Kilka lat temu dostałem na parę dni do testów pewien samochód. Mniejsza o model, bo to w tej historii nie jest istotne. Ważniejsze, że ów pojazd był wyposażony w sporo mniej lub bardziej potrzebnych gadżetów, jak zresztą większość ostatnio produkowanych samochodów. Ale jeden z nich zwrócił wówczas moją szczególną uwagę i dał mi do myślenia.
Był tam bowiem powszechnie stosowany system start-stop, który wyłącza silnik po zatrzymaniu np. na światłach. Nic szczególnie rewolucyjnego, gdyby nie mały szczegół: na tablicy rozdzielczej pojawiał się zegar, który liczył czas bezczynności silnika i mierzył ilość zaoszczędzonego w ten sposób paliwa.
I tu się zatrzymam. Bo czy aby na pewno ten zegar mierzył czas bezczynności silnika? Nic z tych rzeczy. On mierzył przede wszystkim moją bezczynność. Bo czym ja wówczas byłem zajęty? Słuchaniem muzyki?
Z domu do pracy jechałem zwykle ok. 45 minut. Jedną trzecią tego czasu spędzałem kompletnie bezczynnie. Pół godziny dziennie. 2,5 godziny w tygodniu. 125 godzin w roku. Ponad trzy roboczotygodnie spędzone kompletnie na niczym.
O czym byłem wówczas najmocniej na świecie przekonany? Że jadę do pracy samochodem, bo się spieszę.
Jeśli miałbym wskazać w moim życiu jakieś momenty przełomowe, to ten był bez wątpienia jednym z nich. Niedługo później przesiadłem się do komunikacji miejskiej i tę samą drogę, pokonywaną może chwilę dłużej, przemierzałem poświęcając np. na czytanie lub pisanie. Bywało, że całą poranną korespondencję miałem już ogarniętą przed dotarciem do biura.
Drugim ciekawym odkryciem podzieliłem się ostatnio podczas panelu o bezpieczeństwie na BIKE EXPO w Bielsku. Otóż złapałem się w pewnej chwili na tym, że gdy wyruszam w podróż i ustawiam sobie cel w nawigacji, niemal natychmiast staję się zakładnikiem przewidywanej przez system godziny dotarcia na miejsce. Każde odstępstwo od pierwotnego planu powoduje, że czuję potrzebę wyrównania straconego czasu. Natychmiast aktywuje mi się gen rywalizacji: zdążę czy nie?
Z tego również zdałem sobie sprawę w dziwacznych okolicznościach, podczas podróży camperem do Włoch. Wbiłem sobie w mapę dane kempingu pod Florencją i ruszyłem w drogę. Z pełną świadomością, że po drodze nie raz się będę musiał zatrzymać. Że jadę camperem, w którym się mogę wygodnie położyć i wyspać. I że jadę przecież na urlop.
Dopiero gdzieś pod Wiedniem do mnie dotarło, że cały czas mam z tyłu głowy przeczucie, że jestem spóźniony. Camperem. Na wakacje. Spóźniony.
Trudno sobie w ogóle wyobrazić coś bardziej absurdalnego. A mimo to nader często tak właśnie się zachowujemy. Jakbyśmy byli wszędzie spóźnieni.
Jakiś czas temu, zmęczony niekończącymi się dyskusjami na temat zgodności z kanonami różnego rodzaju produkcji filmowych i biadoleniem, że reżyser siedemnastej mutacji ósmej serii Gwiezdnych Wojen pominął jakiś niezmiernie ważny – z punktu widzenia fanów rzecz jasna – wątek, w zamian nadmiernie eksponując jakiś zupełnie nieistotny, wypracowałem sobie swoisty mechanizm obronny. Otóż wychodząc z kina zadaję sobie tylko jedno pytanie: w jakim świecie spędziłem ostatnie dwie lub trzy godziny? Jeśli w świecie, który chcieli mi pokazać twórcy filmu – to znaczy, że wykonali dobrą robotę. Ale jeśli siedząc w kinie bardziej od fabuły zajmował mnie jakiś problem, który mam do rozwiązania jutro lub pojutrze w pracy, to znaczy, że film nie był wystarczająco interesujący, żeby mnie wyrwać z codzienności. Bo co do zasady właśnie po to chodzę do kina, żeby się chociaż na chwilę znaleźć w innej rzeczywistości.
