Wiza ważna tylko do granicy odpowiedzialności

Nawet jeśli Djokovic wygra z australijskim rządem, a później wywalczy 21. tytuł, wielu ludziom trudno będzie zaakceptować jego wielkość. Bo Serb zachowuje się tak, jakby zapomniał o dwóch ważnych rzeczach. O tym, że w sporcie reguły są takie same dla wszystkich i o tym, że aby wygrywać z innymi, trzeba najpierw pokonać samego siebie. On tymczasem sprawia wrażenie, jakby uznał, że świat mu jest ten tytuł w jakiś sposób winien.

Zdarzyło ci się kiedykolwiek uczestniczyć przed jakimś sportowym eventem w tzw. pasta party? A może twoim śniadaniem przed dłuższym wysiłkiem była pyszna bułka z miodem? Może pakujesz do kieszonki na drogę zbożowe batony, żeby się nimi poratować przed utratą sił?

A co w sytuacji, kiedy to wszystko powyżej okazałoby się nie tyle antidotum na słabość, ile jej przyczyną? I gdyby powiedział ci o tym ktoś, kto tylko zobaczył cię na ekranie telewizora lub monitora?

Brzmi dziwnie? Być może. Ale na przykład dla takiego Novaka Djokovica już niekoniecznie. Bo on na przykład święcie wierzy, że już sam kontakt z produktem zawierającym gluten powoduje u niego utratę energii. A to bynajmniej nie jest jedyne z dziwnych wierzeń w jego bogatym repertuarze, w którym zjadanie trawy z kortów Wimbledonu wydaje się niewinne jak całowanie ziemi przez papieża.

Czy mu wolno w to wierzyć? Jak najbardziej. Każdy z nas wierzy w jakieś mniej lub bardziej nieprawdopodobne historie. Różnica polega jednak na tym, że na ogół się tymi naszymi dziwactwami nie chwalimy obcym ludziom. No i nas zazwyczaj nie obserwują i nie biorą za wzór miliony.

Upadek autorytetów

Kilka lat temu zrobiło się u nas głośno o tzw. złotym pociągu. Legenda sięga końca II Wojny Światowej i wciąż pozostaje legendą, chociaż od czasu do czasu ktoś ją odkurza i na chwilę poszukiwaczom skarbów rośnie tętno. Sporo ludzi w tę historię wierzy. I też mają do tego prawo.

Ale spróbujmy sobie wyobrazić, że tę historię powtarza z przekonaniem np. Robert Lewandowski, wskazując domniemane miejsce ukrycia składu z kosztownościami. Nie trzeba jakiejś przesadnie bogatej wyobraźni, by oczyma duszy zobaczyć Karkonosze w najlepszym wypadku jako płaskowyż. Bo jestem przekonany, że z dnia na dzień zjawiłyby się tam tabuny ludzi z łopatami. W końcu gdyby powiedział to sam „Lewy”, to przecież musiałaby być prawda. W epoce upadku autorytetów w taki właśnie sposób oddziałują na wiele umysłów ludzie po prostu szeroko znani.

Żeby nie szukać zbyt daleko, wystarczy przywołać przykład Edyty Górniak, której wyssane z palca, całkowicie pozbawione podstaw, logiki i jakiegokolwiek sensu tezy trafiają do setek tysięcy odbiorców wyłącznie dlatego, że Górniak jest znana. Bynajmniej nie z dokonań w zakresie medycyny. Po prostu znana.

„Test” na nietolerancję glutenu

Wytwórcy pieczywa mają sporo szczęścia, że sprawa rzekomej nietolerancji Djokovica na gluten wydarzyła się jeszcze przed gigantycznym wzrostem popularności mediów społecznościowych. Gdyby bowiem to wszystko zadziało się dzisiaj, z dużym prawdopodobieństwem bylibyśmy świadkami wielu podpaleń piekarni lub pizzerii, które podstępnie czyhają na nasze zdrowie. Co byłoby zresztą dość zabawne, zważywszy, że rodzice Nole prowadzili pizzerię.

Ta historia zaczęła się na początku 2010 roku, podczas rywalizacji Serba w Australian Open. Grał właśnie mecz z Francuzem Jo-Wilfredem Tsongą i potwornie się męczył. To zresztą nie było nic nowego, Djokovic praktycznie od początku swojej kariery uchodził za zawodnika słabo radzącego sobie z długotrwałym wysiłkiem. Do tego stopnia, że rywale zarzucali mu notoryczne symulowanie, a wiele jego wygranych było później kwestionowanych z powodu niesportowego zachowania i nadmiernego korzystania z przerw medycznych.

