Giro per la Piccola Italia

Czy warto wybrać się na szosę do Chorwacji? Warto. We wciąż jeszcze w miarę rozsądnych cenach dostać tam można niemal wszystko: dobre warunki do jazdy, puste i bezpieczne drogi, ciekawe trasy i doskonały relaks po jeździe. Sprawdziłem to po raz kolejny.

Pogubiłem się już w rachubach, który to był mój wyjazd do Chorwacji. Kiedyś jeździłem tam po prostu na wakacje, później pod żagle (bardzo polecam, choć z roku na rok jest coraz drożej), a kilka lat temu odkryłem uroki jazdy po tym kraju na rowerze.

Nie bez początkowych obaw, bo chorwacki styl jazdy samochodami momentami mocno przypominał kiedyś to, co na co dzień obserwujemy na naszych drogach. Z czasem jednak wiele się zmieniło. Tam. U nas niestety jeszcze nie.

Tym razem wróciłem tam, gdzie dotknąłem Chorwacji po raz pierwszy: na Istrię. Wybór był prosty: miało być ciepło, miało być morze i miało być w miarę blisko, by nasz nowy, kudłaty członek rodziny zniósł jakoś swoją pierwszą długą podróż.

Ale Istria to nie był zupełnie przypadkowy wybór. Ciągnęła nas tam również bliskość Włoch, które wciąż – jakoś tak się złożyło – okazały się dla nas jednym z najbardziej przyjaznych miejsc na Ziemi. Ta „Mała Italia” w tytule to nie przesada, wszak historycznie Istria została niegdyś podbita przez Rzymian, a w nieco nowszych czasach była również częścią włoskiego państwa. Do dziś zresztą włoski jest tam jednym z języków urzędowych.

Najważniejsze jednak, że Istria łączy w sobie to, co najlepsze: uroczy klimat śródziemnomorskich miasteczek i pyszną kuchnię, pełną owoców morza, ryb, trufli i mnóstwa innych smakołyków. Czyli to, co lubimy najbardziej, w rozsądnych (jeszcze) cenach.

Tyle geneza wyjazdu, teraz pora na rower.

Rowerowy raj

Chorwacja przez ostatnie lata bardzo się zmieniła. Przybyło autostrad, które przejęły sporą część ruchu, do niedawna odbywającego się głównie wzdłuż wybrzeży. To pewnie właśnie z tego powodu ruch na co dzień jest znacznie mniejszy, co znacząco przekłada się na poczucie bezpieczeństwa na rowerze (choć nie bez znaczenia jest też fakt, że byłem tam jeszcze przed szczytem sezonu turystycznego i w okolicznościach popandemicznych, które z pewnością też w jakimś stopniu wpłynęły na mniejszą liczbę podróżnych).

Tak czy inaczej chorwackie drogi zrobiły się ostatnimi czasy o wiele bardziej przyjazne, na co z pewnością duży wpływ ma również spora liczba rowerzystów, którzy się po nich poruszają. Wprawdzie wciąż dominującą formą rowerowej turystyki jest jazda na rowerach MTB (w wersji klasycznej i zyskującej coraz większą popularność elektrycznej), to mimo wszystko efekty widać jak na dłoni: chorwaccy kierowcy (w każdym razie w tych częściach kraju, w których miałem okazję jeździć) wobec ludzi na rowerach zachowują się więcej niż poprawnie.

Siedem z dziesięciu dni pobytu spędziłem na siodełku, pokonałem miejscowymi drogami w sumie blisko 700 km, ani razu nie trafiając na sytuację, o której mógłbym powiedzieć, że była dla mnie jakkolwiek niebezpieczna. No, może jednemu Słoweńcowi zdarzyło się zapomnieć, że ciągnie za sobą przyczepę kempingową szerszą niż pojazd, którym kierował, ale akurat wyprzedzał mnie w miejscu, gdzie miałem wystarczająco dużo miejsca na delikatne odbicie w prawo. W dość bliskiej odległości zwyczajowo wyprzedzają też Niemcy, ale metr jest metr. Ani mniej, ani więcej, ordnung muss sein. Ogólnie: nie ma o czym mówić.

Mało tego: gdy jechałem samochodem i zbliżałem się do kilku rowerzystów, zauważyłem, że stosują oni skuteczną metodę komunikowania się z innymi uczestnikami ruchu: po prostu dawali znaki ręką. Można wierzyć lub nie, ale to działa cuda. Ponieważ drogi są tam kręte, informacja od kolarza, czy można go wyprzedzić, bardzo ułatwia wszystkim życie. I nic nie kosztuje.

