jego umiejętności i listy sukcesów, ale rolę lidera, który nie tylko jest elementem strategii na dany wyścig, ale który staje się osią działań całego zespołu i to na wielu poziomach: od taktycznego, po wizerunkowy i komunikacyjny. Tę rolę w drużynie Bory przejął Peter Sagan, Rafał Majka pozostał na uboczu. Wystarczy spojrzeć na fotografie ekipy: czy to z wyścigów, czy z mniej lub bardziej oficjalnych okoliczności. Gdzie stał Majka podczas grudniowej prezentacji składu i nowych strojów? W drugim rzędzie. Bynajmniej nie dlatego, że jest dużo wyższy od Pawła Poljańskiego.

Bora_pres

Roli bycia liderem, a nie pełnienia funkcji lidera, musi się Rafał nauczyć. Swój autorytet przywódcy musi sobie wypracować. Bez tych umiejętności nie ma większego znaczenia, w jakiej drużynie będzie jeździł – problem pozostanie, jego pozycja będzie nieustannie słaba. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że bez wykształcenia w sobie cech lidera, Majka może mieć w przyszłości problem ze zmianą zespołu, bo żadna aspirująca ekipa nie powierzy roli lidera facetowi, który nie potrafi wokół siebie skoncentrować zaangażowania pozostałych członków zespołu.

Problem z przywództwem w ekipie Bory występuje moim zdaniem na wielu poziomach. Ralph Denk również nie jest tak silną osobowością, jaką był Oleg Tinkov, co też wydaje mi się jedną z przyczyn, leżących u podstaw słabszych rezultatów Rafała. Ciemną stroną luźnej atmosfery i dużej swobody, z których cieszą się kolarze Bory i co często podkreślają, może być też (choć nie musi) obniżony poziom motywacji. Być może stąd tak często powtarzane w przypadku niepowodzeń „nie udało się, no trudno”. Może metody Tinkova nie były szczególnie eleganckie (jeśli się nie mylę, to Rafał wciąż jeszcze nie jeździ obiecanym mu Astonem), ale w jakimś stopniu były skuteczne. Fakt, że nikt nie wiedział, czego się po ekscentrycznym szefie spodziewać, działał na wielu kolarzy mobilizująco.

Jeśli spojrzeć na najbardziej w tym sezonie utytułowane ekipy Team Sky i Quick-Step, to są one zarządzane przez ludzi o silnych osobowościach (Dave Brailsford, Patrick Lefevere). Może to tylko zbieg okoliczności, ale nie wydaje mi się zupełnym przypadkiem, że do momentu śmierci Andy’ego Rihsa również BMC notowało lepsze rezultaty. Pewnie trzeba by pogmerać głębiej, ale wydaje mi się, że te dwa czynniki w dużym stopniu determinują sukcesy drużyn: silny lider i silny menedżer. Jeśli jeden z nich okazuje się słabszy – drugi siłą rzeczy musi być silniejszy. A ponieważ nie tak łatwo zmienić sobie szefa, Rafałowi pozostaje ciężka praca nad wykształceniem własnych umiejętności przywódczych.

Ucieczka nie jest żadnym rozwiązaniem. Ciężka praca – owszem.

Rafał, pracuj! W tym Ci będę najmocniej kibicował.

Foto otwierające: Rafał po czasówce w Dusseldorfie, TDF 2017 (c) ja 😉
To drugie foto: Rafał (drugi rząd, czwarty od prawej) na prezentacji strojów (c) BORA-hansgrohe

¡Vamos Rafał! ¡Vamos Michał! ¡Viva SEO!

Pisanie dla dużego serwisu oprócz tego, że przyjemne, bywa czasem dość zabawne. Lepi człowiek słowa, ważąc każde w dużym skupieniu, żeby zachować zdrowy umiar między własnymi nadziejami na dobry występ „naszych” i chłodną kalkulacją, co do ich rzeczywistych szans, możliwości i prawdopodobnej strategii. Wszystko po to, by za jakiś czas nikt się nie awanturował, że to znowu dziennikarze nadmuchali balon oczekiwań, a nieszczęśni kibice w to uwierzyli i teraz są rozczarowani.