Ze sportem mam podobnie. W ogóle, jeśli spróbować na kibicowanie spojrzeć racjonalnie, to całe to działanie nie ma najmniejszego sensu: angażujemy mnóstwo własnego czasu, energii i emocji w to, na co nie mamy najmniejszego wpływu. Choćbyśmy nie wiem, jak głośno krzyczeli do telewizora – ci spoceni ludzie, których widzimy na ekranie, nie mają prawa tego usłyszeć. A mimo wszystko się w to angażujemy. „Pchamy” tego nieszczęsnego Majkę w górę, a on nie jedzie od tego ani odrobinę szybciej.
Nie wiem, co kieruje innymi kibicami, ale ja oczekuję w tym przypadku mniej więcej tego samego, co w kinie: zabrania mnie w chwilową podróż do jakiejś innej rzeczywistości, w której bohater, któremu kibicuję, znajdzie w sobie jeszcze trochę siły na kilka mocniejszych pociągnięć, które doprowadzą go do zwycięstwa, a moja irracjonalna wiara w jego sukces okaże się silniejsza, niż banalne prawa fizyki, które mówią, że aby przepchnąć ciało o masie m z punktu A do punktu B z prędkością v, trzeba przyłożyć siłę F, którą delikwent w danym momencie najwyraźniej nie dysponuje. A ja mimo wszystko wierzę, że mu się uda i krzyczę o tym do niego w monitor. Kompletnie bez sensu.
Po kilku dyskusjach na temat tego, czy zakończony przed dwoma dniami Tour de France był lepszy od poprzednich edycji, czy też nie (subiektywną oceną wyścigu podzieliłem się z moimi czytelnikami jeszcze przed ostatnim etapem, co jest już moją pewnego rodzaju tradycją) uświadomiłem sobie, że wszelkie wartościowanie również większego sensu nie ma. Każdemu podoba się (lub nie podoba) coś innego, każdy zwraca uwagę na inne drobiazgi. Nie istnieje żaden sprawdzony i powtarzalny wzorzec, który moglibyśmy przyłożyć do każdej imprezy i zawyrokować, że była lepsza lub gorsza od innych.
Nie jestem kolekcjonerem kolarskich statystyk. Owszem, bywają interesujące, ale traktowanie ich jako bazy do jakichkolwiek porównań jest zwodnicze. Bo jaka wiedza wynika na przykład z faktu, że tegoroczna edycja Touru była o 1,35 kmh wolniejsza od tej z 2005 roku, skoro wyścig prowadził zupełnie innymi trasami?
Jestem za to kolekcjonerem emocji i wydaje mi się, że to one w największym stopniu determinują ocenę danego wydarzenia. Tegoroczne Giro będę wspominał nie tylko z powodu dramaturgii 19. etapu, ale również z powodu oglądanej na własne oczy izraelskiej części, w tym przejazdem przez Pustynię Negev – dla większości telewidzów kojarzącym się z potworną nudą, dla mnie – z niezwykłym doświadczeniem absolutnej ciszy, którego nie potrafię porównać z niczym innym.
