Co tygrysy lubią najbardziej

Lubię pisać. Wiem, to żadne odkrycie, w końcu moje życie tak się poukładało, że jestem dziennikarzem. Ale mógłbym np. czytać serwisy w radiu, jako lokalny korespondent nadawać informacje o korkach na S8, redagować kronikę kryminalną albo robić jakieś inne rzeczy. Tymczasem lubię pisać o sporcie.

Kiedyś próbowałem swoich sił w biznesie; nie wyszło, do dzisiaj płacę za to wysoką cenę. Było mi dane stanąć przed kamerą, ale to również nie moja bajka. Radio? Przyjemne doświadczenia, ale zbyt małe, żeby wyciągać z tego jakieś wnioski. Bardzo lubię komentować wyścigi, ale zdaję sobie sprawę, że robię to zbyt rzadko, żeby w tym trudnym rzemiośle osiągnąć zadowalający poziom.

Wciąż pisanie sprawia mi największą przyjemność, a w wyrażaniu swoich myśli w tej formie czuję się najbardziej swobodnie. I chyba robię to na tyle satysfakcjonująco, że co jakiś czas ktoś zamawia u mnie teksty i jeszcze mi za to płaci. Zawodowo robię to, co najbardziej lubię. Jestem szczęściarzem.

Mam z tym moim szczęściem związane pewne marzenia, ale pozwalam sobie zachować je dla siebie, żeby mi nikt za jakiś czas nie wyciągnął, że nie zrealizowałem jakiegoś planu.

No właśnie, bo cały ten wstęp nie był po to, żeby się pochwalić, ale po to, żeby pokazać pewną perspektywę, z jakiej można patrzeć na osiągnięcia polskich kolarzy albo w ogóle jakichkolwiek sportowców.

Wielu z nas patrzyło w niedzielę na uśmiechniętą twarz Rafała Majki, jadącego po drugie zwycięstwo na etapie Vuelta a Espana. Zrobił to w takim stylu, jaki lubi najbardziej: po samotnej ucieczce, na długim, upalnym etapie, z kilkoma długimi, ale w miarę równomiernymi podjazdami. Wszystko w tym pomyśle zagrało, a on go perfekcyjnie wprowadził w życie. Długo na ten sukces czekał, ale wyobrażam sobie, jak bardzo mu smakował.

Patrząc na karierę Rafała z perspektywy moich własnych życiowych dokonań i odkryć, jestem sobie w stanie wyobrazić, że to jest właśnie to, co lubi najbardziej. Tak jak ja lubię pisanie.

To właśnie jest jednym z powodów, dla których nie wymagam od Rafała wygrywania Wielkich Tourów, przyjeżdżania za każdym razem w czołówce, urywania na sztywnych podjazdach najsilniejszych rywali, bycia najszybszym na czasówkach. Wiem po prostu, że w tym sporcie wygrywa się na ogół rzadko. Tak samo jak rzadko zdarzają się świetne teksty. I że na co dzień trzeba wykonywać nieprzynoszącą wielkiego splendoru codzienną robotę. Taką samą, jaką ja wykonuję pisząc newsy albo krojąc wideo na stronę.

Drugim powodem jest moja wiara w to, że każdy odpowiada tylko za własne marzenia. Rafał, Michał, Szymon, Staszek czy ktokolwiek inny nie są maszynami do spełniania marzeń kibiców. Spełniają wyłącznie swoje.

Przed ubiegłorocznymi mistrzostwami świata w Imoli miałem okazję rozmawiać z Michałem Kwiatkowskim. To było kilka dni po tym, jak po jeździe z Richardem Carapazem wygrał etap Tour de France. Zapytałem go wówczas o realizację innego celu, jaki sobie kiedyś postawił: wygranie całego Touru.

Kwiato wyjaśnił mi wówczas, na czym polega to nieszczęśliwe nieporozumienie. Tour de France nie był jego celem. Był jego marzeniem, po które chciał sięgnąć. Był tym, co sprawiało, że każdego dnia siadał na rower i chciał jeździć jeszcze lepiej. Że chciał się codziennie czegoś uczyć i zdobywać nowe doświadczenia. To dlatego przed laty wybrał Team Sky. Sądził wówczas, że w ten sposób będzie bliżej realizacji swojego marzenia.

