Wieloskrętka

Skala hejtu wokół tegorocznego Tour de Pologne urosła do tak absurdalnych rozmiarów, że w samoobronie i nieco mimowolnie zacząłem szukać w tym wszystkim jasnych stron. Nawet te osławione balony przestały mnie tak drażnić jak dawniej. Trudno nie uznać tego za swoisty „sukces” hejterów.

Kilka lat temu, gdy mieszkałem jeszcze w Krakowie, odwiedził mnie mój poprzedni szef. Jechaliśmy na jakąś konferencję do Wiednia, ale zanim następnego ranka wyruszyliśmy w drogę, poszliśmy na kolację i spacer po mieście.

Błąkając się po Krakowie dotarliśmy w okolice tzw. Bernadki, kładki łączącej Kazimierz z Podgórzem. Jej charakterystycznym elementem są zawieszone nad Wisłą rzeźby przedstawiające gimnastyków.

Nie pamiętam już, jak dokładnie brzmiało pytanie, zadane wówczas przez moją żonę, ale sens jej myśli sprowadzał się do tego, co sprawiło, że artysta sięgnął po taki środek wyrazu i wykonane z jakiegoś stopu metalu odlewy zawiesił nieruchomo na stalowej linie.

– Wieloskrętka – odparł bez chwili wahania mój szef. – Stalowa lina spleciona z wielu cieńszych. Cokolwiek na niej zawiesisz, wisi nieruchomo. Jak krzesełka w kolejce linowej.

Na tym zakończyliśmy dyskusję o artystycznych uniesieniach. Mój były szef jest inżynierem, didaskalia nieszczególnie go interesują. Funkcjonalne rozwiązania i proste odpowiedzi – jak najbardziej.

Dwa kolory

W „Czułym narratorze” Olga Tokarczuk sporo miejsca poświęciła zjawisku, które nazwała „chorobą dosłowności”. Chodzi o rozumienie świata i opisujących go słów wyłącznie w sposób jednoznaczny, pozbawiony jakichkolwiek niuansów i alternatywnych znaczeń.

Konsekwencją „choroby dosłowności” jest sprowadzenie wszystkiego do prostych, kontrastowych pojęć, które łatwo sobie przeciwstawiać i rozstrzygać: to dobre, tamto złe. Czarne i białe, pozbawione dystansu, przymrużenia oka. Wszystko śmiertelnie serio i ostatecznie.

I ta wieloskrętka, i Tokarczuk, przypominają mi się za każdym razem, gdy spojrzę na dyskusję o tegorocznym Tour de Pologne. Ileż tam jest definitywnych stwierdzeń na temat tego, jak jest, jak być powinno, co powinien zrobić Czesław Lang i co nas niebawem czeka.

W skrócie: jest źle, powinno było być lepiej, Czesław powinien odejść, a polskie kolarstwo czeka smutny koniec, bo Tour de Pologne to jego antypromocja i nic więcej poza nabijaniem kieszeni Langa pieniędzmi z państwowych spółek. A komentarz wyścigu w TVP tylko tę „antypromocję” wzmacnia.

No i balony. Nie zapominajmy o balonach, choć te w tym roku jakby zeszły na dalszy plan.

Foto: Szymon Gruchalski

Od razu zastrzegę, że na tegoroczny wyścig patrzyłem jednym okiem, zajmując się w tym czasie czymś innym. W całości obejrzałem tylko etap do Rzeszowa, bo akurat miałem dyżur i pisałem relację. Byłem też na mecie w Krakowie, gdzie pogadałem trochę z ludźmi widzącymi to wszystko z bliska.

I przepraszam, ale nie widzę wszystkiego w tak ponurych barwach, w jakich maluje rzeczywistość rzesza komentujących.

Szeroki plan

Zacząłbym chyba od tego, że w tym roku przed Tour de Pologne poprzeczka zawisła wyjątkowo wysoko. Tydzień przed startem polskiego wyścigu skończyła się absolutnie wyjątkowa i emocjonująca od początku do końca edycja Wielkiej Pętli.

To była prawdziwa kolarska uczta, której smak będziemy jeszcze długo wspominać. Wszystko, co miało i będzie miało miejsce po niej, wydaje się mdłe i nijakie. W sumie normalna sprawa: jeśli coś nam się podobało, to większość z nas chce, żeby przynajmniej przez jakiś czas nic tego nie przesłaniało.

Na tle tegorocznego Tour de France polski wyścig pod względem sportowym wyglądał faktycznie wyjątkowo ubogo. Tego, czy wypadłby lepiej, gdybyśmy wcześniej przez cały lipiec czekali na jeden atak pod Hautacam, a ten by nie nastąpił, nie dowiemy się nigdy. Niemniej wydaje mi się, że warto spojrzeć w tym przypadku również na tak szerokie tło.

Góry

Nie przyłączę się również do chóru ślepo krytykujących poprowadzoną wokół „bieszczadzkiego komina” trasę.

Pomijam już kwestie czysto techniczne, wynikające z ograniczeń narzuconych przez UCI (maksimum 2 h transferu dziennie). Nad mrzonkami o trasie prowadzącej „dookoła Polski” też nie warto się pochylać, chociaż niezmiernie mnie bawi domaganie się zmiany nazwy wyścigu, skoro nie odzwierciedla ona rzeczywistości.

Już słyszę to larum, gdyby Lang zmienił nazwę np. na Lang Race lub inną, związaną z marką sponsora. „Zamach na tradycję i narodową świętość” byłby odmieniany przez wszystkie przypadki.