Piszę zatem, ściągając uzdę własnych emocji, by przypadkiem nie popaść w przesadny entuzjazm lub jeszcze bardziej przesadny sceptycyzm, po czym wysyłam to do redakcji, gdzie materiał podlega obróbce pod tzw. SEO. I wychodzi z tego nagłówek: „Czy Polak wygra Vuelta a Espana?” 🙂

No cóż… prawdopodobnie nie wygra, chociaż z całego serca życzyłbym tego zarówno Rafałowi, jak i Michałowi. Nie miałbym też w sumie nic przeciwko, gdyby zajęli dwa pierwsze miejsca na podium – mniejsza nawet o kolejność. Ale rzeczywistość jest jaka jest, na starcie staje mnóstwo dobrych kolarzy, a przez trzy tygodnie wyścigu wszystko może się wydarzyć. Ten przyjemny – acz mało prawdopodobny scenariusz – również.

O tym, co być może (choć nie musi) nieco więcej napisałem tutaj. Gorąco zapraszam.

Jak również przed telewizory, tudzież inne ekrany, które skradną nam znowu trochę czasu przez najbliższe trzy tygodnie. Ale pewnie nie będziemy żałować 😉

Foto: Luis Angel Gomez / Photogomezsport / ASO

Teoria światów równoległych.

Lubię sobie czasem poczytać komentarze pod moimi tekstami na Sport.pl. Budzi to co prawda pewne podejrzenia o jakieś masochistyczne skłonności, bo zwykle nie jest to lektura przyjemna, a czasami można się i o sobie dowiedzieć dość interesujących rzeczy. Ale mimo wszystko wzdrygam się i rzucam tam okiem.

Miałem to szczęście w życiu (lub nieszczęście – zależy jak na to patrzeć), że dość aktywnie uczestniczyłem w procesie tworzenia się internetowych społeczności w Polsce, jeszcze pod koniec ubiegłego stulecia (uwielbiam kombatanckie brzmienie tego zdania;)). Może nieszczególnie pochłaniały mnie aktywności w Usenecie, na IRC-u lub późniejszym Gadu-Gadu, ale gdy w 2000 roku zostałem zaangażowany do projektu tworzenia Gazety.pl, to poza rozwojem usług biznesowych, za które byłem w pierwszym rzędzie odpowiedzialny, dość mocno pochłonęły mnie działania na czacie i forum Gazety. I choć gazetowa czatownia świata raczej nie podbiła (za to w moim prywatnym życiu namieszała sporo – dość powiedzieć, że szczęśliwie dzielę dziś metraż z poznaną tam wówczas moją Zdecydowanie Lepszą Połową;), to dla odmiany fora wybuchły w sposób nie dający się wówczas przewidzieć.

Ten przydługi wstęp zamieszczam w sumie tylko po to, żeby zarysować tło do wypowiedzenia zdania, że od prawie dwóch dekad nie jestem w stanie zrozumieć ludzkiej potrzeby napisania pod pseudonimem kilku słów zupełnie bezwartościowego i nie budującego żadnej wiedzy komentarza, np. „wyścigi koksiarzy!”. Być może piszący takie słowa czują jakiś rodzaj ulgi, jaką ja czuję na przykład wtedy, gdy sobie głęboko westchnę (albo siarczyście przeklnę) – nie wiem. Faktem jest, że tego typu „spostrzeżeń” fora i komentarze pod niemal wszystkimi tekstami są niezliczone ilości. I pewnie w ogóle nie powinno się na nie zwracać uwagę, ale ich wieczna tam obecność nieustannie budzi moje zaciekawienie.

No ale w sumie niezupełnie o tym chciałem. Raczej o tym, że pod moimi tekstami udziela się szczególnie dwóch jegomości, którzy zawsze mają zdanie na każdy temat i praktycznie zawsze korzystają z okazji do przekonania pozostałych czytelników, że Czykier się notorycznie myli, nic nie wie o kolarstwie, niepotrzebnie pompuje balon i popada w nieuzasadnioną emfazę, opisując wyczyny naszych kolarzy, które przecież – ich zdaniem – niemal zawsze są żenujące, niewarte choćby wzmianki, a poza tym pracują przecież dla Niemca, Brytola, czy – Panie Boże przebacz – dla jakichś bezbożnych Arabów.