Z czasem zrozumiał, że wygrana w Tour de France na zawsze pozostanie w sferze marzeń. Ale droga, jaką goniąc to marzenie pokonał, uczyniła z niego zupełnie innego kolarza i o wiele bardziej dojrzałego człowieka, który zna swoje mocne i słabe strony i potrafi je wykorzystać. Michał dziś wie, jakie wyścigi może sobie stawiać za cel, a jakich nie musi lub nie powinien.

Bardzo dużo mnie ta rozmowa nauczyła. Dlatego w niedzielę czułem po zwycięstwie Rafała tylko czystą radość. Niezmąconą rozważaniem, czy kiedykolwiek wygra Wielki Tour. Dziś rozumiem, że to wcale nie musi być jego celem.

ABC zawodowego kolarstwa

Wreszcieśmy się doczekali! Michał Kwiatkowski w końcu sięgnął po etapowe zwycięstwo w Tour de France. Mało tego! Zrobił to w tak fantastycznym i niepowtarzalnym stylu, że oglądając tę powtórkę po raz nasty wciąż mam ciary na plecach. Sam Michał zresztą również.

Wydawać by się mogło, że to bez wątpienia zasłużone zwycięstwo powinno przynajmniej na chwilę zamknąć usta wiecznym malkontentom, którzy wprawdzie zastrzegają, że nie umniejszają sukcesu Kwiato, ale uważają, że mógłby osiągnąć znacznie więcej, gdyby nie to, że musi nieborak tyrać na jakichś żółtodziobów, którzy się potem wycofują z wyścigu.

Odbyłem długą i nużącą dyskusję na Twitterze z pewnym dziennikarzem, który uparcie forsuje tezę, że kolarstwo to sport indywidualny i praca dla innych to „zachowanie antysportowe, z pogranicza prostytucji i korupcji”, jak raczył był to określić.

Zasadniczo tego typu dyskusja powinna się w tym miejscu zakończyć, ale sprawa poświęcenia Michała w pracy dla innych wraca regularnie przy każdym większym wyścigu. Już kiedyś zwracałem uwagę na to, że Anglosasi używają dla określenia jego postawy określenia „sacrifice”, oznaczającego ofiarę, a rodacy Michała słowo „poświęcenie” rozumieją jako „schowanie do kieszeni własnych ambicji” lub – jeszcze dosadniej i bardziej niesprawiedliwie – jako „rezygnację”.

Postanowiłem zatem zebrać w jednym miejscu kilka najważniejszych rzeczy o kolarstwie, żeby mieć pod ręką na okoliczność kolejnych dyskusji na ten temat. Bo że wrócą, jestem więcej niż pewien. Różnica będzie tylko taka, że do argumentu o „mistrzu świata wożącym wodę kolegom” dojdzie fraza „i zwycięzcy etapu TDF”. Poza tym prawdopodobnie nie zmieni się nic.

A zatem:

Tak, chodzi o pieniądze

Mówimy cały czas o kolarstwie zawodowym, czyli o pracy zarobkowej wykonywanej przez kolarzy i ich zespoły. W dodatku, jak w każdym innym zawodowym sporcie, wykonywanej w pełnym zakresie przez stosunkowo krótki okres kilku, a czasami kilkunastu lat. Potem każdy musi sobie radzić w życiu sam.

Dziś sportowcy mają na ogół dość dobrze poukładane w głowach, więc albo mądrze inwestują zarabiane pieniądze, albo w trakcie kariery lub jeszcze przed nią układają sobie plan kształcenia, żeby po jej zakończeniu mieć do czego wrócić z jakimś zawodem w ręku. Ale nie zmienia to faktu, że dziś po prostu na tę przyszłość muszą zarabiać i odkładać. Czasu za wiele nie mają.