Podczas tegorocznego Touru – co uświadomiłem sobie właściwie dopiero podczas sobotniej czasówki – jedną z najsilniej odczuwanych przeze mnie emocji był zupełnie irracjonalny lęk o pozycję Thomasa. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie ma właściwie żadnego dobrego powodu, dla którego Froome miałby zaatakować swojego kolegę z drużyny, ale mimo wszystko aż do ostatniego etapu podświadomie czekałem, aż to się wydarzy. Nic takiego oczywiście nie nastąpiło, a mimo wszystko ten Tour w mojej świadomości jest w jakiś sposób naznaczony walką, której nie było. Czy długo to będę pamiętał? Nie mam pojęcia. Być może dziś zakrzywia to w jakiś sposób moją ocenę wyścigu, ale wciąż uważam go za jedno z ciekawszych wydarzeń ostatnich lat.
Wiem, że wciąż będą trwały dyskusje o tym, że były przecież wyścigi bardziej emocjonujące, pełne dramatycznych zwrotów akcji, szalonych ataków, niespodziewanych porażek itd. Niech trwają. Być może za jakiś czas, gdy nabiorę do tego odpowiedniego dystansu, zmienię również i moje zdanie na ten temat. Niemniej w dalszym ciągu będę zapewne uważał, że próba obiektywnej oceny zawsze sprowadza się do dyskusji o wyższości Bożego Narodzenia nad Wielkanocą. Do nieustającej wojny postu z karnawałem.
Niech te dyskusje trwają. Dla mnie oglądanie wyścigów będzie przyjemnością dopóty, dopóki choć na chwilę będzie mnie wyrywać z szarej codzienności. Jak seans w kinie.
Robiłem porządki na dysku (choć miałem zająć się zupełnie czymś innym), gdy odnalazłem ten tekst. Chyba pisałem go pod koniec ubiegłego roku dla „Szosy”, bo kojarzę jakąś długą rozmowę z Borysem, podczas której wpadliśmy na taki pomysł. Ale chyba nie miał ciągu dalszego; nim umówiliśmy się na zdjęcia nastała zima, później pojawiło się tyle nowych pomysłów… A poza tym wcale nie byłem przekonany, że się do czegoś nadawał… Więc wrzucam, bo co będzie tak bez sensu na dysku leżał. A do Chorwacji na rower pojadę na dłużej. I zrobię lepsze zdjęcia. I pewnie napiszę też coś lepszego…
_________
Alpy, Dolomity, Pireneje. Mount Ventoux, Alpe d’Huez, Stelvio, Furka Pass. Kultowe kolarskie miejsca. Sporo Skandynawii, Teneryfa, Majorka i Sycylia, czasem polskie Beskidy, lub Karkonosze. Gdy przeglądam Instagrama, Stravę, lub Facebooka, zdjęcia moich szosowych znajomych z tych miejsc widzę najczęściej. Niemal cała Europa, możliwa do zjeżdżenia wzdłuż i wszerz, z jedną wielką białą plamą Bałkan. Ale gdy wpisałem w wyszukiwarkę frazę „szosą po Czarnogórze”, otrzymałem długą listę pozytywnych rekomendacji: wspaniałe widoki, świetne trasy, długie podjazdy i niemal zawsze dobra pogoda. Do tego czysty i ciepły Adriatyk, więc decyzja mogła być tylko jedna: jedziemy. Oczywiście z rowerem.
