Visit Israel.

Sprawy mają się tak, że jakimś zupełnie dziwacznym zrządzeniem losu znalazłem się w Izraelu, na starcie 101. edycji Giro d’Italia. Za „dziwaczne zrządzenie losu” odpowiada izraelskie ministerstwo turystyki, które tę eskapadę zorganizowało, oraz redakcja Sport.pl, w której powstał pomysł, żeby wydelegować właśnie mnie. Wszystkim zaangażowanym w ten proceder z tego miejsca dziękuję i… oto tu jestem.

O tym, skąd wziął się pomysł, by Giro d’Italia rozpoczynało się właśnie w Jerozolimie napisałem dość obszernie tutaj, więc nie będę się powtarzał. Co prawda przedwczoraj na kolacji poznałem jeszcze jeden powód, ale tymczasem zachowam go dla siebie i na lepszą okazję… 😉

O stronie sportowej również zdążyłem już popełnić jeden materiał, więc jeśli ktoś jest zainteresowany tym, jak widzę rozpoczynający się właśnie wyścig – zapraszam tędy.

Tymczasem kilka słów o tym, co tutaj przez pierwsze dwa i pół dnia zobaczyłem i doświadczyłem, bo choć w sumie w życiu widziałem już niemało, to te wrażenia ciągle wymykają się prostym regułom, dzięki którym na co dzień jakoś ogarniam rzeczywistość.

Po pierwsze: przyjechałem tutaj z jakimś wyobrażeniem miejsca, do którego jadę. Mam takie zboczenie, że nigdy nie studiuję przewodników i nie robię sobie listy miejsc i zabytków, które muszę zobaczyć. Nie po to też jadę na drugi koniec świata, żeby się nie dać zaskoczyć, bo wszystko wcześniej widziałem w Google Street View. Zamiast stać w kolejce do kasy, a potem w drugiej kolejce do eksponatu, z opisu którego być może się dowiem, jak ludzie żyli w przeszłości, wolę sobie godzinę posiedzieć w kawiarni i sącząc kawę popatrzeć, jak ludzie żyją dzisiaj. Wyobrażałem więc sobie pustynny kraj i surowe, ciasno zabudowane, kamienne miasta, pełne sklepów z dewocjonaliami (choć jak się dobrze zastanowić, to tylko jedna religia na swoich symbolach robi solidny biznes – ale to temat na inną dyskusję). Wyobrażałem sobie cichych i pogrążonych w zadumie ludzi, skromnie ubranych i stanowiących ostry kontrast z krzykliwą, kolorową i dość nachalną kulturą arabską.

W tym miejscu jedno zastrzeżenie: nie zamierzam poruszać w tym wątku kwestii politycznych i roztrząsać, czy Izrael jest okupantem w Palestynie, czy nie i jaki w związku z tym powinienem mieć stosunek do goszczących mnie ludzi. Zbyt mało na ten temat wiem, żeby się tutaj wymądrzać, a nie chcę budować własnej opinii w oparciu o przekaz jednej strony. Owszem, czytałem np. „Drzewo migdałowe” i jeszcze parę innych książek, ale uważam, że poznawanie prawdy nie polega na wyliczaniu średniej z dwóch odmiennych punktów widzenia. Obiecałem sobie, że po powrocie do Polski poszukam na ten temat możliwie obiektywnych źródeł. Tyle.

Wracam zatem do moich wyobrażeń i ich zderzenia z rzeczywistością, które okazują się mieć tylko jeden, niewielki zbiór wspólny: Stare Miasto. Tam się mniej więcej wszystko z sobą zgadza. Ale poza murami… witamy w realnym świecie.

