„Amore Infinito” to dopiero początek

Do kolarstwa (i do sportu w ogóle) podchodzę od jakiegoś czasu jak do lektury książki. Śledzę losy bohaterów i kibicuję im w realizacji ich celów. Cieszę się ich sukcesami, ale też godzę się z porażkami i z ciekawością obserwuję, jak schodzą ze sceny i ustępują miejsca kolejnym postaciom. Czasem zamykam oczy i próbuję sobie wyobrazić co czują, ale staram się nie zapominać, że jestem w tym spektaklu tylko widzem. Tak samo jak w przypadku książki jestem tylko czytelnikiem.

Biorę to, co autorzy mi oferują. Jeśli przedstawienie mi się nie podoba, zmieniam kanał, odkładam książkę i po prostu zajmuję się czymś innym. Nie próbuję ich poprawiać, bo doskonale rozumiem, że i tak nie mam na to żadnego wpływu.

Może to kwestia zwykłej dojrzałości, a może zawodowe doświadczenie, które każe mi pamiętać o tym, że ocenie tak naprawdę podlega wyłącznie to, co było, a nie to, co być mogło, ale się nie wydarzyło. A już tym bardziej nie to, co miało miejsce wyłącznie w moich wyobrażeniach.

Nie jest to wcale łatwe w świecie budowanym coraz częściej na filozofii przewidywań i zakładów. Ale można. Wystarczy pamiętać, że w „Fantasy Cycling Managerze” słowem-kluczem jest „fantasy”. Prawdziwych menedżerów kolarze i drużyny mają w realnym świecie. I tak naprawdę tylko oni wiedzą, czego mogą oczekiwać.

Wizyta w fabryce czekolady

Kiedy zrozumiałem, ile czasu marnuję na niekończące się dyskusje o tym, kto i dlaczego może, a nawet ba! „powinien” wygrać ten czy innych wyścig, odkryłem w sobie zupełnie nowy wymiar pasji, która trzyma mnie przy tej dyscyplinie. Oglądanie wyścigów z takim nastawieniem sprawia mi dużo większą radość niż kiedykolwiek wcześniej.

Bo ostatecznie w całej tej zabawie chodzi przede wszystkim o emocje, a nie o to, czy się „miało rację”.

Tegoroczne Giro było dla mnie jak wizyta w fabryce czekolady. Niemal każdego dnia oferowało coś wyjątkowego, prezentując całe bogactwo smaków. Było mnóstwo słodkich niespodzianek, jak zwycięstwo Taco van der Hoorna i fenomenalna wiktoria Lorenzo Fortunato na Zoncolan. Było też sporo goryczy, jak dolegliwości Tomka Marczyńskiego, pech Mikela Landy czy koszmarna kraksa Mateja Mohoricia.

Kibicowałem Remco Evenepoelowi, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie odegra w tym wyścigu znaczącej roli. Ale mocno wierzyłem, że wywiezie z Giro d’Italia to, po co tam pojechał: solidną lekcję kolarstwa. I pokory, bo przecież sam pomysł startu w pierwszej w karierze trzytygodniowej imprezie po blisko dziewięciu miesiącach przerwy od ścigania, można było traktować jako wyraz swego rodzaju buty. Jestem przekonany, że młody Belg wyjechał z Włoch jako zupełnie inny kolarz. Być może wróci w przyszłym roku. Jeśli dobrze przepracuje tę lekcję, rywale nie będą mogli spuścić go z oka nawet na chwilę.

Słaba obsada?

Ktoś napisał w komentarzu, że tegoroczna edycja była słabo obsadzona, że na liście startowej nie było wielkich nazwisk. Pozwolę sobie się nie zgodzić. Już pomijając obecność Bernala, Yatesa czy Nibalego, z których każdy ma na koncie wygrany przynajmniej jeden Wielki Tour, Bardeta albo Martina, łatwo zapomina się o tym, że za ich plecami czają się kolejni pretendenci do wielkich zwycięstw.