Pomysł był dobry, realizacja nieco rozczarowująca. Czarnogóra jest pięknym krajem, pod warunkiem, że patrzy się daleko. Z bliska bardzo przypomina Polskę sprzed mniej więcej 25 lat: zaśmieconą, zaniedbaną, chaotycznie zabudowaną oraz – co z pozycji siodełka najważniejsze – potwornie dziurawą. Od pewnego Czarnogórca dowiedziałem się, że okolice Baru, dokąd trafiliśmy, zamieszkane są głównie przez Serbów, nie pałających szczególną atencją do obecnego rządu. Ten zaś „odwdzięcza” im się pomijaniem w inwestycjach infrastrukturalnych. Stąd między innymi fatalny stan dróg – znowu ta polityka…
A mogłoby być tak pięknie: droga, wiodąca zboczem wzdłuż Jeziora Skadarskiego, to jedno z najbardziej zapierających dech w piersiach miejsc, jakie widziałem. Olbrzymie jezioro z kilkoma maleńkimi wysepkami, stromo wznoszące się zbocze i wijąca się nim na wysokości około 400 metrów wąska droga. Blisko 30 kilometrów wspaniałych widoków i kompletnej ciszy – jedno z najprzyjemniejszych kolarskich doznań. Niestety później trzeba było zjechać w dół, co oznaczało kilkadziesiąt minut nieustannego ściskania klamek – jeszcze nigdy po jeździe tak bardzo nie bolały mnie dłonie. Nawet główna droga, wiodąca wzdłuż morza od Budvy aż do albańskiej granicy, nie pozwalała na wiele więcej. Choć asfalt na ogół był niezłej jakości, trzeba było niezwykle uważać. Niewiele brakowało, by zbyt szybki wjazd na wiadukt, kiedyś prawdopodobnie brukowany, a później tylko zalany asfaltem, skończyłby się bolesną przycierką na przeciwległym pasie. Wjazd z pełnego słońca do zupełnych ciemności w tunelu również nie należał do przyjemności – swoją drogą: ciekawe odkrycie, co wówczas się dzieje z błędnikiem. Kolarzy minąłem w sumie kilku, więc po jakimś czasie przestałem się dziwić kierowcom, którzy nie nawykli do spotkań z człowiekiem dość szybko jadącym na rowerze, zachowywali się często tak, jakbym jechał na hulajnodze. Zresztą, wymuszanie pierwszeństwa to w tym miejscu chleb powszedni, bez względu na środek lokomocji.
Po niespełna dwóch tygodniach i kilkuset przejechanych kilometrach, wyjeżdżałem z Czarnogóry wypoczęty i zrelaksowany, ale z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony: to naprawdę malownicze, ciche i spokojne miejsce, oferujące wspaniałe widoki i smaczną kuchnię. Z drugiej: mnóstwo dokuczliwych drobiazgów czyniło ten urlop, a jazdę na rowerze w szczególności, nieszczególnie udanym. Zbyt często łapałem się na tym, że radość i spokój ustępowały miejsca irytacji. I trochę się uśmiechałem pod nosem, złapawszy się na tym, że było trochę jak w anegdocie o kozie rabina: trzeba było wyjechać do Czarnogóry, by docenić naprawdę niezłe od jakiegoś czasu polskie szosy.
I pozostałby ten wyjazd naznaczony cieniem rozczarowania, gdyby nie pewien powzięty jeszcze na etapie planowania pomysł, żeby w drodze powrotnej zatrzymać się w Chorwacji. Trochę z sentymentu, bo jest to miejsce doskonale nam znane z realizacji drugiej sportowej pasji: żeglarstwa, a trochę z rozsądku, bo ponad 1600 km drogi do pokonania „od jednego przysiadu” nie jest najlepszym pomysłem. Ale kiedy znalazłem się już w Chorwacji i miałem z sobą rower…
To była najlepsza jazda od wielu tygodni. Niemal zupełnie pusta (mimo weekendu) „Jadranska Magistrala” – wijąca się wzdłuż Adriatyku od Rijeki aż po Dubrownik, wznosząca się i opadająca ze stromym chorwackim nabrzeżem. W sezonie niebywale zatłoczona, choć i wtedy można spotkać na niej wielu kolarzy. Na początku października zapraszała do jazdy szerokimi pasami i doskonałej jakości nawierzchnią. Ale najciekawsze odkrycia czaiły się po skręcie w głąb lądu.
Dla kogoś, kto nie interesował się historią tego regionu i nie widział go nigdy z innej strony, niż z turystycznej oferty, pierwszy kontakt może być szokujący. Zobaczy tu bowiem urocze wioski i maleńkie miasteczka, słoneczne, czyste i bardzo zadbane, pełne niewielkich domów, budowanych na ogół z jasnego kamienia, graniczących z szarymi ruinami, lub straszącymi pustymi okiennicami i śladami po kulach dawnymi domami Bośniaków lub Serbów. Niemi świadkowie niedawnej wojny. Trochę dziwne uczucie: mijać je na rowerze.