Po pierwsze: Jerozolima, którą zobaczyłem, jest bardzo nowoczesnym i zielonym miastem. Tu ciekawostka: wszystkie budynki w Jerozolimie z mocy prawa muszą być wykończone tym samym materiałem: wydobywanym na miejscu kamieniem jerozolimskim. Prawo to wprowadzili w latach 20. XX wieku Brytyjczycy, zarządzający wówczas Jerozolimą, a ich decyzję sprowokował boom budowlany, który nastąpił, gdy na ziemie obecnego Izraela zaczęły masowo napływać tysiące Żydów z całej Europy. Nieszczególnie podobało się to Arabom, więc cwani Wyspiarze wykombinowali, że skoro kamieniołomy i obróbka kamienia były w rękach arabskich rzemieślników, to powinni być zadowoleni z monopolu na budowlankę. Koniec końców zadowoleni byli wszyscy: Arabowie mieli zapewniony stały dochód, Żydzi mogli mieszkać w nowych domach, a Brytyjczycy mieli w Świętym Mieście święty spokój. Prawo to obowiązuje do dziś, czego efektem ubocznym jest wizualnie spójna architektura całego miasta. Jeśli do tego dodać, że ta zabudowa nie jest przesadnie gęsta, a każdy skrawek wolnej przestrzeni wypełnia zieleń, Jerozolima okazuje się bardzo przyjemnym miejscem do życia.

Jest i niestety łyżka dziegciu: to piękne miasto paraliżują potworne korki, bo Izraelczycy – podobnie zresztą jak Polacy – nawet po gazety do kiosku najchętniej jeżdżą samochodem.

Po drugie: żyją tutaj niezwykle życzliwi i pogodni ludzie. I to nie jest wyłącznie kwestia tego, że jako goście ministerstwa turystyki jesteśmy tu dość mocno rozpieszczani, bo mam tego świadomość. Ale pierwszego dnia pobytu poszedłem sobie na krótki, samotny spacer po Jerozolimie, żeby kupić kartę do modemu. W zwykłej, małej, ciasnej budce, oferującej badziewie do telefonu znalazłem człowieka, który najpierw mnie dokładnie przepytał na okoliczność tego, do jakiego urządzenia potrzebuję karty, jak intensywnie zamierzam ją wykorzystywać, jak długo planuję pozostać w Izraelu i czy zamierzam wrócić, żebym nie musiał drugi raz płacić za starter. Potem załadował kartę do modemu, poprosił o sprawdzenie, czy działa i dopiero wtedy poprosił o płatność. A kiedy terminal trzykrotnie odrzucił moją kartę (co się tutaj podobno zdarza dość często i nie ja jeden miałem podobny problem), facet wskazał mi drogę do najbliższego bankomatu. Modem z aktywną, ale nie opłaconą jeszcze kartą miałem już w plecaku. Gdy go spytałem, czy chce moje prawo jazdy dla pewności, że wrócę, spojrzał na mnie jak na przybysza z kosmosu i zapytał: „a dlaczego miałbym ci nie wierzyć, że wrócisz?”.

Są to też ludzie, którzy zarażają swoim entuzjazmem. Bez tego chyba nie udałoby się tu zorganizować takiego przedsięwzięcia, jak Giro, ale tu na każdym kroku spotyka się ludzi, którzy najpierw z uwagą cię słuchają, a później z ogromnym zaangażowaniem opowiadają o swojej pasji. Miałem przyjemność poznać osobiście Sylvaina Adamsa – człowieka, który to izraelskie Giro wyśnił i właśnie swój sen realizuje. Dzień przed startem tego gigantycznego przedsięwzięcia miał czas dla wszystkich. I w kilku zdaniach opowiedział mi o tym, jak postrzega sport i jak ważną widzi w nim rolę w budowaniu społeczności. Nie tylko lokalnej, ale również międzynarodowej. Rozmawialiśmy kilka minut, a zdążył mi opowiedzieć również o kolejnej wizji: zorganizowania wyścigu na kształt „Tour of Israel”, również z udziałem sąsiednich krajów arabskich. Podobno wysłał im już zaproszenia do rozmowy o tym pomyśle i ma nadzieję któregoś dnia usiąść przy stole z dzbanem herbaty i pogadać o tym, co mogli by razem zrobić. Jak widzę jego energię, to jestem pewien, że się mu uda.

Jako goście specjalni nie czujemy się tu specjalnie traktowani, ale za to mieliśmy szansę zobaczyć coś, czego żaden turysta w Jerozolimie jeszcze nie oglądał: odkryty zupełnie niedawno starożytny tunel, biegnący od murów Jerozolimy do sadzawki Siloe. Wybudowany prawdopodobnie jeszcze za czasów Heroda i ukryty pod główną ulicą Miasta Dawida, miał być drogą ucieczki w razie potrzeby ewakuowania miasta. Dziś odkrywana jest zarówno dawna główna ulica, położona prawie 8 metrów pod dzisiejszymi zabudowaniami, jak i ów tajemniczy tunel. I znowu: pasja, z jaką burmistrz Miasta Dawida opowiadał o tym odkryciu i przedsięwzięciu, jest zaraźliwa.