W tym miejscu wypada również serdecznie pozdrowić wszystkich, którym solą w oku jest wzorowana na Tour de France nazwa polskiego wyścigu, ale których „patriotyzm” i przywiązanie do „polskich wartości” nie pozwalają sklecić w ojczystym języku zdania bez co najmniej kilku zawstydzających błędów. Czytanie o tym, że „wyścig mugł by się nazywać po Polsku” niezmiennie wywołuje uśmiech politowania na mojej twarzy.

Zresztą ta obłuda części krytykantów jest sama w sobie zabawna. Z jednej strony proponują podróż z Gdańska do Zakopanego, najlepiej przez Białystok i Zieloną Górę, bo przecież „wyścig ma promować Polskę”. Z drugiej, gdy dyskusja schodzi na problem niewystarczająco atrakcyjnych podjazdów, wyliczają te najlepsze w Czechach lub w Słowacji.

Nie wydaje mi się, by wyłącznie góry decydowały o atrakcyjności wyścigu. W takich na przykład Belgii i Holandii, gdzie na brak popularności kolarstwo raczej nie może narzekać, na nadmiar 15-kilometrowych stromych podjazdów organizatorzy nie cierpią, a dyscyplina jakoś nie upada. W Danii, którą tak zachwycaliśmy się miesiąc temu, najwyżej położonym punktem jest szczyt przęsła mostu nad Wielkim Bełtem, a do uprawiania tego sportu, z niemałymi sukcesami, Duńczyków to nie zniechęca.

Tylko te dwa przykłady pokazują, że źródło problemu tkwi gdzie indziej. Góry są fajne, ale da się bez nich żyć.

Foto: Szymon Gruchalski

Złe decyzje

Zdecydowanie zgadzam się jednak z uwagą, że błędem w tegorocznej edycji było umieszczenie jazdy na czas na przedostatnim etapie.

Mnie osobiście podoba się idea rozstrzygania 1200-kilometrowego wyścigu na sekundy, ale tym razem chyba poszła ona nieco za daleko i peleton faktycznie momentami sprawiał wrażenie, jakby jechał „na przeczekanie”.

Jeśli w ogóle w tygodniówce jest miejsce na etap jazdy na czas, to wydaje mi się, że sens ma to wyłącznie na otwarcie i tylko pod warunkiem, że będzie to czasówka na tyle długa lub trudna, by powstały różnice, które później trzeba gonić.

Mam nadzieję, że organizatorzy tego błędu nie powtórzą, bo z zasłyszanych w Krakowie plotek wywnioskowałem, że impreza w południowo-wschodniej Polsce zagości na trochę dłużej. Dlaczego? O tym za moment.

Wcześniej pozwolę sobie na moment zatrzymać przy samej transmisji.

Rutyna

Jako pracownik Eurosportu nie zamierzam komentować decyzji dotyczących sprzedaży praw telewizyjnych. Jest jak jest, nie zmienimy tego. To nie miejsce na dyskusje o polityce.

Warto jednak zauważyć, że Lang jest w pewnym sensie zakładnikiem tej sytuacji. On jest zobowiązany do tego, by zapewnić sygnał. Musi go po prostu kupić, a wielkiego wyboru na naszym rynku nie ma. Przychodami ze sprzedaży praw kolarskich zasadniczo nikt się z organizatorami i zespołami nie dzieli, co – na marginesie – jeśli nie ulegnie zmianie, moim zdaniem najdalej za kilka lat sprowadzi na dyscyplinę potężne problemy.

Relacja może się podobać lub nie. Można ją oglądać lub nie. Jeśli ktoś wylewa w internecie morze hejtu na komentatorów, bo „zmarnował tyle czasu przed telewizorem”, powinien raczej spojrzeć w lustro. Bo to był jego czas i jego telewizor. Nikt go do siedzenia przed nim nie zmuszał.

Stanę w obronie kolegów z konkurencji, bo z własnego doświadczenia wiem, jak dużo czasu zajmuje złapanie właściwego „rytmu” oraz nauczenie się rozpoznawania zawodników po sylwetkach i fragmentach schowanych za wielkimi okularami twarzy, bo numery na komentatorskich monitorach widać tylko w zbliżeniu.

„Kolarz z wąsem” to nie „wstyd”, „żenada” czy „skandal”. To brak rutyny, bo siedem wyścigowych dni w roku to za mało, żeby nabrać biegłości w tej robocie, która tylko z pozoru wydaje się łatwa.

Ale przecież internetowi „znawcy wszystkiego” wiedzą lepiej: jak komentować, jak pisać, jak kadrować zdjęcia i jak wymawiać nazwisko Vingegaard, bo duńska kuzynka szwagra nagrała „właściwą” formę i wysłała Messengerem. Ale to opowieść na inną okazję.

Foto: Szymon Gruchalski

Impreza na wyłączność

Tę Tokarczuk na początku przywołałem nie bez powodu. Nie tak dawno wywołała niemałą awanturę, gdy powiedziała, że książek nie pisze się dla wszystkich, a jedynie dla tych, którzy mają ochotę czytać.

W kolarstwie (i w ogóle w sporcie) w pewnym sensie jest dokładnie odwrotnie: imprezy organizuje się dla wszystkich. Tymczasem tym, czego w otoczeniu kolarstwa zupełnie nie rozumiem, część kibiców uważających się za „prawdziwych fanów”, jest głęboko przekonana, że wyścigi są wyłącznie dla nich.