Tak czy inaczej obrażanie się na rzeczywistość, w której kolarze robią coś dla pieniędzy, to naiwność na poziomie sześciolatka. Wykonują pracę, mają swoich szefów, ci stawiają im zadania i rozliczają z efektów. Nie bez powodu kolarze żartobliwie mówią na kolejny dzień spędzony na rowerze, że byli „w biurze”. Robota jak każda inna. Na przelew na konto trzeba sobie zapracować.

Bycie liderem to zobowiązanie

Nie do końca jest tak, jak się wielu ludziom wydaje, że przed Tour de France szefostwo zespołu zbiera cały team, wybiera ośmiu najlepszych, oni głosują kto będzie liderem, a Michał to głosowanie przez ich złośliwość przegrywa.

Lidera, o ile celem drużyny jest walka o generalkę, wybiera się w pierwszej kolejności i dopiero wokół niego buduje zespół, w którym każdy ma z góry określone zadania i cele do osiągnięcia. Ten wybór jest poprzedzony analizą wielu parametrów, nałożonych na mapę wyścigu. Analizuje się nawet prognozę pogody na cały wyścig i poszczególne etapy. Oczywiście w trakcie imprezy te wszystkie dane odpowiednio się koryguje, ale z grubsza chodzi o to, by przewidzieć możliwie najwięcej rozwiązań i opracować dla nich odpowiednie scenariusze. Dzisiejsze zwycięstwo Michała z dużym prawdopodobieństwem zostało zaplanowane w którymś ze scenariuszy znacznie wcześniej. Nie można wykluczyć, że nawet przed startem wyścigu.

W pewnym sensie jest więc tak, że o zwycięstwo w całym wyścigu tak naprawdę walczy tylko kilkunastu kolarzy. Gdyby kolarstwo byłoby sportem indywidualnym, jak winszuje sobie część kibiców, w gruncie rzeczy w wyścigach mogliby startować tylko liderzy. Reszta byłaby zupełnie zbędna i tylko by przeszkadzała.

Nawiasem mówiąc: to właśnie jest jednym z powodów tego, że na mecie zwycięzca jest tylko jeden. Na liderze ciąży bowiem największa odpowiedzialność, a jego porażka jest porażką całego zespołu, czego świadkami byliśmy nie dalej jak kilka dni temu. Co ciekawe, z tych samych powodów nagrodą za ewentualne „indywidualne” zwycięstwo dzieli się cały zespół.

Może się to wydawać cokolwiek dziwne, zwłaszcza w kontekście tego, że tylko nazwisko zwycięzcy zapisane jest później w annałach, ale właśnie na tym polega paradoks i jednocześnie urok tego sportu, w którym przecież nie zawsze wygrywa najlepszy, ale również ten, kto miał najwięcej szczęścia, bo np. zjechał na stronę, gdy wydarzyła się jakaś poważna kraksa.

Ale rzecz nie tylko w tym, że gdyby postawić na starcie 176 kolarzy walczących o zwycięstwo, to prawdopodobnie wszyscy by się pozabijali na pierwszym zakręcie. Ewentualnie wszyscy stanęliby w miejscu, bo mając świadomość, że trzeci kolarz w peletonie wydatkuje ok. 40% mniej energii na pokonanie oporu aerodynamicznego od pierwszego, nikt nie chciałby jechać pierwszy.

Rzecz w tym, że nawet gdyby start w Tour de France ograniczyć wyłącznie do 22 liderów, rywalizacja byłaby w wysokim stopniu niesprawiedliwa. Dlaczego?

W grę wchodzi fizyka

Ja jestem dość słaby z fizyki, a matematykowi w liceum złożyłem przy całej klasie zobowiązanie, że nigdy się na poważnie nie będę zajmował rachunkami. Niemniej jeśli ktoś ma pod ręką kalkulator i zna odpowiednie wzory, to pewnie szybko sobie poradzi z obliczeniem, jaką pracę trzeba wykonać, by ciało o masie 500 gram pokonało drogę o długości 3500 km ze średnią prędkością 40 km/h.

Podejrzewam, że dużą. I taka właśnie byłaby różnica w pracy, którą na trasie Tour de France musiałby wykonać kolarz o pół kilograma cięższy od innego. A przecież parametrów, którymi ci ludzie się od siebie różnią, jest o wiele więcej. Mają inną budowę (areodynamika), inną masę, inaczej metabolizują pożywienie, mają inną pojemność płuc itd.