To właśnie jest jedna z pułapek wspomnianej na początku kultury zakładów, gdzie w algorytmie prognozującym wynik bierze się pod uwagę głównie wcześniejsze dokonania, pomijając zupełnie „ludzkie” czynniki, jak wola walki i determinacja. A tych nie sposób przecież odmówić np. Własowowi lub Ciccone, którzy obok Evenepoela również stoją u progu wielkich kolarskich sukcesów. Nie mają jeszcze „wielkich nazwisk”, ale Giro po raz kolejny pokazało, że nazwiska i palmares nie jeżdżą na rowerze.

Fascynowała mnie walka o zwycięstwo w wyścigu. Bernal nigdy nie był moim ulubieńcem, ale w chwili kryzysu pod Sega di Ala pokazał, że również jest człowiekiem. Trzymałem za niego kciuki z całej siły, by zdołał tę chwilę słabości przełamać.

Ale trzymałem je również za Yatesa i jego determinację do powetowania swojej klęski z 2018 roku. Nie udało mu się wygrać, ale raczej wyjeżdżał z Mediolanu z podniesioną głową. Nie mówiąc już o Caruso, który swoją szansę wykorzystał najlepiej jak potrafił. Ciekaw jestem, ilu internetowych znawców kolarstwa, potrafiących wyczytać ze statystyk niemal każdą przyszłość, miało 33-letniego Włocha w swoich notatkach na drugiej pozycji?

To właśnie w sporcie wydaje mi się najpiękniejsze: nieprzewidywalność. A pod tym względem tegoroczne Giro d’Italia z całą pewnością nie rozczarowało.

Wielkie włoskie święto

Dla mnie ten wyścig był o tyle wyjątkowy, że mogłem go znowu dotknąć z bliska, w dodatku z takiej perspektywy, z jakiej nigdy wcześniej nie miałem szansy go oglądać. Przejechanie kilku fragmentów trasy wśród włoskich i słoweńskich kibiców, przejazd pod bramą mety w Gorizji i Cortinie d’Ampezzo, jazda koło w koło z kilkoma włoskimi legendami kolarstwa czy codzienne prezentacje i podpisywanie listy w bliskiej obecności Trofeo Senza Fine były absolutnie wyjątkowym przeżyciem. Nawet ze świadomością, że to przecież tylko fajna zabawa.

Ale to również jest jeden z kluczy do zrozumienia fenomenu Giro d’Italia, które oprócz emocji sportowych i promocji tego pięknego kraju oferuje przede wszystkim atmosferę trzytygodniowego święta, w czasie którego ludzie gromadzą się przy drogach przede wszystkim po to, by się wspólnie bawić.

I to również jest coś, o czym bardzo łatwo jest zapomnieć, gdy się ten sport ogląda wyłącznie z perspektywy oczekiwań, przewidywań i sprawdzania, czy się „miało rację”: w kolarstwie kluczem do sukcesu jest współpraca: lokalnych społeczności, miast, sponsorów, organizatorów, służb technicznych, ekip, kolarzy i kibiców. Nie byłoby fenomenu Giro d’Italia bez zaangażowania ich wszystkich. Bez tego „Amore Infinito” byłoby tylko zwykłym reklamowym hasłem. Tymczasem ta miłość od 112 lat angażuje tych wszystkich ludzi i spaja ich bez reszty. Wszak nie bez powodu jednym z fundamentów powstania tej imprezy była idea zasypania gigantycznych podziałów między poszczególnymi regionami Włoch.

Zapewne za kilka dni rozpoczną się przygotowania do kolejnej edycji. Za kilka miesięcy poznamy trasę i usłyszymy, jakie historie tym razem zechcą nam opowiedzieć organizatorzy. Znów zobaczymy podświetlone na różowo najpiękniejsze włoskie miasta. Później poznamy aktorów, którzy wezmą udział w tym spektaklu, a na początku maja świat znów na trzy tygodnie zrobi się nieco bardziej różowy niż zwykle.

