The show must go on…

Obowiązkowym wyposażeniem kibica kolarstwa powinien być kubeł zimnej wody, stojący gdzieś zawsze na podorędziu. W ogóle idealnym rozwiązaniem byłoby, gdyby jego użycie było warunkiem zalogowania się na forum czy grupę dyskusyjną: wpisz login, hasło, potwierdź, że nie jesteś robotem i załącz aktualny filmik ze studzenia parującej czupryny. Trudno o inne wnioski, gdy się czyta płomienne akty strzeliste kipiących świętym oburzeniem kibiców. Jak choćby te wczorajsze, po wycofaniu się z Giro d’Italia Caleba Ewana i Elii Vivianiego.

Czytam sobie te pomysły i czuję, jak zaczyna mi brakować RAM-u do wyobrażenia sobie tych dwóch zbłąkanych neutronów, które połączyły się w ideę anulowania wcześniejszych wyników tych kolarzy, którzy wycofują się z wyścigu przed jego zakończeniem. Serio można w ogóle wpaść na taki pomysł? No to wyobraźmy sobie, jak by to mogło wyglądać.

Załóżmy, że etap 1. wygrywa kolarz z numerem 101. Ten z numerem 102 jest drugi, 103 – trzeci i tak dalej. Kolejne etapy wygrywa ta sama trójka, ale w różnych konfiguracjach, jak Frapporti, Maestri i Cima na lotnych finiszach. Aż przychodzi trudniejsza część wyścigu i kolarz z numerem 101 się wycofuje. Zatem bierzemy swoje kajety i kreślimy: pierwszego etapu już nie wygrał kolarz 101, tylko 102. Na drugim 102 był drugi, a nie trzeci, a na trzecim drugi był 103, który wcześniej był trzeci.

Kolejnego dnia wycofuje się ten z numerem 102, więc kreślimy od nowa: pierwszy etap wygrał 103, drugi też 103 i wychodzi na to, że trzeci też 103, bo przecież 101 i 102 już nie jadą. Potem wycofuje się kolarz z numerem 103, a my bierzemy nowy zeszyt, bo w tym starym nie ogarniamy już wszystkich wcześniejszych zmian. Potem bierzemy na kolana wnuka, którego próbujemy zarazić naszą pasją i idziemy sobie zaparzyć melisę, bo wkurza nas, że on nie rozumie, dlaczego kolarz, który przyjechał na metę jako trzeci, tydzień później wygrał ten sam etap w wyniku kilku skreśleń w notatniku.

Koronnym argumentem zwolenników teorii anulowania wyników wycofujących się kolarzy jest ich „niesportowe zachowanie”. Rzucam sobie okiem na powyższą łamigłówkę: no faktycznie, sport jak diabli. Kiedyś grałem w coś podobnego. Nazywało się „statki”.

Sięgam zatem po kubeł z zimną wodą i próbuję sobie przypomnieć o co w tym wszystkim chodzi i – nie chce być inaczej – wychodzi mi na to, że o zabawę i show. To nie jest nowy wynalazek Mauro Vegni, czy Christiana Prudhomme. W kolarstwie od samego początku chodziło wyłącznie o show, a wielkie wyścigi już grubo ponad sto lat temu służyły jednemu bogu: mamonie. Tour de France promował L’Auto, Giro – La Gazetta dello Sport, Paryż-Roubaix – tor kolarski, a belgijskie klasyki ich lokalną prasę i biznesy. Nic się w tej materii nie zmieniło. Sport jest tu narzędziem, a nie celem samym w sobie i choćbym nie wiem jak się obrażał na rzeczywistość, już tego nie zmienię. Zresztą… rzecz dotyczy nie tylko kolarstwa, ale generalnie wszystkich dyscyplin, których uprawianie jest sposobem życia jednych i metodą na zarabianie pieniędzy przez innych.

Zgoda, mało w tym romantyzmu i szlachetnej wizji Pierre’a De Coubertin, ale takie jest życie. Gdybym tego nie akceptował, prawdopodobnie interesowałbym się bardziej hodowlą winniczków, niż kręcącymi nogami facetami w lycrze. Tymczasem życie Wielkich Tourów jest poukładane w taki sposób, że najpierw jest areną dla sprinterów, którzy ku uciesze gawiedzi, tłumnie zgromadzonej na ulicach i placach miast dają popis nieprawdopodobnego szaleństwa, rozpędzając się ramię w ramię do 70 kmh i walcząc o każdy centymetr drogi. Potem sprinterzy ustępują miejsca góralom, którzy to trzytygodniowe show rozstrzygają na swoją korzyść.

Udział w wyścigu to nie przymus, ale umowa między zawodnikiem, a jego drużyną, organizatorem imprezy i sponsorami. Jeśli ta umowa dopuszcza możliwość wycofania się z rywalizacji, przyjmuję ją jako element rozgrywki i traktuję jako rozwiązanie taktyczne, którym w istocie jest, bo zmienia priorytety pracy całego zespołu i pozwala mu się skoncentrować na realizacji innych zadań w drugiej części wyścigu.

Inna sprawa, że etapy sprinterskie bywają nużące i źle się je ogląda w telewizji. Tegoroczne Giro w pierwszej części też jest pod względem emocji dość mocno rozczarowujące. Ale nie przypominam sobie takiego wyroku, który by skazywał kogokolwiek na siedzenie pięć godzin przed telewizorem. Nudzi Ci się? Idź na rower! Po co masz zatruwać życie sobie i innym, narzekając, że to wszystko nie tak i że zrobiłbyś to inaczej. Kalendarz kolarskich imprez jest bogaty – znajdź coś dla siebie i tym się ciesz, zamiast odbierać frajdę sobie i innym.

Sport to rozrywka i mam nadzieję, że nią pozostanie. Z etapu walk niewolników ludzkość już szczęśliwie wyrosła.

Foto Gian Mattia D’Alberto – LaPresse