Szczególnie mnie urzeka wytrwałość jednego z tych adwersarzy w głoszeniu teorii, jakoby polscy kolarze, których uparcie nazywa „wyrobnikami” lub „outsiderami”, jechali w czymś, co nazywa „wyścigiem równoległym”. W skrócie chodzi o to, że w takim na przykład Tour de France (Giro, Vuelcie, Tour de Pologne, mistrzostwach świata – niepotrzebne skreślić) jedzie wyścig główny, w którym biorą udział liderzy, walczący o podium, natomiast pozostali jeżdżą w „wyścigach outsiderów”, gdzie nagrodą pocieszenia jest zwycięstwo etapowe, punkty do klasyfikacji, lub koszulka w grochy.

Podobnych teorii można stworzyć wiele, wychodząc na przykład od tego, że każda klasyfikacja jest wyłącznie sposobem na wyciągnięcie dodatkowych pieniędzy od sponsorów. I w pewnym sensie wszystkie te teorie są uprawnione, a część nawet zgodna z rzeczywistością. Ale rzecz wygląda zupełnie inaczej, kiedy zaczniemy sobie zdawać sprawę z tego, że kolarze na drodze nie są tym samym, co bezwolne pionki na planszy, a tak zdaje się ich postrzegać bardzo wielu kibiców.

Patrząc w ekran telewizora nie słyszymy nieustannego szumu wiatru w uszach, nie szczypią nas oczy, zalewane potem, nie pali nas słońce i nie boli każdy fragment ciała, bo przecież podczas jazdy na rowerze ciężko pracują nie tylko nogi. Nie rozglądamy się za motocyklem, żeby sięgnąć po bidon i nie słyszymy w uchu głosu dyrektora wyścigu, który krzyczy: „szybciej, szybciej!”, podczas gdy my nie jesteśmy już w stanie zakręcić korbą ani odrobinę szybciej, bo za chwilę nagły skurcz, łapiący jednocześnie obie nogi, sparaliżuje nas do tego stopnia, że trudno jest nawet zsiąść z roweru (przeżyłem – nikomu nie polecam; podobno jest na to metoda, pozwalająca oszukać mózg, ale jej nie polecam jeszcze bardziej).

Piszę o tym wszystkim bez większej nadziei na zrozumienie po stronie moich niestrudzonych komentatorów, ale warto zdawać sobie sprawę z tego, że w ten sposób – niestety – myśli bardzo wielu kibiców, z których – na szczęście – tylko niektórzy czują potrzebę dzielenia się swoimi „przemyśleniami” ze światem. Bo do napisania, że zwycięstwo etapowe jest „tylko nagrodą pocieszenia w wyścigu outsiderów”, gdy jest to na przykład już 18. etap i kolarze w nogach mają ponad 3.000 kilometrów codziennej jazdy, trzeba nie tylko nie mieć wyobraźni i choćby minimalnego pojęcia o komentowanej dyscyplinie, ale wydaje mi się, że trzeba też mieć w sobie olbrzymie pokłady pogardy dla sportowców, czy też w ogóle do innych ludzi.

Nie dotyka mnie osobiście krytyka moich tekstów. Nie twierdzę bynajmniej, że o kolarstwie wiem wszystko, choć każdego dnia staram się pogłębiać swoją wiedzę, czytając niezliczone rozmowy z ludźmi z kolarskiego świata, rozmawiając z nimi samemu i samemu również jeżdżąc. Może przejechane co roku kilka tysięcy kilometrów na szosie to wciąż za mało, żeby móc się uznać za człowieka, znającego dyscyplinę – nie przeczę i nie wykluczam takiej możliwości.

Dotyka mnie natomiast do żywego beztroskie deprecjonowanie tytanicznej pracy, jaką wykonuje tych stu kilkudziesięciu facetów, stających na trasie wyścigu. Robią to między innymi po to, żeby dostarczyć nam odrobinę emocji i rozrywki. Nazywanie ich „outsiderami” to policzek, na który nie zasłużyli. Trudno mi się z tym pogodzić.

Swego czasu zgrzeszyłem naiwnością i próbowałem z tymi mądralami dyskutować. Facetowi od teorii wyścigów równoległych zaproponowałem wspólną przejażdżkę na 50 kilometrów i dyskusję przy piwie o kolarstwie. „Z różnych powodów” zmuszony był odmówić. Z dyskusjami dałem sobie spokój.