Między wioskami olbrzymie połacie winnic, oliwnych gajów i drzew figowych. Słońce, które wczesną jesienią jeszcze mocno tu grzeje, ale już tak nie pali. I cisza, do której przez chwilę trzeba przywyknąć. Idealne warunki do jazdy dla kogoś, kto od czasu do czasu lubi pobyć sam na sam z sobą i szosą.
Sieć dróg w północnej i środkowej części Dalmacji, gdzie miałem niebywałą przyjemność zakosztować jazdy (obszar między Zadarem i riwierą Makarską) jest dość gęsta i pozwala za zaplanowanie różnorodnych tras. Mimo, że teren jest mocno pofałdowany, drogi na ogół łagodnie pną się w górę i w dół, ze średnim nachyleniem w granicach 5-7%. Amatorzy ostrzejszych podjazdów znajdą coś dla siebie w południowej części regionu: w okolicach Trogiru, Splitu i Makarskiej, skąd wiedzie droga na drugi co do wysokości szczyt Chorwacji: Sveti Jure. Przede wszystkim jednak dostaniemy tu naprawdę dobrej jakości drogi, fantastyczne widoki oraz – poza szczytem sezonu – naprawdę niewielki ruch. Niczego więcej nie było mi trzeba.
Po powrocie do kraju po raz kolejny spojrzałem na mapę Chorwacji, przestudiowałem trasę Tour of Croatia i podjąłem decyzję: muszę tam wrócić. To miejsce, dzięki swojej różnorodności, obiecuje amatorowi kolarstwa tak wiele, że trudno to zaproszenie odrzucić. Tym oto sposobem listę noworocznych postanowień zacząłem – dość nietypowo – tworzyć już w październiku.
Ten tytuł to podpucha, bo to po prostu była pierwsza podpowiedź, jaką mi Google wyrzuciło do słowa „madziarskie”. Choć druga strona medalu jest taka, że tegoż wina opiłem się tyle, że mimo, iż dość aktywnie spędziłem te kilka dni, waga po powrocie znowu zażądała: „proszę wchodzić pojedynczo!”. Ale ja w sumie nie do końca o tym chciałem…
Co prawda przejechanie 300 kilometrów na rowerze i jeszcze raz tyle samochodem nie upoważnia mnie do głoszenia kategorycznych sądów, jednak mimo wszystko postanowiłem się podzielić tzw. pierwszym wrażeniem. Bo choć naszych „bratanków” odwiedzałem już wiele razy, to jak dotąd nigdy nie zabawiłem tam dłużej. Aż do teraz…
Pierwsza rzecz, która się rzuca w oczy po przekroczeniu granicy – brak reklamozy. Już na Słowacji jest pod tym względem dużo lepiej, niż u nas, ale Węgry zaskakują jeszcze bardziej na plus. Właściwie gdyby nie plakaty wyborcze (zdaje się, że Węgrzy właśnie wybierają parlament), można by powiedzieć, że to pod tym względem niemal raj na ziemi. Co ciekawe: z jakiegoś powodu Węgrom nie przyszło do głowy zaklejać podobiznami polityków każdego wolnego parkanu, tudzież innego skrawka przestrzeni, więc wszystkie ogłoszenia wyborcze wisiały na specjalnie przygotowanych w tym celu planszach. Być może widziałem tylko niewielki wycinek, ale miasteczko Bogács, w którym stacjonowaliśmy, wyglądało mniej więcej tak:
Bogács
Jeśli o mnie idzie: dość kojący widok w przestrzeni, którą zamieszkują jacyś ludzie. Najwyraźniej posiedli jakąś rzadką umiejętność odnajdywania się bez gigantycznych i zasłaniających się wzajemnie żółto-niebieskich bannerów z napisem „pokoje do wynajęcia”. Można i tak.