Zacząłem to stosować i wszystkim bardzo polecam. Na zasygnalizowanie „stop” otwartą dłonią żaden z kierowców nie zareagował agresją. Miałem raczej wrażenie, że wszyscy oddychają z ulgą: kolarz daje bowiem jednocześnie sygnał, że ma świadomość obecności samochodu za plecami. A to cenna wiedza dla każdej ze stron. Machnięcie ręką, że droga jest wolna i jej uniesienie w geście pozdrowienia niemal za każdym razem spotykały się z pozdrowieniem ze strony kierujących samochodem. Bez względu na to, jaką miał rejestrację.

Chorwackie drogi są dobrej jakości, również te boczne (które są przy tym niemal całkowicie puste), ale trzeba być ostrożnym. Wiele z nich zrobione jest z jasnego betonu, co ma tę zaletę, że nie nagrzewają się tak od palącego słońca. Ma to też jednak pewną wadę: nie widać licznych pęknięć i niewielkich dziur, które pogarszają komfort jazdy. Tam, gdzie ruch jest nieduży, można jechać praktycznie środkiem. Gdy pojazdów jest więcej, dobrym rozwiązaniem jest jazda bardzo blisko krawędzi. Tam nawierzchnia jest najrówniejsza.

Ostrożnym trzeba być również na zjazdach, bo bywają miejsca, gdzie popękany asfalt jest wybrzuszony. Często zdarza się to na odcinkach leśnych, gdzie dodatkowo w mozaice światła i cienia niewiele widać. Nieprzyjemne bywa uczucie podbicia przedniego koła przy naciśniętym hamulcu. Trzeba po prostu uważać. W sumie truizm, na rowerze zawsze trzeba uważać.

Dobra rada: warto się przed wyjazdem zaopatrzyć w zapas gum. Trochę zanadto zaufałem rozwiązaniu bezdętkowemu. Gdy rozwaliłem oponę, znalezienie nowej zajęło mi dwa dni. W miejscowych sklepach rowerowych o tubelessach oczywiście słyszeli, ale nie przyszło im do głowy ich zamawiać, bo mało kto o to pyta. Zdecydowana większość ludzi jeździ tam na MTB. Awaryjna dętka też nie była łatwa do znalezienia. Potrzebowałem dłuższy zawór, a to – jak się okazuje – również rarytas. Był tylko w rozmiarze do 23 mm. Za pakowanie w pośpiechu i zostawienie zapasu w domu zapłaciłem zwiedzeniem kilku miasteczek. Ostatecznie udało się w Puli. Per saldo się opłaciło, w końcu to wakacje i warto zobaczyć przy okazji coś nowego. Nawet w miejscu, w którym było się już kilka razy.

Każdy znajdzie coś dla siebie

Trasy? Bajeczne. Co prawda kilka osób sugerowało, że powinienem jechać bardziej na wschód i „zaliczyć” przynajmniej jeden wjazd na Vojak, który jest rzekomo „obowiązkowym punktem programu”, ale ja jeżdżę na rowerze dla frajdy, a nie z obowiązku. Wyprawa samochodem, żeby przejechać rowerem jakąś drogę nieszczególnie mi się uśmiechała, zwłaszcza w czasie wakacji.

Tym bardziej, że Istria jest pagórkowata, więc każda przejażdżka oznaczała co najmniej kilkaset metrów przewyższeń. Dla mnie wystarczająco dużo. Znacznie ważniejsze było to, że mogłem kilka razy pojechać przed siebie i niemal zupełnie wyczyścić głowę. Właśnie po to pojechałem na urlop.

I może to również nieco wbrew obowiązującym trendom, ale najciekawsze wydawały mi się właśnie te miejsca, w których nie było kompletnie nic. Tylko droga, cisza, słońce i wiatr, towarzyszący w jeździe niemal zawsze, bo w końcu to nadmorskie okolice, więc wiatr ma się gdzie rozpędzić.

Odpocząłem, naładowałem baterie, mogłem wrócić prosto w kocioł związany z Euro. Za chwilę rusza Tour de France, potem igrzyska, TDP i Vuelta. Kolejna szansa na odpoczynek może pojawi się pod koniec września, więc energia zyskana w ciągu tych kilku dni musi mi wystarczyć na długo. I pewnie wystarczy, w końcu zawsze stamtąd wracałem z nowymi siłami i nowymi pomysłami.