I teoretycznie to w ogóle nie powinno być tematem do rozważań, ale doświadczenie pracy w mediach podpowiada mi, że każda tego typu opinia prędzej czy później trafia do jakiejś grupy odbiorców. Być może znajdzie się w niej ktoś, kto dopiero zaczął się interesować kolarstwem. Nie chciałbym, żeby swoją przygodę z kolarstwem zaczął od zgłębiania teorii wyścigów równoległych. Ona z kolarstwem ma niewiele wspólnego. Nawiasem mówiąc: z normalnym życiem również.

 

Foto: ASO / Alex Broadway

Dwa ważne pytania.

Przyznaję się bez bicia, że nieco zaskoczył mnie efekt publikacji poprzedniego wpisu o kibicowaniu. Zaskoczył nie tylko skalą udostępnień i wygenerowanym zasięgiem, choć oglądanie pięciocyfrowych wyników zrobiło mi dobrze na ego;) Zaskoczył mnie przede wszystkim bardzo pozytywnym odbiorem. Zdecydowana większość komentujących zdawała się podzielać pogląd, że kibicowanie sportowcom nie daje kibicowi z automatu prawa do wieszania na nim psów, gdy coś idzie niezgodnie z założeniami – a o to przecież w pierwszym rzędzie chodziło.

Dwie rzeczy budziły wątpliwości. Pierwsza: czy ja przypadkiem nie odbieram kibicom prawa do krytyki? W żadnym wypadku, już pomijając nawet, że mój wpis odnosił się przede wszystkim do powszechnego – niestety – zjawiska hejtu i obrzucania sportowców (czy w ogóle innych ludzi) stekiem wyzwisk. Krytyka i wymiana poglądów w dyskusji między kibicami są naturalnymi elementami całej aktywności, którą nazywamy kibicowaniem i przez myśl by mi nie przeszło, żeby komukolwiek odbierać prawo do dyskusji, albo w jakikolwiek sposób narzucać jej ton. Ale abstrahując od tego, że jakakolwiek dyskusja zakłada przynajmniej minimalną otwartość na argumenty drugiej strony, to powinna się również opierać na fundamencie z faktów, a nie tylko z wyobrażeń i przekonań dyskutujących. Wtedy niestety każda dyskusja szybko zmienia się w festiwal mających luźny związek z rzeczywistością aktów strzelistych, a ponieważ brak faktów skutkuje zwykle brakiem argumentów – chwilę później w zwykłą pyskówkę i obrzucanie się wyzwiskami.

W przypadku Rafała Majki znakomitym przykładem dyskusji, opartych wyłącznie o wyobrażenia, było powielanie poglądu, że Majka skupił się na treningach w górach, zamiast na jeździe w wyścigach. Nawet jeśli ktoś miał na myśli to, że Majka zamiast udziału w Criterium de Dauphine wybrał mniej prestiżowy Tour of Slovenia, i niezbyt precyzyjnie tę myśl sformułował, wyszedł z tego chętnie powielany fake-news, jakoby Majka w wyścigach nie jeździł. A przecież nie jest żadnym wielkim wyzwaniem u końca drugiej dekady XXI wieku taką informację sprawdzić, chociażby na ProCyclingStats (co – nawiasem mówiąc – bardzo polecam). Z twardych danych wynika, że Majka w tym sezonie przejechał nie mniej, niż Thomas, Bardet, Roglić czy choćby Nibali, zanim tego ostatniego jakiś „ostrożny inaczej” kibic wyeliminował z wyścigu.

Drugim wątkiem, który się często przewijał w dyskusjach, była kwestia sponsoringu i roli kibiców, jako ważnego elementu całego sportowego ekosystemu. Jeden z komentujących bez specjalnego owijania w bawełnę raczył był ten problem ująć następująco:

Zrzut ekranu 2018-07-23 21.28.00

Problem polega na tym, że pan lub pani ‚heliheli’ ma rację (podobnie jak inni wypowiadający się w podobny sposób), ale nie do końca. Oczywiście związek między popularnością danej dyscypliny, jej oglądalnością i zainteresowaniem sponsorów jest bezdyskusyjny, ale niestety nie tak prosty, jak się powszechnie wydaje.