Na drugiej półkuli mecz z Tsongą oglądał praktykujący medycynę, nie zawsze konwencjonalną, dr Igor Cetojevic. To on stwierdził, oglądając Djokovica na ekranie, że ten ma problem z przyswajaniem glutenu. Prawie pół roku zabrało mu dotarcie do tenisisty. Przekonał go testem, podczas którego kazał mu stać prosto, z wyciągniętą przed siebie prawą ręką. Novak miał ją unosić w górę, lekarz ciągnął ją w dół. Ciało tenisisty stawiało rzecz jasna opór.

To samo ćwiczenie wykonali chwilę później, ale Djokovic miał w tym czasie lewą ręką przyciskać do brzucha kromkę chleba. Tym razem opór był znacząco słabszy.

Własny system wierzeń

Mogę sobie wyobrazić, że na wychowanym w bogobojnej rodzinie 22-latku zrobiło to wrażenie. Nie wydaje mi się też niczym szczególnie dziwnym, że młody Djokovic zbudował sobie później cały system opartych na medycynie naturalnej wierzeń, niezbędnych mu do przekonania, że robi wszystko, by być najlepszym tenisistą świata. I silnych do tego stopnia, że gdy musiał się poddać operacji łokcia, żalił się trenerowi i światu, że jest to niezgodne z jego przekonaniami. Niewiele brakowało, by chirurgiczna interwencja w jego ramię wpędziła go w depresję.

Do pewnego momentu był to jednak system obowiązujący tylko w najbliższym otoczeniu tenisisty (restrykcyjnej naturalnej diety wymagał również od swoich trenerów). Świat nie oglądał eksperymentów doktora Cetojevica na Insta Stories, ludzie nie śledzili jeszcze każdego kroku Djokovica i nie łapali każdego wypowiedzianego przez niego słowa. A nawet jak łapali, to nie zawsze traktowali poważnie, bo niełatwo było wierzyć w deklaracje, że pozbycie się glutenu z diety uczyniło ciało tenisisty silniejszym, a jego umysł jasnym, patrząc na jego niekontrolowane wybuchy złości na korcie.

Aż przyszła pandemia COVID-19, która z Djokovica uczyniła bożka tzw. koronasceptyków. Gdy poruszające się niemal zupełnie po omacku władze niemal na całym świecie pozamykały co tylko się dało, Serb, nie zważając na konsekwencje, zorganizował własny turniej. Pozarażała się na nim większość zawodników, nie wyłączając samego Djokovica i jego bliskich. Wprawdzie publicznie później za to przepraszał, ale zdania tak naprawdę nie zmienił. Uznał po prostu, że „było za wcześnie”.

Po zakażeniu dochodził do siebie w górach Visoko w Bośni i Hercegowinie. Ich „uzdrawiająca moc” jest kolejnym z elementów osobistej religii Djokovica. Przekonał go do niej biznesmen Semir Osmanagic, który twierdzi, że tamtejsze góry nie są dziełem natury, tylko zostały zbudowane przez starożytne ludy zamieszkujące tamte okolice. Nawiasem mówiąc, ów system wierzeń Djokovica skrzętnie wykorzystują serbscy nacjonaliści, którzy coraz częściej głośno mówią o tym, że powstała po jugosłowiańskiej wojnie Bośnia i Hercegowina okazała się „nieudanym projektem” i powinna zostać przyłączona do Serbii. Umiłowanie tenisisty do gór Visoko jest dla wielu serbskich polityków prawdziwym darem niebios.

„Prawo do prywatności”

To właśnie rodacy Djokovica byli pierwszymi, którzy gremialnie przyklasnęli antyszczepionkowej postawie swojego „ambasadora”, nie zważając na to, że dla niego wszelka „zewnętrzna” ingerencja w organizm to tylko jeden z fundamentów jego życiowej filozofii. Dalekiej zresztą od konsekwencji, bo odrzucając osiągnięcia naukowe w medycynie Djokovic jednocześnie mocno wierzy w naukę, gdy idzie o zachowanie się piłki na korcie. „Sports Illustrated” opisał jakiś czas temu, że Nole ze swoim sztabem dokładnie przeanalizował ponad 3800 możliwych zagrań. Dzięki temu, jak mawiają jego rywale, „potrafi sprawić, że specjalnie dla niego pole gry się powiększa”.