A’propos Bogácsa: ta niewielka miejscowość leży ok. 17 km na południowy wschód od Egeru, u podnóża jednego z niewielu węgierskich wyniesień i parku narodowego, będącego przepięknym bukowym lasem. Ponieważ udało mi się jakimś sposobem wjechać rowerem nie w tę drogę, w którą chciałem, ale uparcie darłem ponad 200 metrów w górę, miałem okazję obejrzeć go z bliska. Potem się zorientowałem, że jednak jadę na szosie, a nie na gravelu i zmuszony byłem zawrócić. Trochę szkoda, bo było ładnie.
Bukki Nemzeti Park
Bukki Nemzeti Park – tam, gdzie skończyła się droga
Gdyby ktoś nie miał ochoty jeździć po okolicy rowerem, ani zapuszczać się w leśne ostępy (podobno jesienią jest tu zatrzęsienie różnego rodzaju grzybów, które Węgrzy zbierają bez przesadnego zaangażowania), Bogács oferuje możliwość wymoczenia się w termalnych wodach (to był właściwie główny powód świątecznej podróży w to miejsce) oraz dość szeroki wybór charakterystycznych piwniczek z winem. Ciekawie wygląda to z zewnątrz, choć czasami nieco gorzej brzmi, bo wieczory w jednej z piwniczek „umila” jakiś miejscowy trubadur, którego dyskusyjny talent moim zdaniem nie upoważnia nawet do występów w przydrożnym barze z karaoke. No, ale może gościom tego przybytku po kilku degustacjach bywa już wszystko jedno.
Piwniczki z winem w Bogács
W środku jest jeszcze ciekawiej, a dobra do skosztowania jest tam tyle, że nie sposób podołać, choć w sumie poza sezonem 2/3 piwniczek było jeszcze zamkniętych na głucho. I chociaż na co dzień jestem raczej wielbicielem wytrawnego czerwonego carménère, lub mieszanki tempranillo & syrah (dozgonna wdzięczność dla kogoś, kto wskaże źródło kupna „Quintos de la Tejera” – legalne lub nie), to jednak w węgierskich piwniczkach moje serce skradł słodki merlot. Kosztował jakieś 12 złotych za 1,5 litra, więc w pewnym sensie nieco zrozumiały jest ten bunt wagi… Architektonicznie piwniczki jak piwniczki – po prostu dziura w ziemi, a jak się kończy miejsce, to się kopie głębiej. Ale nieco dziwne wrażenie wywołuje charakterystyczna pleśń, która pokrywa wszystkie ściany (i nie tylko) i której zadaniem jest utrzymanie odpowiedniego poziomu wilgotności dla dojrzewającego wina. Trochę przerażające, bo cała piwnica sprawia wrażenie, jakby żyła. Jeszcze bardziej, gdyby się zastanowić, w jaki u licha sposób ktoś w ogóle wpadł na taki pomysł?
Piwnica jak piwnica…
…ale wszystko tu obłazi czarną pleśnią.
I to by było na tyle, jeśli idzie o miejscowe atrakcje. Lokalnej kuchni raczej nie polecam, w każdym razie nie poza sezonem, bo jedna z niewielu czynnych w święta restauracji nie dość, że nieszczególnie się popisała regionalnym menu, to jeszcze to, co zaserwowali było – delikatnie mówiąc – dość dalekie od ideału. Jeśli idzie o np. placek po węgiersku to jak dotąd najlepszy zjadłem w Zakopanem i przez tydzień pobytu na Węgrzech nic się niestety w tym temacie nie zmieniło.