Tour de France ma w Eurosporcie wielokrotnie większą oglądalność od wszystkich innych wyścigów. Nie dlatego, że „prawdziwi fani” budzą się wówczas z zimowego snu lub nagle pączkują, ale m.in. dlatego, że przed ekranami siada wówczas zupełnie nowa, „okazjonalna” publika, przyciągnięta sławą wielkiej imprezy i chętna obejrzeć kawał Francji. I ta publika też ma prawo dobrze się bawić, a nie być wiecznie obsztorcowywana w Internecie, że się nie zna i zadaje głupie pytania.

Ci rzekomo „najwierniejsi” i podkreślający na każdym kroku, że zależy im na „promocji kolarstwa”, bardzo często robią naprawdę wiele, by tych „nowicjuszy” jak najbardziej zniechęcić. Zupełnie tak samo jak piłkarscy kibole, choć brakuje tu szalików, wydzielonych trybun i innych kibolskich atrybutów.

Foto: Szymon Gruchalski

Z Tour de Pologne jest podobnie. Przekonanie o tym, że wyścig jest wyłącznie dla tych, którzy „muszą” go oglądać, a potem załamywać ręce nad „zmarnowanym czasem” (oraz obowiązkowo o fatalnej kondycji polskiego kolarstwa) jest tak silne, że niektórzy nie wahają się sięgnąć po największe obelgi i najgłupsze postulaty, by wyrazić swoje niezadowolenie.

Postami z hasłem „Lang powinien odejść” lub wprost z żądaniem jego „dymisji” ja na miejscu Czesława wytapetowałbym sobie biuro. Myśl o zdymisjonowaniu właściciela z jego prywatnej imprezy wprawia mnie zawsze w szampański nastrój.

Będzie jeszcze trudniej

Mam raczej złe wieści dla tych wszystkich wiecznie niezadowolonych: ta impreza nie jest wyłącznie dla was. Dokładnie w takim samym stopniu jest to impreza dla tych wszystkich „zwykłych” ludzi z Sanoka, Leska, Łańcuta czy dowolnego innego miasta i wioski. Oni mają dokładnie takie samo prawo się bawić oglądaniem kolorowego peletonu, nawet jeśli nie zawsze wiedzą, o co tak do końca w tej zabawie chodzi.

I – obawiam się – te wieści będą jeszcze „gorsze”. Bo w tych wspomnianych wcześniej okołowyścigowych plotkach bardzo często pojawiało się zdanie, że w tym roku wyraźnie dawało się odczuć, że pieniędzy na organizację imprezy było mniej niż w poprzednich latach. I nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się szybko poprawić.

Tymczasem (to już z innych pogłosek) włodarze miast i miasteczek na trasie wyścigu już ponoć zapraszali Tour de Pologne za rok. Tam impreza bardzo się podobała, ludzie byli zadowoleni, a nie można zapominać o tym, że zbliża się rok wyborczy, w którym wiele krętych zwykle ścieżek w magiczny sposób się prostuje i zyskuje nową nawierzchnię…

To nie jest tak, że nie można tego wyścigu uczynić sportowo atrakcyjniejszym. Ale obawiam się, że w tych coraz trudniejszych czasach te wszystkie niuanse i półcienie staną się jeszcze bardziej istotne. O proste odpowiedzi, jak ta tytułowa wieloskrętka, będzie coraz trudniej.

Czy nam się to podoba czy nie, będziemy musieli dużo baczniej przyglądać się nie tylko imprezie, ale również towarzyszącym jej okolicznościom. Albo po prostu o niej zapomnieć. Bo Lang nie po to 30 lat temu kupił do niej prawa i konsekwentnie rozwija, by wyłącznie zbierać za to razy od postronnych obserwatorów. To jest biznes jak każdy inny. I jak każdy inny musi na siebie zarabiać.

Spodziewam się w związku z tym jeszcze większego hejtu. W tym roku osiągnął taki poziom, że nawet te osławione balony przestały mnie tak drażnić jak wcześniej.

O wyścigu powiedziano w tym roku tyle złego, że ja sam, choć zwykle za wiele rzeczy imprezę krytykowałem, tym razem mimowolnie i na przekór szukałem w nim jasnych stron.

To jedyne, co się wam udało, hejterzy. Najserdeczniejsze gratulacje!

Foto: Szymon Gruchalski Cycling (za zgodą Autora)

Opinie jak niemiecka chemia. Złe zagraniczne lepsze od naszych dobrych

Nie zgadzam się z oceną całej imprezy przez pryzmat jednego tragicznego wydarzenia. Moim zdaniem jest mocno niesprawiedliwa. Na zestawienie wyróżnienia PS ze zdjęciem z wypadku i podpisem „Cała Polska w jednym tweecie” nie zasłużyli sobie ani inicjatorzy nagrody, ani organizatorzy imprezy, ani jej uczestnicy, ani tym bardziej owa „cała Polska”.

Jeśli jest w sporcie coś, co pociąga mnie w nim w sposób szczególny, to jest to jego złożoność i wielowymiarowość. To coś, co sprawia, że nie jest dziedziną oderwaną od życia, ale pewną jego szczególną formą. I gdy tylko się zechce, można jej się przyjrzeć nieco bliżej. Rozłożyć na części pierwsze i zrozumieć, co składa się na sukces, a co jest przyczyną porażki.

Całkiem jak w życiu, tylko nieco łatwiej, bo tu zazwyczaj wiemy, czego należy szukać.

My jednak zazwyczaj wolimy iść na skróty i patrzeć wyłącznie na jedną stronę tego – nomen omen – medalu. Jak często przy ocenie wyników sportowców. I przy wynikach pewnych wyborów.