Nieporozumienie bierze się głównie z tego, że większość kibiców – na ogół zupełnie nieświadomie – mówiąc o sponsoringu w sporcie popełnia dwa fundamentalne błędy. Po pierwsze: za punkt odniesienia ma zazwyczaj najbardziej popularne dyscypliny i najpopularniejszych sportowców. Mierząc wszystkich sportowców miarą np. Roberta Lewandowskiego tworzymy sobie mocno skrzywiony obraz, w którym każdy sportowiec jest przysypany górą pieniędzy, spod której trudno mu się wygrzebać, żeby pójść na trening. Wystarczy poczytać komentarze, jakie towarzyszyły niezbyt udanemu (że sobie pozwolę na taki eufemizm;) występowi naszych piłkarzy na Mundialu, żeby szybko wyrobić sobie ich obraz jako tłustych, leniwych kotów, myślących o kolejnych kontraktach reklamowych, zamiast o tym, żeby zostawić na boisku krew, pot i łzy, walcząc do upadłego o każdą piłkę i każdy skrawek murawy.

Problem polega na tym, że rzeczywistość mocno odbiega od tych wyobrażeń i nie w każdej dyscyplinie na reprezentanta czeka gruby plik kontraktów i rząd walizek z pieniędzmi. I to bynajmniej nie dlatego, że reprezentują niski poziom, ale na ogół dlatego, że uprawiana przez nich dyscyplina nie jest transmitowana nawet w najbardziej podłym czasie antenowym, więc jej popularność nie mieści się choćby w granicach błędu statystycznego. Daleko nie szukając: przykładem niech będzie Sebastian Kawa, który kilka dni temu po raz 14. zdobył tytuł mistrza świata w szybownictwie (i co jeden z serwisów podał już po dwóch dniach jako… newsa!). Albo Jarosław Olech, który jest obecnie bodaj najbardziej utytułowanym polskim sportowcem, z 16. tytułami mistrza świata na koncie. Tyle, że niestety nie kopie piłki, ani nie skacze na nartach, a uprawia „zwykły” trójbój siłowy. Czy jest przez to gorszym sportowcem od Stocha czy Lewandowskiego? Nie sądzę. Za to mniej popularnym na pewno, bo relacje z trójbojowych mistrzostw świata można w najlepszym wypadku zobaczyć na YouTube, o ile ktoś zainteresowany wie czego w ogóle szukać.

Gdzie więc są ci „pierdzący w kanapę opaśli Janusze z piwem w ręku”, bez których – jak pisze ‚heliheli’ – sportowcy mogliby rywalizować za torbę fistaszków? Ano niestety nadal siedzą na kanapie, a ich rzekome zaangażowanie w sukces sportowców zaczyna się dopiero wtedy, gdy im sport i sportowców podstawić pod nos w formie gotowego dania.

I to jest właśnie drugi błąd, powszechnie popełniany przez wszystkich, którzy patrzą na wynagrodzenia popularnych sportowców przez pryzmat „tu i teraz”. Wielu z nas się wydaje, że talent sportowca z dnia na dzień się objawia i już najdalej w kolejnym tygodniu u progu staje kolejka potencjalnych sponsorów, w których ofertach – niedostępnych zwykłemu śmiertelnikowi – można przebierać bez ograniczeń. Szkoda tylko, że życie się z tą wizją jakoś nieszczególnie lubi, a udział kibiców i sponsorów na wczesnym etapie uprawiania sportu, albo na poziomie mocno lokalnym, jest niestety iluzoryczny. Na imprezach juniorskich kibiców jest jak na lekarstwo, a sponsorzy trafiają tam zwykle tylko wtedy, gdy zgubią drogę.

Pewien jegomość niezadowolonych sportowców zapraszał do pracy w budowlance. Może dla kogoś, kto woli jeździć na rowerze lub biegać na nartach nie jest to szczytem marzeń, ale ma pewną zaletę, której na co dzień, oceniając sportowców, zwyczajnie nie bierzemy pod uwagę: w „normalnej” i równie ciężkiej pracy pierwszą pensję dostaniemy na koniec pierwszego miesiąca naszej pracy. Ile lat musi czekać piłkarz, kolarz, czy skoczek narciarski, zanim zobaczy swój pierwszy kontrakt i pierwsze pieniądze? Kto go utrzymywał, gdy trenował, by osiągnąć mistrzowski poziom? I jak długo ma szansę się z tych kontraktów utrzymać, zważywszy, że szczyt formy minie (i zainteresowanie sponsorów wraz z nim), gdy będzie miał mniej więcej 35 lat (pod warunkiem, że będzie miał dużo szczęścia i mało kontuzji)?