Chociaż może to zabrzmieć z pozoru dziwnie, drużyny są między innymi po to, żeby te różnice w pewnym stopniu wyrównać. Żeby kolarz cięższy i większy, ale lepiej przystosowany do szybkiej jazdy po płaskim, mógł dać osłonę temu mniejszemu i lżejszemu, który z kolei nieco lepiej poradzi sobie w górach. Niby oczywistość, ale okazuje się, że nie dla wszystkich.

Wróćmy jednak do Kwiato.

Michał Kwiatkowski marzy o wygraniu Tour de France

A ja marzę o tym, by na starość zamieszkać na Sycylii. Obaj czynimy w tym celu odpowiednie starania, choć Michał jest zapewne znacznie bliżej swojego celu. (Z mojego niestety coraz bliżej jest tylko starość). Jakieś marzenie o osiągnięciu w życiu jakiegoś celu ma zapewne każdy z nas. Nikt nie ma gwarancji, że uda mu się to marzenie zrealizować.

Nigdy nie zrozumiem powodu, dla którego uparliśmy się rozliczać Kwiatkowskiego z realizacji jego marzenia. To jego cel, ale żadne zobowiązanie. Robi wiele, by go osiągnąć, ale pewnych rzeczy może najzwyczajniej w świecie nie przeskoczyć. Na przykład własnej budowy i predyspozycji, które mogą nam się wydawać na pierwszy rzut oka lepsze od innych, o ile na moment zapomnimy o tym, że wykonał swoją dotychczasową pracę w czasie o prawie dwie godziny dłuższym od czołówki (odsyłam ponownie do równania powyżej i zmianę parametru prędkości na mniejszą; okaże się, że – eureka! – wynik będzie znacząco inny).

Czy zatem Michał ma szansę zrealizować swoje marzenie i zostać liderem na Tour de France, by to na niego pracowali inni?

Jedyna prawidłowa odpowiedź brzmi: nie wiadomo.

Również dlatego, że nie wiadomo, czy kiedykolwiek znajdą się wystarczająco silni ci „inni”, którzy będą mogli wykonać pracę dla niego. Ineos jest bez wątpienia jedną z najsilniejszych drużyn w peletonie. Ale niewykluczone, że wciąż nie jest odpowiednio silna, by sprostać zadaniu pracy na rzecz Kwiatkowskiego.

Warto to również mieć gdzieś z tyłu głowy zanim się zacznie wygłaszać tezy o niewykorzystanym potencjale, albo „schowanej do kieszeni” ambicji Michała.

A tymczasem cieszmy się jego dzisiejszym sukcesem. Zapracował na niego jak mało kto.

Foto: Getty Images

Jedno małe marzenie…

Wiecie, za co najbardziej podziwiam Rafała Majkę?

Za to, że codziennie wsiada na rower i jedzie dalej.

Za to, że mimo wszystko ciągle mu się chce, nawet kiedy czuje, że coś tu nie działa jak powinno, coś nie wychodzi i to wszystko nie tak miało być.

Za to, że codziennie widzi, jak cel mu ucieka i robi się coraz bardziej niewyraźny, a on nic nie może zrobić, ale mimo to każdego dnia daje z siebie wszystko.

Za to, że nie rezygnuje, mając świadomość, że spora grupa internetowych znawców wszystkiego już go skreśliła i zatruwa pozostałych swoim odwiecznym „a nie mówiłem?”. Raczej na pewno tego nie czyta, ale jestem pewien, że ma tę świadomość.

Za to podziwiam go najbardziej. Za to podziwiam wszystkich sportowców.

Mam tylko jedno małe marzenie: niech każdy z nas zrobi codziennie chociaż jedną rzecz z takim samym zaangażowaniem, z jakim Rafał walczy o to uciekające mu Giro.

Tylko tyle.

Jestem pewien, że świat stanie się wtedy znacznie piękniejszy.

______________________________

Foto: Fabio Ferrari / La Presse