Burza, jaka rozpętała się wokół wczorajszej nagrody Przeglądu Sportowego dla Tour de Pologne pokazuje to jak na dłoni. Choć tym razem o oceny było jeszcze łatwiej, bo skrytykowali ją „zagraniczni eksperci”, a to dla wielu rodzimych komentatorów kolarstwa niczym głos wyroczni. „Zagraniczni eksperci” z natury rzeczy muszą mieć rację.

Ale czy na pewno mają?

W żadnym zagranicznym komentarzu nie znalazłem analizy innych wydarzeń, z którymi TdP konkurował o miano „Imprezy Roku”. Nie sądzę, by ktokolwiek w ogóle zadał sobie takie pytanie, a wydaje mi się w tej sprawie fundamentalne, bo rok 2020 był w wydarzenia raczej ubogi. Tour de Pologne się jednak odbyło, mimo wyjątkowo trudnej sytuacji, przypominającej momentami chodzenie po polu minowym. I okazało się – również mimo makabrycznego wypadku na 1. etapie – wyjątkowo udane pod względem oglądalności. Oraz frekwencji, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że na trasie nie powinno być właściwie nikogo.

Nikt nie zadał sobie i organizatorom plebiscytu pytania o kryteria, jakimi się kierowano przy wyborze. Wybór oceniono przez pryzmat „złego wrażenia”, jakie wywołał wypadek Fabio Jakobsena w Katowicach. Wypadek, który nie został przecież przez organizatora spowodowany, choć niewątpliwie pokazał jak na dłoni, że pewne rzeczy można było rozwiązać inaczej.

Tyle tylko, że to wszystko wiemy dzisiaj.

W sierpniu byliśmy wszyscy skoncentrowani na tym, by w okolicy mety nie było kibiców, bo takie były wymogi narzucone przez UCI organizatorom wyścigów w czasie pandemii. Nikt nie był w stanie przewidzieć, jakie skutki uboczne przyniesie ich stosowanie. Nie przewidzieli tego organizatorzy, nie przewidziała ustalająca dla nich wytyczne UCI, nie przewidzieli również uczestnicy imprezy. Dlaczego więc pretensje skupiają się tylko w jednym miejscu?

Po zdarzeniu pozostało złe wrażenie. Pełna zgoda. Ale czy siedem z rzędu dopingowych zwycięstw Armstronga w Tour de France zrobiło dobre wrażenie? Czy dobre wrażenie sprawiło wycofanie się dwóch zespołów z ubiegłorocznego Giro d’Italia? Dlaczego akurat wobec Langa jesteśmy tacy surowi? Bo tak spontanicznie orzekli „zagraniczni eksperci”?

„To nie tak. Wyścig jest świetnie zorganizowany, a kolarze uwielbiają przyjeżdżać do Polski. Poza tym macie cudownych kibiców i fantastyczną atmosferę. Naprawdę, to poziom światowy. Natomiast nie zmienia to faktu, że kolarze powinni być lepiej chronieni” – powiedział niedługo po wypadku Patrick Lefevere, pytany przez Marka Bobakowskiego o to, czy uważa, że wyścig jest źle zorganizowany.

Pięć zdań, z których cztery chwalą organizację wyścigu, a ostatnie wskazuje na potrzebę zwrócenia większej uwagi na bezpieczeństwo kolarzy. My skupiliśmy się tylko na nim, adresując je wyłącznie w stronę organizatora, choć przecież podmiotów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo kolarzy jest znacznie więcej. Od nich samych począwszy, na UCI ustalającej szczegółowe do poziomu wysokości skarpetki zasady skończywszy.

Nie lubię wcielać się w rolę obrońcy Tour de Pologne. Sam wielokrotnie krytykowałem organizatorów za różne rzeczy i ciągle uważam, że imprezę można pod wieloma względami uatrakcyjnić i poprawić. Ale jednocześnie mam w sobie dość pokory, by nie krzyczeć z fotela „a nie mówiłem!”, oceniając po fakcie sytuację, której skutki były moim zdaniem niemożliwe do przewidzenia.

Jednostronność tych ocen jest dla mnie zaprzeczeniem wszystkiego, co ważne w sporcie, którego istotą jest pokonywanie przeszkód, a nie uginanie się pod ciężarem krytyki.

Ocena całej imprezy przez pryzmat jednego tragicznego wydarzenia jest mocno niesprawiedliwa. Na zestawienie wyróżnienia PS ze zdjęciem z wypadku i podpisem „Cała Polska w jednym tweecie” nie zasłużyli sobie ani inicjatorzy nagrody, ani organizatorzy imprezy, ani jej uczestnicy, ani tym bardziej „cała Polska”.

No ale cóż. Wybór nie spodobał się „zagranicznym ekspertom”. Posypaliśmy więc sobie zachodnią przyprawą naszą własną stęchliznę i postanowiliśmy się w niej rozsmakować. Przecież skoro zagraniczne, to musi być dobre.

A tak na marginesie, choć kiedyś już o tym wspominałem: wideo z finiszu w Katowicach przez jakiś czas było najczęściej wyszukiwanym klipem w polskim internecie. Filmy z wypadku zostały łącznie wyświetlone kilka milionów razy.

Skoro robią „złe wrażenie”, to dlaczego je tak wytrwale oglądamy?

A jeśli to właśnie Lang ma rację?

Wiele razy krytykowałem Tour de Pologne. Za wizerunkową przaśność, za patos, za nieprzystające do końca drugiej dekady XXI wieku traktowanie hostess. Ale czym dłużej o tym myślę i czym bardziej rozglądam się wokół siebie, zadaję sobie pytanie: a może to jednak Lang ma rację? Może po prostu właśnie tacy jesteśmy?