Co ciekawe (i co często umyka żarliwym wyznawcom antyszczepionkowych tez Djokovica), tenisista nigdy nie twierdził, że się nie zaszczepi. Swoją pozycję zbudował na twierdzeniu, że wymóg potwierdzenia zaszczepienia narusza jego prawo do prywatności, bo to, co dostarcza swojemu organizmowi jest wyłącznie jego sprawą. Nie brakuje ludzi, którzy twierdzą, że Djokovic mimo wszystko przyjął szczepienie, ale stał się zakładnikiem głoszonych przez siebie tez i z uwagi na rzesze fanów i niemal kultowy status w ojczyźnie, nie może się teraz z tego elegancko wycofać.

Jak na ironię, teza Djokovica o „prawie do prywatności” legła w gruzach, gdy przeszedł od słów do czynów i zaczął jej w praktyce intensywnie bronić. Od kilku dni coraz powszechniejsza staje się wiedza, dostępna do niedawna tylko największym fanom serbskiej gwiazdy, jak choćby przywołana powyżej historia „testu” na nietolerancję glutenu.

W złym miejscu i w złym czasie

Uzbrojony w swoją własną religię i wyznający ją tłum wyznawców Djokovic przyleciał w końcu do Australii. Gorzej trafić nie mógł, bo to kraj, który w walce z pandemią od początku sięgał po ciężkie działa i nawet jeśli nie odnosił spektakularnych sukcesów, bo w tym przypadku trudno mówić o jakimkolwiek sukcesie, to przynajmniej udało się tam znacząco ograniczyć straty. Od początku pandemii w blisko 26-milionowej Australii z powodu COVID-19 zmarło niespełna 2400 osób. Dla porównania: w o jedną trzecią większej Polsce właśnie przewijamy licznik stu tysięcy ofiar.

Stanowisko australijskich władz nie jest przy tym jednorodne, bo w poszczególnych stanach obowiązują różne przepisy. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze determinacja organizatorów Australian Open; dyrektor turnieju Craig Tiley miał powiedzieć, że nieobecność największej gwiazdy imprezy (Djokovic wygrał turniej dziewięć razy) uderza wprost w rentowność wydarzenia.

Reguły były jednak znane od dawna: w imprezie mogą wziąć udział wyłącznie zaszczepieni zawodnicy. Już po zatrzymaniu Serba na lotnisku w Melbourne wyszła na jaw korespondencja między ministrem zdrowia w rządzie federalnym a dyrektorem turnieju. Wynika z niej, że na etapie przekazywania informacji zawodnikom zadziałał swoisty „głuchy telefon”, bo dość jednoznaczną wykładnię przedstawiciela rządu w korespondencji, która trafiła do graczy, zinterpretowano nieco inaczej, uchylając Djokovicowi (i nie tylko jemu) drzwi do udziału w turnieju. Wcześniej bowiem wszystko wskazywało na to, że nieprzejednany w swoim sceptycyźmie wobec ujawniania informacji o szczepieniach Serb o dziesiąty tytuł walczyć nie będzie.

Pokusa okazała się jednak zbyt duża. Djokovic ma bowiem szansę nie tylko na wyśrubowanie rekordu zwycięstw w Australian Open, ale również objęcie samodzielnego prowadzenia w klasyfikacji wszech czasów pod względem liczby wygranych turniejów Wielkiego Szlema. Dziś dzieli tron z dwoma innymi wielkimi: Rafaelem Nadalem i Rogerem Federerem. Wszyscy trzej mają na koncie po 20 zwycięstw.

Federer jednak wciąż leczy kontuzję i w Australii nie wystąpi. Forma Nadala, który również zmaga się ze skutkami urazu, raczej nie daje mu wielkich szans na triumf w Melbourne, gdzie zresztą wygrał w karierze tylko raz, w 2009 roku. Djokovic miałby więc teoretycznie otwartą drogę do samodzielnego prowadzenia, jeśli oczywiście nie przeszkodzi mu któryś z utytułowanych i nie mniej ambitnych młodszych rywali, jak choćby Daniił Miedwiediew, Alexander Zverev czy Stefanos Tsitsipas, jeśli liczyć tylko tych, którzy są sklasyfikowani bezpośrednio za Serbem.

Pyrrusowe zwycięstwo (jeśli w ogóle cokolwiek wygra)

Nawet jeśli Djokovicowi uda się wygrać Australian Open, może się to okazać pyrrusowym zwycięstwem. Przejdzie bowiem do historii nie tylko jako najlepszy tenisista wszech czasów, ale również jako człowiek, który dokonał tego naginając reguły. Jeśli okaże się, że faktycznie był zakażony koronawirusem 16 grudnia ub. roku (co miało być podstawą ubiegania się o zwolnienie medyczne), a dzień później oficjalnie spotykał się nie tylko z przedstawicielami serbskiej poczty, ale również naraził na ryzyko infekcji dzieci w akademii tenisowej, jego reputacja może lec w gruzach.