Ja już nie mogę się doczekać.

Foto: Ferrari/La Presse, Giro d’Italia

Grande casino

Jeśli jest coś, co podziwiam u innych ludzi i czego im czasem zazdroszczę, to jest to dystans do siebie i umiejętność godzenia się z tym, co przynosi los. Bez zupełnie zbędnego marnowania czasu i energii na roztrząsanie drobiazgów, na które nie ma się żadnego wpływu. Bo z życia warto czerpać pełnymi garściami tylko najlepsze.

Każdy ma jakieś miejsce na ziemi, w którym ładuje swoje baterie i nabiera ochoty do dalszego funkcjonowania. Ja swoje znalazłem we Włoszech. W codziennym „ciao” na przywitanie, w gęstym jak smoła espresso, jakiego nie ma w żadnym innym miejscu na świecie, w życzliwych uśmiechach zupełnie obcych ludzi pytających czy „tutto bene?” i w serdecznych życzeniach dobrego dnia na pożegnanie. Po to wszystko wracam do Włoch tak często, jak to tylko możliwe.

(Un)Fortunato

Bardzo lubię włoskie określenie „grande casino”, które często pada w sytuacji, gdy coś układa się niezgodnie z planem. Podczas Giro d’Italia słychać je bardzo często, bo przy organizacji tak wielkiego przedsięwzięcia spraw, które mogą pójść nie tak, jest bez liku.

Utkwiła mi w pamięci scena spod Monte Zoncolan, gdy już ukończyliśmy etap i poszliśmy do wydzielonej dla nas przy trasie wyścigu strefy z bufetem. Kibicowaliśmy jadącym w stronę mety Lorenzo Fortunato i Janowi Tratnikowi. Chwilę później przejechała grupka kolarzy z liderem wyścigu Eganem Bernalem. Nieco dalej jechał uwielbiany przez Włochów Vincenzo Nibali.

Kiedy Fortunato wspinał się po piekielnych 27-procentowych stopniach na metę odwróciliśmy się w stronę rozwieszonych pod namiotem ekranów. Włosi dopingowali swojego kolarza tak, jak tylko oni potrafią: głośnym krzykiem „Dai! Dai!”, śpiewem i bębnieniem dłońmi o stoły. Już wiedzieliśmy, że Tratnik nie da rady dogonić kolarza Eolo-Kometa, ekipy współtworzonej przez Ivana Basso, który jeszcze przed rokiem brał gościnny udział w zabawie w Giro-E. Emocje pod naszym namiotem sięgały zenitu.

Fortunato miał do mety niecałe 100 metrów. I właśnie wtedy na ekranach monitorów pojawił się komunikat o automatycznym wyłączeniu. 15 sekund, 14, 13… Włosi zaczęli ze śmiechem odliczać. „Cinque! Quattro! Tre! Due! Uno!”. Gdy telewizory zgasły rozległy się brawa i gromki śmiech. Nikt nie rzucił się w poszukiwaniu pilota, nie rozległ się żaden głos dezaprobaty, nikt nie zbeształ o zaniedbanie kierownika imprezy. Odwróciliśmy się na powrót w stronę drogi i zaczęliśmy kibicować kolejnym grupom zmierzających w stronę mety kolarzy. Zdarza się. Grande casino.

Nie udało mi się wjechać na szczyt Monte Zoncolan, bo z powodu gwałtownej ulewy poprzedniego wieczora miejsce, w którym mieliśmy biwakować zamieniło się w mieszaninę błota i śniegu. Dlatego nasz namiot ulokowano trzy kilometry przed metą. Tamtego dnia nie wyszło, więc nastawiałem się na przygodę na przełęczach Passo Pordoi i Passo Giau, jedne z moich ulubionych miejsc w Dolomitach, zjeżdżonych swego czasu wzdłuż i wszerz na nartach.