A teraz mnie bawcie! – zdaje się mówić przeciętny polski fan kolarstwa, zasiadając wygodnie przed ekranem. Koniecznie z laptopem na kolanach lub telefonem w dłoni, by nie stracić nawet sekundy, gdy tylko nadarzy się okazja do krytyki. A przy okazji Tour de Pologne przyczepić się można do wszystkiego: do niewystarczająco atrakcyjnej trasy, do pokazywanych z helikoptera obrazków blokowisk, do patetycznych porównań do Ligi Mistrzów, a nawet do uśmiechu jego organizatora.

Trochę się dziwię, że wytrzymywał tak długo, zanim w końcu stracił cierpliwość i rzucił wyzwanie niezłomnym krytykantom.

– Do wszystkich ekspertów kieruję propozycję: rozpiszmy konkurs na nową trasę. Niech się ludzie wypowiedzą. Zbierzemy wszystkie opinie i zastanowimy się nad nimi. Niech się zgłaszają miasta chętne do organizacji etapów. Zdajmy się na konkurs – powiedział w poniedziałek w rozmowie z Polską Agencją Prasową, określając jednocześnie zarys zadania: siedem zróżnicowanych etapów średnio po 180 km, maksymalnie dwie godziny transferu dziennie oraz starty i mety w miastach skłonnych zaangażować się organizacyjnie i finansowo.

„A dlaczego mamy szukać panu Langowi samorządów chętnych do płacenia za jego wyścig? – rozległo się niemal natychmiast w odpowiedzi. „A ile to wszystko kosztuje?” – zainteresowało się nagle kilka osób, choć nie przypominam sobie, by ktokolwiek zadawał to pytanie, gdy wieszano na Langu psy za „kręcenie się wokół komina” albo „Tour de Małopolska i Śląsk”. Nagle się okazało, że kreślenie flamastrami po mapie i rysowanie swojej „trasy marzeń”, to zaledwie początek zabawy. Raczej z tych łatwiejszych.

Ciekaw jestem naprawdę tych pomysłów i bardzo liczę, że znajdą się wśród nich i takie, które okażą się możliwe do zrealizowania. Ale jestem głęboko przekonany, że będzie ich raczej niewiele. Kilka kropel wobec całego morza hejtu, który z roku na rok się wylewa na organizatorów Tour de Pologne.

Nie twierdzę, że Czesław Lang jest nieomylny. Zresztą wiele razy sam krytykowałem TdP. Za wizerunkową przaśność, która była może atrakcyjna w połowie lat ’90, ale już dawno przestała pasować do coraz bardziej nowoczesnych i zadbanych centrów miast i miasteczek. Za nieprzystające do końca drugiej dekady XXI wieku traktowanie hostess, przeganianych jak na wystawie przed oczyma rozbawionej gawiedzi. Za przesadny patos i często natrętne poszukiwanie dodatkowej symboliki, jakby za mało było w tym wszystkim emocji sportowych i trzeba było na siłę szukać innych.

Ale z drugiej strony… rozglądam się też wokół siebie i poza centrami miast widzę dokładnie taką samą feerię atakujących mnie zewsząd reklam. Ten sam przesadnie demonstracyjny patriotyzm, tak samo nachalną i pozbawioną głębszego znaczenia symbolikę.

I czym dłużej o tym myślę, tym częściej zadaję sobie pytanie: a co, jeśli to jednak Lang ma rację? Jeśli po prostu tacy właśnie jesteśmy? Jeśli to do takiego „ogółu” adresowana jest jego impreza? W imię czego mam się domagać, żeby zaczął ją lepić na moją modłę? Jeśli to właśnie ta metoda się sprawdza, to dlaczego miałby ją zmieniać pod wpływem mojej krytyki?

Wysłuchuje tych samych lamentów dokładnie co roku, bo każdy rości sobie prawo do podzielenia się ze światem własnymi przemyśleniami na temat Tour de Pologne, na ogół nie zdając sobie sprawy nawet z ułamka problemów, jakie są po drodze do ogarnięcia. Od zawierającej wiele zer w obcej walucie kwoty za wpis do kalendarza UCI, po wynagrodzenie ochrony pilnującej parkingu dla autokarów drużyn. Od zorganizowania w szczycie sezonu urlopowego blisko tysiąca miejsc w hotelach, po toaletę dla ekipy, która montuje barierki. Od dziesiątek pozwoleń na przejazd po publicznych drogach, po zapewnienie w karetce ekipy, która w razie takiego wypadku, jaki zdarzył się na mecie w Katowicach, niezwłocznie znajdzie się tam gdzie trzeba i stanie na wysokości zadania.

A my siedzimy w wygodnych fotelach i kolejny rok z rzędu bijemy pianę o to, że niewystarczająco nas usatysfakcjonował zakreślając trasę na mapie.

Zapominamy przy tym wszystkim o tym, że Tour de Pologne to w pierwszej kolejności wydarzenie sportowe, a jako takie broni się lepiej niż dobrze. Tylko że sport nas już niespecjalnie w tym wszystkim interesuje.

Bardzo mnie ubawiło, gdy wśród „nowych” pomysłów na „trasę marzeń” TdP ponownie ujrzałem Bukowinę. Okazuje się bowiem, że to co jedni zawzięcie krytykują, inni na swój sposób wysoko cenią. Nie można więc wykluczyć, że pomysł Czesława okaże się w istocie znacznie prostszy, niż się wydaje. Będzie całkiem zabawnie, gdy w wyniku „konkursu” otrzymamy całkiem podobną do dzisiejszej trasę, tylko będącą „pomysłem” internautów.

Tylko czy krytyka ucichnie, gdy się okaże, że jednak miał rację?

Sukces. Największy polski problem.