Polecam wszystkim.

Bałkańskie obietnice (wygrzebane z archiwum).

Robiłem porządki na dysku (choć miałem zająć się zupełnie czymś innym), gdy odnalazłem ten tekst. Chyba pisałem go pod koniec ubiegłego roku dla „Szosy”, bo kojarzę jakąś długą rozmowę z Borysem, podczas której wpadliśmy na taki pomysł. Ale chyba nie miał ciągu dalszego; nim umówiliśmy się na zdjęcia nastała zima, później pojawiło się tyle nowych pomysłów… A poza tym wcale nie byłem przekonany, że się do czegoś nadawał… Więc wrzucam, bo co będzie tak bez sensu na dysku leżał. A do Chorwacji na rower pojadę na dłużej. I zrobię lepsze zdjęcia. I pewnie napiszę też coś lepszego… 

_________

Alpy, Dolomity, Pireneje. Mount Ventoux, Alpe d’Huez, Stelvio, Furka Pass. Kultowe kolarskie miejsca. Sporo Skandynawii, Teneryfa, Majorka i Sycylia, czasem polskie Beskidy, lub Karkonosze. Gdy przeglądam Instagrama, Stravę, lub Facebooka, zdjęcia moich szosowych znajomych z tych miejsc widzę najczęściej. Niemal cała Europa, możliwa do zjeżdżenia wzdłuż i wszerz, z jedną wielką białą plamą Bałkan. Ale gdy wpisałem w wyszukiwarkę frazę „szosą po Czarnogórze”, otrzymałem długą listę pozytywnych rekomendacji: wspaniałe widoki, świetne trasy, długie podjazdy i niemal zawsze dobra pogoda. Do tego czysty i ciepły Adriatyk, więc decyzja mogła być tylko jedna: jedziemy. Oczywiście z rowerem.

Pomysł był dobry, realizacja nieco rozczarowująca. Czarnogóra jest pięknym krajem, pod warunkiem, że patrzy się daleko. Z bliska bardzo przypomina Polskę sprzed mniej więcej 25 lat: zaśmieconą, zaniedbaną, chaotycznie zabudowaną oraz – co z pozycji siodełka najważniejsze – potwornie dziurawą. Od pewnego Czarnogórca dowiedziałem się, że okolice Baru, dokąd trafiliśmy, zamieszkane są głównie przez Serbów, nie pałających szczególną atencją do obecnego rządu. Ten zaś „odwdzięcza” im się pomijaniem w inwestycjach infrastrukturalnych. Stąd między innymi fatalny stan dróg – znowu ta polityka…

A mogłoby być tak pięknie: droga, wiodąca zboczem wzdłuż Jeziora Skadarskiego, to jedno z najbardziej zapierających dech w piersiach miejsc, jakie widziałem. Olbrzymie jezioro z kilkoma maleńkimi wysepkami, stromo wznoszące się zbocze i wijąca się nim na wysokości około 400 metrów wąska droga. Blisko 30 kilometrów wspaniałych widoków i kompletnej ciszy – jedno z najprzyjemniejszych kolarskich doznań. Niestety później trzeba było zjechać w dół, co oznaczało kilkadziesiąt minut nieustannego ściskania klamek – jeszcze nigdy po jeździe tak bardzo nie bolały mnie dłonie. Nawet główna droga, wiodąca wzdłuż morza od Budvy aż do albańskiej granicy, nie pozwalała na wiele więcej. Choć asfalt na ogół był niezłej jakości, trzeba było niezwykle uważać. Niewiele brakowało, by zbyt szybki wjazd na wiadukt, kiedyś prawdopodobnie brukowany, a później tylko zalany asfaltem, skończyłby się bolesną przycierką na przeciwległym pasie. Wjazd z pełnego słońca do zupełnych ciemności w tunelu również nie należał do przyjemności – swoją drogą: ciekawe odkrycie, co wówczas się dzieje z błędnikiem. Kolarzy minąłem w sumie kilku, więc po jakimś czasie przestałem się dziwić kierowcom, którzy nie nawykli do spotkań z człowiekiem dość szybko jadącym na rowerze, zachowywali się często tak, jakbym jechał na hulajnodze. Zresztą, wymuszanie pierwszeństwa to w tym miejscu chleb powszedni, bez względu na środek lokomocji.