O tych niuansach bardzo często zapominamy, ulegając pokusie krytykowania „niezasłużenie wysokich” wynagrodzeń z tytułu kontraktów sponsorskich lub reklamowych. Ale patrzymy wyłącznie na „tu i teraz”, podobnie jak potencjalny sponsor, który również „tu i teraz” usiłuje zmonetyzować swoją inwestycję w zawodnika lub dyscyplinę.

Warto sobie w takiej sytuacji zadać z pozycji kibica dwa ważne pytania:

Gdzie byli kibice i sponsorzy zanim zawodnik osiągnął poziom, dzięki któremu go oglądamy, wspieramy, formułujemy oczekiwania i krytykujemy, gdy ich nie spełnia?

I gdzie będą, gdy jego kariera przeminie, a na jego miejscu pojawią się kolejne nazwiska?

 

Foto: ASO / Alex Broadway

The Shark’s attack…

Są takie wyścigi, co do których człowiek ma 90% pewności, że wie, jak to się wszystko rozegra. A mimo to przez dobrych kilka godzin nie odrywa wzroku od ekranu, żeby nie uciekł mu żaden detal, żadna akcja i żaden gest, bo tu wszystko ma znaczenie.

I choćby stąd wiadomo, gdzie ktoś popełnił błąd. Obstawiam, że na tej kartce zapisali Saganowi prostą instrukcję: „nie oglądaj się na Kwiatkowskiego!”. Tyle, że po czesku. Dlatego nic z tego nie wyszło 😉

A kiedy ci dwaj znowu patrzyli na siebie (już to przecież robili na Strade Bianche), Nibali przypomniał sobie, jak się jeździ pod górę i pojechał po prostu swoje, dopisując się na czwartej pozycji w historii ludzkości wśród tych, którzy wygrali wszystkie Wielkie Toury i dwa różne monumenty. Okazuje się zatem, że reguła „kto pierwszy na Poggio” ma też zakończenie: „ten przechodzi do historii”. Czy jakoś tak.

Tak czy inaczej: dobrze się to oglądało. W sumie jak zwykle, bo nie pamiętam takiego Mediolan-Sanremo, na którym bym się jakoś szczególnie nudził.

Tradycyjne podsumowanie do znalezienia tutaj. I coś mi mówi, że ta wiosna będzie jeszcze baaaardzo pasjonująca… Oby tylko Kwiato szybko wyrzucił sobie z głowy widok pleców Rekina z Mesyny.

 

foto: zajumane z Cycling Weekly

No to jadą…

„La Primavera” wystartowała i… jeszcze ładnych parę godzin pojedzie.

Czasem ludzie się dziwią tej ekscytacji klasykami, ale myślę, że każdy, kto kiedykolwiek pojechał na rowerze nieco dalej, niż na niedzielną przejażdżkę, czuje respekt przed wyzwaniem, z jakim ci goście na rowerach się mierzą. Prawie 294 km (a licząc wraz ze startem honorowym ponad 300), ponad 7 godzin jazdy w deszczu, wietrze i temperaturze ok. 10 stopni, ze średnią prędkością w okolicach 40 kmh. To naprawdę robi wrażenie.

A na koniec jedna z najbardziej pasjonujących końcówek: podjazd na Poggio, szalony, kręty zjazd i finisz na via Roma w Sanremo.

W ubiegłym roku wygrał Michał Kwiatkowski i chyba nie ma nikogo, kto by po cichu nie liczył na powtórkę tego wyczynu. Ale chętnych do zwycięstwa jest znacznie więcej i właściwie trudno wskazać kogokolwiek, kto miałby większe szanse od innych. Piekielnie mocni są Sagan i Kwiatkowski. Ale groźny jest Demare, nieobliczalny Alaphilippe, przyczajony Van Avermaet, zmotywowany Gilbert, szybki Viviani – można wymieniać długo.

Ja liczę po cichu na to, że La Gazetta Dello Sport się nie pomyliła, przyznając po pięć gwiazdek Saganowi i Kwiato. Oglądanie rewanżu za ubiegłoroczny finisz będzie prawdziwą ucztą. Już szykuję paznokcie 😉