Izraelczycy mówią o sobie, że wszyscy czują się ofiarami tego niepotrzebnego i niekończącego się konfliktu. Chcą normalnie żyć, pracować, wieczorami siedzieć w knajpie, bawić się, tańczyć i jeździć na rowerze, kiedy im przyjdzie na to ochota. I robią to, a pomysł sprowadzenia do Izraela Giro powstał między innymi po to, żeby świat mógł tę normalność zobaczyć.

Jest nas tu 22 dziennikarzy z różnych stron świata, od Australii, przez Niemcy, Austrię, Hiszpanię, Danię, aż po Kanadę i USA. Z Polski jesteśmy tylko we dwójkę. Z całej tej grupy tylko dwie osoby były w Izraelu już wcześniej, cała reszta jest po raz pierwszy. Wszyscy jak jeden mąż deklarują, że jeszcze kiedyś tu wrócą. I nie, to nie są uprzejme odpowiedzi na pytania naszych gospodarzy. To są rozmowy między nami: w busie, przy kolacji, w hotelowym lobby, czy w biurze prasowym. Każdy z nas zobaczył tu coś zupełnie innego, niż się spodziewał.

To nie jest impreza dla polityków. Nie było tu żadnego przecinania wstęgi i armii urzędników, ściskających dłonie kolarzy. W czasie, gdy trwała ceremonia prezentacji ekip, na scenie nie pojawił się żaden urzędnik. Minister Jerozolimy pokazywał w tym czasie miasto jakiejś grupie gości. Minister turystyki planował pójść na rower. A Sylvain Adams kręcił się wśród ludzi, ubrany w kolarską koszulkę.

I to prawda, że politycy pełnią swój mandat z wyboru tych samych ludzi, którzy później mówią, że ten cały polityczny konflikt stawia ich w sytuacji, w której czują się jego ofiarami. Ale nikt tu nie głosuje na polityków, którzy deklarują ostateczne militarne rozwiązanie kwestii palestyńskiej. Wszyscy obiecują pokój. Problem w tym, że z realizacją tych obietnic ciągle jest jakiś problem. Ale widocznie politycy na całym świecie są do siebie dość podobni…

 

 

Film.

Obejrzałem sobie film. Nie jest to co prawda jakaś szczególnie nietypowa wiadomość, nawet wziąwszy pod uwagę, że nie jestem zapalonym kinomanem, ale możliwość zobaczenia tego filmu była dość silnie reglamentowana, w trybie przedpremierowym, tajne przez poufne, łamane na nie wiem – więc się zainteresowałem. I obejrzałem sobie ten film w towarzystwie mojej Lepszej Połowy, co zaskakuje nieco bardziej, bo nie był to porywający efektami i dynamiczną akcją thriller science-fiction (a te najczęściej oglądamy razem), ale fabularyzowany dokument o kolarstwie.

Moja recenzja (to prośba o nią leżała u podstaw tej nietypowej sytuacji) cierpliwie czeka na publikację, więc chwilowo nie będę się wdawał w szczegóły. Powiem tylko tyle, że film zrobił na nas duże wrażenie. Mnie to wiadomo: łatwo zachwycić wszystkim, co ma dwa koła i wygiętą kierownicę. Ale moja Lepsza Połowa, której stosunek do kolarstwa określiłbym najtrafniej jako życzliwą tolerancję dla moich nieszkodliwych dziwactw, stwierdziła po emisji, że ten film jest po prostu stworzony z miłości do sportu i ten szacunek oraz specyficzny rodzaj wrażliwości są w nim bardzo wyraźnie wyczuwalne. A to już jest komplement najcięższego kalibru.

Zatem powiem tylko tyle: jak będziecie mieć okazję zobaczyć „Time Trial”, to się nie wahajcie. A ja, gdy tylko moje przemyślenia ukażą się szerszej publice, niezwłocznie się nimi podzielę.

Tymczasem polecam trailer „Time Trial”. Zdradzę mały sekret: to ten przypadek, w którym trailer nie oddaje nawet 1% klimatu całości.