Jeden z moich znajomych na Twitterze napisał dzisiaj rano: „Jest jakiś gen destrukcji w narodzie. Im gorzej, tym lepiej…”.

Trudno o lepsze podsumowanie wszystkich dyskusji, jakie tradycyjnie rozpętały się po zakończeniu Tour de Pologne. I choć właściwie sam chciałbym również ten temat jakoś zamknąć, korci mnie, żeby jeszcze o kilku rzeczach – być może banalnych – przypomnieć.

Po pierwsze: ten wyścig jest nie tylko dla nas: dziennikarzy, blogerów, kolarskich freaków, znawców tematu – tych, którzy kolarstwa dotykają z bliska i tych, którzy je znają przez zasiedzenie przed telewizorem. Czasem odnoszę wrażenie, że próbujemy kolarstwo zawłaszczyć i za wszelką cenę ulepić je na obraz i podobieństwo tego, co sami chcielibyśmy oglądać. To w sumie zacna idea, ale chyba też powinniśmy się trochę rozejrzeć wokół siebie i z pokorą przyznać, że gdyby nas wszystkich zebrać w jednym miejscu wzdłuż trasy, to prawdopodobnie nie zapełnilibyśmy nawet kilometra. A Tour de Pologne przemierza ich ponad tysiąc.

Trochę pokory, panowie. Może z tych dyskusji od czasu do czasu uda się wyłuskać jakiś dobry pomysł, ale powiedzmy sobie otwarcie: wiele do kolarstwa w ten sposób nie wniesiemy. Zamiast zapalać do jego uprawiania nasze dzieci, spędzamy długie godziny nad klawiaturą lub ekranem smartfona i z uporem maniaka klepiemy długie mantry, że to wszystko do bani, trasa ciągle ta sama, nikt nie traktuje wyścigu poważnie, a Kwiato wygrał, bo w końcu musiał. Dość to żałosne, nieprawdaż?

Ten wyścig jest dla ludzi. Dla tych dziesiątek, czy setek tysięcy, którzy wychodzą na trasę, żeby przez kilka minut popatrzeć na przejeżdżających kolarzy. Dla tych dzieciaków, proszących o bidony. Owszem, znajdą się wśród nich i tacy, którzy o te nieszczęsne bidony będą walczyć, a na trasie pojawią się tylko po to, by się załapać na czapkę z daszkiem lub parasol od sponsora. Ale ci, którzy dzisiaj wsiadają na rower i dają nam tyle frajdy, w większości sami kiedyś stawali przy drodze i sami prosili innych kolarzy o bidony. Wątpię, by którykolwiek z nich został kolarzem dlatego, że przeczytał w internecie dyskusję o tym, jak bardzo do dupy był wyścig, który właśnie oglądał. Nie znam przypadku sportowca, którego stworzyła krytyka.

Po drugie: można się z tym zgadzać lub nie, ale moim zdaniem w sporcie chodzi przede wszystkim o emocje, a nie tylko o statystyki i zapisy w annałach sportowej historii. Tymczasem coraz częściej odnoszę wrażenie, że emocje najmniej w tym wszystkim nas interesują. Chcielibyśmy mieć epicki wyścig nie po to, by kogokolwiek bardziej niż dzisiaj interesował, ale żeby mieć więcej tematów do dyskusji o niczym: o prędkości wspinania, porównaniu generowanej mocy i dziesiątkach innych rzeczy.

Wracałem wczoraj z mety wyścigu, mijając po drodze przemokniętych ludzi i przysłuchując się ich rozmowom. Wielu nie potrafiło nawet dokładnie opisać tego, co widzieli, co nie przeszkadzało im dzielić się ze sobą emocjami. Mijałem kobietę, która rozentuzjazmowana opowiadała komuś przez telefon, że „to było niesamowite i do końca nie wiedzieliśmy czy Kwiatkowski wygra!”. Co byśmy chcieli, drodzy Panowie fachowcy, powiedzieć jej sprzed naszych ekranów? Że brała udział w czymś bezwartościowym, bo podjazdy były za krótkie i przejechał je peleton, a nie pojedynczy kolarze? To miałaby być ta promocja kolarstwa, na której niedostatek wiecznie utyskujemy?

I po trzecie wreszcie: chciałbym, żeby Tour de Pologne miało status Giro. Ale mam też świadomość, że Giro i mnóstwo innych kultowych wyścigów powstało w atmosferze bardzo silnej konkurencji, a swój status wykuwały przez lata. Lang tymczasem wskrzesił trupa. Wykupił i ożywił upadły wyścig, o długiej co prawda historii, ale zerowej renomie. Zabrał się za wyścig przez długie lata sztucznie tłumiony państwową propagandą, realizującą swój Wyścig Pokoju, a gdy w końcu trafił w prywatne ręce, to akurat w momencie, gdy kolarstwo szosowe w Polsce na długie lata schodziło ze sceny, ustępując miejsca popularności MTB – kolarstwa dla wszystkich i możliwego do uprawiania dosłownie wszędzie, a w dodatku nie skażonego dopingowym odium, jakie zawisło nad szosą. Ożywił i utrzymywał przy życiu wyścig przez ponad dwie dekady, wprowadzając do WorldTouru i cierpliwie czekając na ponowny wybuch popularności kolarstwa szosowego, który na dobrą sprawę nastąpił dopiero wtedy, gdy na scenę weszli Majka z Kwiatkowskim.