No a kiedy reszta towarzystwa dzielnie moczyła siedzenia w gorącej wodzie z siarką, ja jeździłem na rowerze. Nie było to zadanie szczególnie łatwe i przyjemne, przede wszystkim z powodu wiatru. Poza kilkoma wzniesieniami na północ od Bogács, Węgry to na ogół kraj nizinny i wiatr tam ma się gdzie rozpędzić. Co – ku mojemu zmartwieniu – w ostatnich dniach czynił nader chętnie (jak sprawdzałem w Accuweather, to w porywach dochodził do ok. 60 kmh – czyli momentami duło grubo).
Droga jak na Ostrołękę…
Gdyby mnie ktoś dziś zapytał, czy po Węgrzech warto jeździć szosą, to na podstawie moich mikrych doświadczeń miałbym dość poważny kłopot z odpowiedzią. Bo z jednej strony: drogi tu są puste. Najwyraźniej Węgrzy nie tylko nie opanowali sztuki oszpecania swoich miast paskudnymi reklamami, ale na dodatek nie wpadli jeszcze na to, że po zapałki do kiosku też należy jeździć samochodem. Przejeżdżałem w środku dnia przez Eger oraz przez kilka innych miejscowości i – nie do wiary! – widziałem puste miejsca parkingowe! Coś jak w Polsce w 1988…
Mało tego: Węgrzy jeżdżą niewiele, przez co nie są mistrzami kierownicy (jazda samochodem za wozem z węgierską rejestracją to prawdziwa męka), ale na ogół jeżdżą bardzo ostrożnie, co dla rowerzysty jest rzeczą dość ważną. Nie zdarzyło mi się być wyprzedzanym na trzeciego, nikt na mnie nie trąbił, nikt nie trykał lusterkiem – momentami czułem się nieswojo…
Ale jest i łyżka dziegciu w tej beczce miodu: węgierskie drogi są po prostu marnej jakości. Te mało ważne wyglądają jak na zdjęciu powyżej. Te ciut ważniejsze są może i nieco szersze, ale za to bardzo dziurawe. Nierzadko trafia się jakaś arteria z betonowych płyt, ale one również najlepsze lata mają często za sobą…
Trochę bolało…
A zdarzały się i takie fragmenty, po których jazda kończyła się lekką awanturką, bo domycie roweru, a później łazienki, skutecznie wyłączało ją z użycia na dłuższą chwilę… 😉
Strade nero. Tutto nero…
Jakby tego było mało, to na węgierskich drogach czycha jeszcze jedna, dość niebezpieczna pułapka. Ponieważ Węgrzy nie opanowali reklamy, jazdy po zapałki i innych podobnych umiejętności, to nie wpadli również na to, że można samochodami zastawić chodniki, uniemożliwiając pieszym przejście. W związku z tym parkują po prostu na ulicy i trzeba ich mechaniczne rumaki – o zgrozo! – omijać. Warto o tym pamiętać, wypadając z jakiegoś zakrętu, bo można się nieźle zdziwić (być może to jest źródło tej ich ostrożnej jazdy?). Ale naprawdę najgorsze w tej jeździe jest to, że jak się już trafi piękna, równa, szeroka i niemal zupełnie pusta droga, to jest ona… niedostępna dla rowerów. Serio serio. Zakaz ruchu dla rowerów i cześć pieśni – na odpowiedniku naszej drogi wojewódzkiej, którą w dodatku prawie nic nie jeździ. To bolało najbardziej.
Na szczęście jednak są takie fragmenty dróg równie rzadko uczęszczanych, dobrej jakości, a do tego położonych w przepięknej scenerii, jak choćby droga z Egeru do Miszkolc, wiodąca przez środek bukowego parku. Gdybym wcześniej głupio nie pobłądził, przejechałbym ją w całości, choć z drugiej strony może i dobrze się stało, bo powrót oznaczałby mękę przez 40 kilometrów z paskudnym tego dnia wiatrem, wiejącym prosto w twarz.
Reasumując: Węgry? Na zdrowie!
Droga z Egeru do Miszkolc prze Bukki Nemzeti Park. Jak się zazieleni, będzie jeszcze piękniej.