I niewielką pociechą będzie to, że przez swoje uwięzienie został nieformalnie uznany za mesjasza antyszczepionkowców. Prawdopodobnie dla większości ludzi będzie już na zawsze symbolem braku odpowiedzialności. Tę granicę już przekroczył, bo do tego nie potrzebował żadnej wizy.

Już kilka dni temu jeden z jego najbliższych współpracowników i przyjaciół stwierdził, że „Novak najwyraźniej źle odczytał nastroje wśród Australijczyków”, którzy już po opublikowaniu informacji o przyznaniu mu zwolnienia w większości zapałali świętym oburzeniem. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że od prawie dwóch lat żyją niemal w zamknięciu, najdłużej dotykani rozmaitymi formami lockdownu i dziesiątkami innych ograniczeń.

Djokovic najwyraźniej nie tylko „źle ocenił nastroje”, ale zapomniał o dwóch dość ważnych zasadach, na których opiera się rywalizacja w sporcie. Po pierwsze: niezależnie od tego, w co kto wierzy, wszystkich obowiązują dokładnie te same zasady. Po drugie: bycie najlepszym wymaga nieustannego pokonywania przede wszystkim swoich własnych słabości. Novak tymczasem uparł się, że ze względu na jego przekonania cały świat powinien mu teraz sprzyjać. Jakby świat był mu ten tytuł w jakiś sposób winien.

I już samo to przekreśla jego szanse na zostanie największym z największych, nawet mimo ewentualnego zwycięstwa w turnieju. Budzący skrajne emocje wśród fanów już wcześniej, teraz spolaryzuje swoich zwolenników i przeciwników jeszcze bardziej. Dla jednych zyska jeszcze więcej boskich przymiotów, inni zobaczą w nim jeszcze bardziej fałszywego proroka.

Osobiście szczerze wątpię, by było to korzystne dla samego sportu.

Djokovic na razie wygrał bitwę. W sądzie jego prawnikom udało się dowieść, że nie było podstaw do anulowania jego wizy. Ale sąd nie rozstrzygał o powodach, dla których przyznano mu zwolnienie medyczne i prawo wjazdu na teren Australii. Ostatnie (?) słowo w tej sprawie może należeć do australijskiego ministra odpowiedzialnego za politykę imigracyjną.

Jakąkolwiek decyzję podejmie, sport na tej całej awanturze już sporo stracił. Australian Open bez Novaka Djokovica będzie wydarzeniem niepełnym. Z nim będzie zapewne wydarzeniem brzydkim.

foto: Flickr / Derek AR

Rzucanie patyka

Drogi kolarzu-amatorze. Nie mam ci za złe, że szukasz sposobu, żeby już wyjść z domu. Nie mam pretensji, że chcesz iść na trening. Nie mam żalu, że chcesz o siebie zadbać. Chociaż szkoda, że chcesz zadbać wyłącznie o siebie. Szkoda, że jesteś takim egoistą.

Obiecałem sobie kiedyś, że będę unikał tutaj tematów politycznych, ale w obecnej sytuacji nie sposób od tego daleko uciec. Nie będę się jednak koncentrował na politykach, bo jak się dobrze zastanowić, to trudno mieć do nich pretensje, że robią to, co przynosi efekty, albo przynajmniej sprawia takie wrażenie.

Oczywiście wolałbym, żeby moim krajem zamiast magików od Power Pointa rządzili jacyś ludzie z jajami. Na przykład jak pani premier Nowej Zelandii Jacinda Arden, która się nie obcyndalała w tańcu i zamykanie granic rozpoczęła już na początku lutego. A to niejedyny dowód na stalowe cojones nowozelandzkiej szefowej rządu. Znana jest ona między innymi z tego, że nie owija w bawełnę i o trudnych sprawach mówi wprost. I tak na przykład swoim rodakom zaserwowała proste i zrozumiałe zalecenie: „zachowujcie się tak, jakbyście wszyscy byli zakażeni”.

Można? Można. W Nowej Zelandii – kraju skądinąd żyjącym z turystyki – do dzisiaj odnotowano zaledwie 205 przypadków choroby. Nikt tam z powodu wirusa dotąd (odpukać) nie umarł.