Cztery lata. To jest realna perspektywa czasowa, w jakiej powinniśmy mierzyć sukces Tour de Pologne. A my mu zarzucamy powtarzalność trasy i marketing, w którym porównuje się z Ligą Mistrzów, jakby to był najważniejszy problem polskiego kolarstwa. W każdym innym kraju i w każdych innych okolicznościach Lang już dawno zostałby określony mianem „wizjonera”. W Polsce jego komercyjny sukces większość ludzi zwyczajnie szczypie w oczy. Bo tutaj każdy sukces jest strupem na ranie wiecznych niepowodzeń i trzeba go natychmiast zdrapać. A ranę jak najszybciej posypać solą. Bo jeszcze – nie daj Boże – przywykniemy do czegoś w miarę dobrego.

Spróbować czegoś innego.

Tak tu tylko położę, żeby się nie zgubiło, bo ostatecznie nie codziennie mam okazję usiąść wygodnie w fotelu i spędzić dłuższą chwilę na rozmowie z jednym z najlepszych kolarzy na świecie. Zwłaszcza, że te nieliczne okazje trafiają się głównie na wyścigach, a wtedy większość zawodników skupiona jest na swojej robocie. W pewnym więc sensie szczęśliwym okazał się pomysł Czesława Langa z rozgrywaniem niektórych etapów Tour de Pologne późnym popołudniem, bo dzięki temu czasu przed etapem było nieco więcej.

Najważniejsze, że się udało i mogłem Michałowi Kwiatkowskiemu zadać kilka pytań, na które odpowiedzi – tak mi się przynajmniej wydaje – mogły być interesujące dla wielu kibiców kolarstwa. Zwłaszcza tych, którzy nie śledzą dyscypliny zbyt wnikliwie, a z obserwacji kilku największych wyścigów łatwo jest wyciągać błędne wnioski.

I chyba się udało, bo na jednej z facebookowych grup, gdzie dość powszechna jest krytyka wszystkich i wszystkiego, komentarze do tej rozmowy są w większości bardzo pozytywne.

Zatem… zapraszam do lektury.

Ladies and gentleman: mistrz świata z Ponferrady, aktualny lider i zwycięzca dwóch etapów Tour de Pologne 2018 – Michał Kwiatkowski!

 

P.S. Nasza rozmowa miała miejsce 6 sierpnia 2018, przed startem trzeciego etapu Tour de Pologne. Dzień później Kwiato wygrał etap w Szczyrku. Kolejnego dnia powtórzył ten wyczyn w Bielsku-Białej

Fota: znowu ja.

Bardzo słaba galeria ze startu pewnego wyścigu…

Nie znoszę robić zdjęć telefonem, bo nie dość, że jakość bywa dyskusyjna, to wciąż mam wrażenie, że jestem trochę jak ta babcia, która ustawia wnuczkę na tle wozu technicznego jednej z kolarskich ekip, choć w gruncie rzeczy żadna z nich do końca nie wie po co. No, ale są kolarze, to fotkę trzeba strzelić. Więc skoro już się tam kręciłem podczas prezentacji i startu, to też sobie trochę strzeliłem, a co mi tam… 😉

 

Wszystkie foty: niestety ja.

Cesare.

Giro! – ucieszył się, zanim jeszcze na dobre zaczęliśmy rozmowę, a ja wspomniałem mimochodem, że miałem przyjemność oglądania z bliska izraelskiego startu – Giro było piękne! Zresztą zawsze uważałem Giro za piękniejszy wyścig od Tour de France. Tour jest medialnie dobrze sprzedany, ale jako zawodnik zawsze wolałem Giro. Zwłaszcza tę włoską gościnność i serdeczność, podobne trochę do tych u nas w Polsce. A Francuzi? Trochę jak w klatce: tu możesz być, tu nie możesz. Jak przyjechałem na Tour pierwszy raz: mam badania lekarskie, wszystko co potrzeba, w końcu jestem zawodnikiem, a oni mnie wysyłają na komisję medyczną, jak w wojsku. Każdy się musiał rozbierać, komisja siedziała, zawodnik wchodził i słyszał tylko: przodem, tyłem, kaszlnąć, następny. Gdzie ja jestem!? To jest wyścig, czy Legia Cudzoziemska?

I tak właśnie zaczęła się moja rozmowa z Czesławem Langiem, choć układałem ją sobie w głowie nieco inaczej… Sporo ciekawych wątków, trochę o zmianach w TdP, o czym do czasu wczorajszej konferencji napisać nie mogłem, trochę o tym, co temu facetowi wciąż daje siłę do działania.

Zresztą… poczytajcie sami 🙂

Podziękowania dla Tissot za zaproszenie do tej przygody 🙂

IMG_4045

Uwięziona Niepodległa.

Mój szef ostatnio coraz częściej narzeka, że jakość mojego client service znacząco się obniżyła, bo przestałem ważyć słowa i zacząłem bez ogródek wytykać klientom ich zaniechania i popełniane błędy. Pewnie ma rację, kariery w dyplomacji to ja raczej nie zrobię. Ale z drugiej strony w ciągu kilku ostatnich lat pogrzebałem już tylu zadowolonych z siebie i przekonanych o własnej zajebistości klientów, że w którymś momencie przestałem ich liczyć. Przy okazji, niesiony ich wiarą, pogrzebałem też własną działalność, więc – pardon maj frencz – dyplomację mam gdzieś. Kiedy więc oglądam trasę tegorocznego Tour de Pologne i widzę na mapkach takie twory, jak „Premia SPEC. Premia Niepodległa Lotos”, to dziękuję losowi, że nie postawił na mojej drodze człowieka, który to wymyślił, bo pewnie zanim zdążyłbym się z nim przywitać, skończyłyby mi się przekleństwa.