 

Po niespełna dwóch tygodniach i kilkuset przejechanych kilometrach, wyjeżdżałem z Czarnogóry wypoczęty i zrelaksowany, ale z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony: to naprawdę malownicze, ciche i spokojne miejsce, oferujące wspaniałe widoki i smaczną kuchnię. Z drugiej: mnóstwo dokuczliwych drobiazgów czyniło ten urlop, a jazdę na rowerze w szczególności, nieszczególnie udanym. Zbyt często łapałem się na tym, że radość i spokój ustępowały miejsca irytacji. I trochę się uśmiechałem pod nosem, złapawszy się na tym, że było trochę jak w anegdocie o kozie rabina: trzeba było wyjechać do Czarnogóry, by docenić naprawdę niezłe od jakiegoś czasu polskie szosy.

I pozostałby ten wyjazd naznaczony cieniem rozczarowania, gdyby nie pewien powzięty jeszcze na etapie planowania pomysł, żeby w drodze powrotnej zatrzymać się w Chorwacji. Trochę z sentymentu, bo jest to miejsce doskonale nam znane z realizacji drugiej sportowej pasji: żeglarstwa, a trochę z rozsądku, bo ponad 1600 km drogi do pokonania „od jednego przysiadu” nie jest najlepszym pomysłem. Ale kiedy znalazłem się już w Chorwacji i miałem z sobą rower…

To była najlepsza jazda od wielu tygodni. Niemal zupełnie pusta (mimo weekendu) „Jadranska Magistrala” – wijąca się wzdłuż Adriatyku od Rijeki aż po Dubrownik, wznosząca się i opadająca ze stromym chorwackim nabrzeżem. W sezonie niebywale zatłoczona, choć i wtedy można spotkać na niej wielu kolarzy. Na początku października zapraszała do jazdy szerokimi pasami i doskonałej jakości nawierzchnią. Ale najciekawsze odkrycia czaiły się po skręcie w głąb lądu.

Dla kogoś, kto nie interesował się historią tego regionu i nie widział go nigdy z innej strony, niż z turystycznej oferty, pierwszy kontakt może być szokujący. Zobaczy tu bowiem urocze wioski i maleńkie miasteczka, słoneczne, czyste i bardzo zadbane, pełne niewielkich domów, budowanych na ogół z jasnego kamienia, graniczących z szarymi ruinami, lub straszącymi pustymi okiennicami i śladami po kulach dawnymi domami Bośniaków lub Serbów. Niemi świadkowie niedawnej wojny. Trochę dziwne uczucie: mijać je na rowerze.

 

Między wioskami olbrzymie połacie winnic, oliwnych gajów i drzew figowych. Słońce, które wczesną jesienią jeszcze mocno tu grzeje, ale już tak nie pali. I cisza, do której przez chwilę trzeba przywyknąć. Idealne warunki do jazdy dla kogoś, kto od czasu do czasu lubi pobyć sam na sam z sobą i szosą.

Sieć dróg w północnej i środkowej części Dalmacji, gdzie miałem niebywałą przyjemność zakosztować jazdy (obszar między Zadarem i riwierą Makarską) jest dość gęsta i pozwala za zaplanowanie różnorodnych tras. Mimo, że teren jest mocno pofałdowany, drogi na ogół łagodnie pną się w górę i w dół, ze średnim nachyleniem w granicach 5-7%. Amatorzy ostrzejszych podjazdów znajdą coś dla siebie w południowej części regionu: w okolicach Trogiru, Splitu i Makarskiej, skąd wiedzie droga na drugi co do wysokości szczyt Chorwacji: Sveti Jure. Przede wszystkim jednak dostaniemy tu naprawdę dobrej jakości drogi, fantastyczne widoki oraz – poza szczytem sezonu – naprawdę niewielki ruch. Niczego więcej nie było mi trzeba.

Po powrocie do kraju po raz kolejny spojrzałem na mapę Chorwacji, przestudiowałem trasę Tour of Croatia i podjąłem decyzję: muszę tam wrócić. To miejsce, dzięki swojej różnorodności, obiecuje amatorowi kolarstwa tak wiele, że trudno to zaproszenie odrzucić. Tym oto sposobem listę noworocznych postanowień zacząłem – dość nietypowo – tworzyć już w październiku.