U nas natomiast najpierw odbyła się konferencja prasowa, na której premier i minister zdrowia wymienili się uprzejmościami i wydukali wobec siebie zdawkową listę pobożnych życzeń. Potem na stronach rządowych ukazała się interpretacja przepisów, które ktoś gdzieś dopiero przygotowywał, po czym się owa interpretacja dobrych kilka razy zmieniła. A na koniec dnia opublikowano rozporządzenie, którego ten kilkunastogodzinny cyrk dotyczył.

W normalnym kraju po takich polityków już dawno pojechałaby delegacja z taczkami, nie bacząc specjalnie na ograniczenia w ruchu. Ale nie u nas. Dlaczego? Bo w sumie wszyscy dostali to, czego chcieli. Rząd nam znowu rzucił patyk, a my jak szczenięta znów za nim pobiegliśmy, bo w głębi duszy tak naprawdę uwielbiamy tę zabawę.

Rządzący zrobili zatroskane miny i nagrali kilka minut materiału dla Wiadomości TVP, normalni ludzie dostali poczucie, że coś poważnego się robi, a kolarze-amatorzy i biegacze mieli zajęcie na długie godziny, bo przecież teraz trzeba rozkminić, czy według tychże obostrzeń można, czy jednak nie można pójść na trening? Jakby nie było w tej chwili ważniejszej sprawy na świecie.

W tym miejscu zapewne się wielu zaperzy i w słusznym gniewie zakrzyknie: „przecież jak nie chcesz, to nie musisz jeździć!”.

Pełna zgoda. Nie chcę i nie jeżdżę. A ciebie zachęcam do tego, żebyś przeczytał to zdanie również w drugą stronę i w końcu zrozumiał, że jak nie musisz, to nie powinieneś również chcieć. Bo to nie są normalne okoliczności, w których możemy robić wszystko, na co mamy ochotę.

Przytoczę w tym miejscu ponownie cytat z Antypodów, bo tam – jak się wydaje – najszybciej zrozumiano istotę problemu. „Wciąż szeroki jest margines naszej niewiedzy, jeśli chodzi o sposób, w jaki wirus jest przekazywany, co sprawia, że musimy zachować szczególną ostrożność”.

To zdanie również padło niemal dwa miesiące temu. Od tej pory wiemy o koronawirusie znacznie więcej, ale wciąż wolimy biegać za rzuconym patykiem i trzymać się tego, co nam się wydaje, że jeszcze wolno robić.

Kilka dni temu jedna z grup kolarskich opublikowała na Facebooku zaproszenie na wspólną jazdę, która miała się odbyć 29 marca. Gdy część ludzi słusznie zwróciła uwagę na idiotyzm tej propozycji, admin grupy zaczął się bronić, że przecież to tylko informacja, a poza tym do 29 marca jest jeszcze dużo czasu, więc sytuacja się może wyjaśnić. No i faktycznie, wyjaśniła się…

Wymieniłem wówczas sporo zdań z facetem, który próbował mnie przekonać, że skoro rząd przewidział ograniczenia do 25 marca, to już dzień później wirus powinien odjechać ostatnim pociągiem, jak armia rosyjska z Bornego Sulinowa. W końcu dałem sobie spokój i uznałem, że nie ma sensu dyskusja z człowiekiem, który całą wiedzę o świecie czerpie najpewniej z Garmina.

Otóż nie, drogi kolarzu – amatorze, z którym być może czasem mijam się na szosie. Nie mam ci za złe, że szukasz możliwości wyjścia z domu. Mnie też już nosi. I nie mam pretensji, że szukasz nadziei w niechlujnych interpretacjach równie niechlujnych przepisów (choć poniekąd podziwiam twoją ufność, bo o wartości takich interpretacji wiele ciepłych słów mogliby powiedzieć przedsiębiorcy, walczący ze skarbówką). Nie mam do ciebie pretensji o to, że chcesz w tych trudnych czasach zadbać o swoją formę. Szanuję to.

Mam do ciebie pretensje o to, że jesteś w tym wszystkim takim cholernym egoistą. I że tak naprawdę niewiele wiedząc o zagrożeniu, starasz się je ignorować, uważając, że problem ciebie nie dotyczy. Że twoja przyjemność przesłania ci ryzyko, jakie niesie z sobą nawet przypadkowe spotkanie z przypadkowym człowiekiem.

Dziwi i wkurza mnie to tym bardziej, że przecież jesteś kolarzem i jeździsz po polskich drogach. Rozejrzyj się czasem na boki. Zobaczysz tam wiele krzyży. To w większości pamiątki po ludziach, którzy też uważali, że ryzyko ich nie dotyczy.

Foto: Flickr / Dianne Vallier