Drogi sponsorze, panie i władco budżetu. Jeśli decydujesz się na finansowe wsparcie sportowego wydarzenia, to rób to – bardzo proszę – w taki sposób, żeby nie czynić go więźniem twojego braku wyobraźni. Jeśli stawiasz organizatorowi warunki, których jedynym celem jest wskazanie w raporcie do przełożonych, że zapewniłeś ekspozycję swojej marki na poziomie zyliona impresji i o miliardowym ekwiwalencie, to, przepraszam bardzo, ale twoja wiedza o marketingu jest na poziomie faceta, rozklejającego na przystankach i latarniach kartki z ogłoszeniami. I obawiam się, że jest on w swym działaniu skuteczniejszy, bo koniec końców sprzeda tę swoją kanapę, a ty nadal pozostaniesz człowiekiem bez wyobraźni na odpowiedzialnym stanowisku.

Sponsoring sportu to dość skomplikowana gra w win-win. Tyle, że są aż cztery strony, biorące udział w tej zabawie: organizator, uczestnicy, widzowie i sponsorzy. Każdy z tego dealu powinien wyjść zadowolony. Ale jeżeli jedna strona usiłuje zdominować pozostałe, to z dobrej imprezy i miłych wrażeń robi się ponury seans BDSM, w którym tylko jeden podmiot dobrze się bawi, a reszta usiłuje ukryć zażenowanie.

Tour de Pologne to dobra impreza, z potencjałem na świetną. Można marudzić, że trasa ciągle jest prawie taka sama, ale nie można zapominać, że to jest tylko siedmiodniowy wyścig, a nie trzytygodniowy tour. No i dysponujemy takimi górami, jakie mamy i taką infrastrukturą, jaką mamy. Fajnie, jakby Tour de Pologne mogło jechać od Bałtyku po Tatry, ale obawiam się, że niewiele jest miejsc, w których ten cały wyścigowy majdan i obsługę, liczoną w setkach osób, można by pomieścić na noclegi. Podobno jakiś czas temu jedna z ekip worldtourowych (bodaj Team Sky, ale nie dam się za to pokroić), rzuciła pomysłem, żeby się przesiąść do kamperów, uwalniając tym samym od hoteli i transferów, ale póki co pomysł zmaterializował się wyłącznie w formie zapisu na serwetce, więc jest jak jest.

Mamy zatem dobry i profesjonalnie zorganizowany wyścig, na który często przyjeżdża bardzo dobra obsada. Tu się kłaniam w pas Czesławowi Langowi i jego ekipie, bo naprawdę niewiele jest w tym kraju ludzi, którzy z taką determinacją od 25 lat inwestują swoją energię w sport, który po długim czasie posuchy ledwie kilka lat temu zaczął na nowo mościć się w świadomości kibiców. Tych ostatnich zresztą też mamy z roku na rok więcej i coraz bardziej zaangażowanych, choć wciąż warto szeptać ciche modlitwy o przyjazd Sagana, bo wtedy nasi południowi sąsiedzi przyjeżdżają tu liczniej i robią jeszcze lepszą robotę. W całym tym sportowym miksie jest tylko jeden element, który tym wszystkim wysiłkom z uporem maniaka obniża rangę, a całą imprezę zwyczajnie ośmiesza: sponsorzy.

To, że o naszym narodowym wyścigu od lat się mówi „tour de balon” nie jest – zakładam – pomysłem Czesława, tylko wynikiem finansowego szantażu i presji, wywieranej na nim przez „specjalistów” od marketingu. Z jednej strony nie ma się czemu dziwić, zdecydowana większość polskiego rynku reklamy działa wedle prostej reguły: „logo większe i na środek”. Ma być dużo i ma być tanio – aż dziw bierze, że ludzie potrzebują kilku lat studiów, żeby zrozumieć tylko to jedno krótkie zdanie. Większość ma na wizytówkach napisane „specjalista ds. komunikacji”, ale z pojęciem „komunikacja” nie kojarzy się im dialog, tylko jednostronne głoszenie: „my, my, my i tylko my”. Jest na naszym rynku kilka wyjątków, którzy odnajdują się w sponsoringu wydarzeń sportowych i potrafią na nim budować swoją wartość (Orlen, PZU, Lotto, 4F, Oshee i może kilka innych), ale cała reszta to marketingowe przedszkole specjalnej troski. Co gorsza: na ogół kompletnie pozbawione zdolności uczenia się od innych, choć nie trzeba przecież wielkiego wysiłku, żeby zobaczyć, jak na kolarstwie buduje swoją markę na przykład Skoda (żeby już nie sięgać po przykłady bardziej odległe, jak Movistar, LCL, Cofidis i wiele, wiele innych).

Kluczem do sukcesu w sponsoringu sportu jest dbałość o to, żeby wspierana impreza była postrzegana możliwie najlepiej. Pomysł, by tegoroczna edycja nawiązywała do rocznicy odzyskania niepodległości i opierała się o markę Niepodległa uważam za bardzo dobry – jest to przynajmniej jakaś opowieść, której tej ta impreza potrzebuje, by się mocniej zakorzenić w świadomości kibiców. Ale „Niepodległa Lotos”? Co to do cholery jest? Gramatycznie koszmarny bełkot, który psuje cały wizerunek i ośmiesza przekaz.

Sponsorzy imprez sportowych często lubią się nazywać „partnerami”. To, z czym mamy do czynienia, to niestety nie jest partnerstwo, tylko mało wyrafinowana forma ekonomicznej przemocy. Gwałt na organizatorze, na języku i na kibicach. Czy na pewno, drogi sponsorze, taki efekt zamierzałeś osiągnąć?