Siła wyższa

W niedzielę wieczorem dotarliśmy do Canazei. I chociaż wiedzieliśmy, że prognozy na następny dzień nie są optymistyczne, liczyliśmy na to, że pogoda mimo wszystko okaże się nieco bardziej łaskawa. Niebo w górach wyglądało obiecująco.

Poniedziałek przywitał nas jednak przerażającym chłodem i ulewnym deszczem. Wiedzieliśmy, że najprawdopodobniej z jazdy nic nie wyjdzie. Nikt o zdrowych zmysłach nie zaryzykowałby przegonienia w tych warunkach przez zaśnieżone przełęcze grupy składającej się w dużej mierze z amatorów.

Nikt też nie był zdziwiony, gdy podobną decyzję podjęła dyrekcja całego Giro d’Italia. To było najrozsądniejsze, co można było zrobić. I wbrew twierdzeniom wielu „kanapowych ekspertów” to nie było dla organizatorów żadne zaskoczenie. Standardem na takich wyścigach jest opracowywanie alternatywnej trasy właśnie na takie okoliczności. Wdrożenie tego rozwiązania w życie zajęło tyle czasu, ile potrzebne było na odwrócenie różowych tabliczek przed skrętem na Passo Fedaia, by pokazywały nowy kierunek. Przewiezienie z jednego miejsca w drugie bramy oznaczającej 50 km do mety nie było już żadnym problemem. Gdy przejeżdżaliśmy przez Passo Pordoi, brama górskiej premii była już elegancko złożona i czekała na zabranie. Dla Włochów to nic nowego. Kolejne grande casino, w którym czasem trzeba się po prostu liczyć z przegraną.

Niezrozumienie

Utyskiwania na brak telewizyjnej transmisji z trasy skróconego etapu czytałem później ze smutkiem. Mam wrażenie, że wielu ludzi zupełnie nie dopuszcza do siebie myśli, że bezpieczeństwo pilotów i obsługi jest ważniejsze od rozrywki, chociaż to przecież dla niej organizuje się całą tę zabawę. Ale jednocześnie uśmiecham się pod nosem, czytając wywody o tym, że „chłopaki z RAI powinni przecież wyciągnąć wnioski, bo taka sytuacja zdarza się nie po raz pierwszy”.

A może by tak wyciągać wnioski również po tej stronie ekranu? Może oglądając włoski wyścig warto pogodzić się z myślą, że właśnie tacy są Włosi? Może czasem warto się od nich nauczyć nie napinania się ponad miarę i nie wygrywania za wszelką cenę? Może warto przez te kilkadziesiąt minut popatrzeć na twarze ludzi, którzy moknąc w ulewnym deszczu przy temperaturze dwóch stopni, czekają na tych kilka sekund emocji na mecie?

Nie przejechałem Passo Pordoi i Passo Giau. Wsiadłem jednak na rower na ostatnich kilka kilometrów etapu. Tylko po to, żeby raz jeszcze poczuć ten dreszcz przy przejeżdżaniu przez bramę mety. Przy okazji poczułem parę innych dreszczy, bo jeszcze nigdy tak bardzo nie zmarzłem na rowerze, a przecież zdarzało mi się jeździć również zimą. Ale mimo to poczułem, że w tym grande casino sięgnąłem tym razem po swoją wygraną.

Przede wszystkim jednak doskonale się bawiłem. Bo poza sferą sportową Giro d’Italia i towarzyszące mu Giro-E to przede wszystkim wielkie kolarskie święto i okazja do wspaniałej zabawy.

Niezapomniane wrażenia

To była solidna dawka niezapomnianych emocji. Od jazdy ramię w ramię z Moreno Argentinem, Roberto Contim czy Moreno Moserem, przez codzienną ceremonię prezentacji i podpisywanie listy startowej (miałem i tutaj kapitalną zabawę, gdy spiker, próbując wymówić moje nazwisko, przedstawiał mnie w końcu przed każdym etapem: „Giornalista Eurosport Polonia: Marius Impossibile Cognome Sykajer”). Aż po niesamowite wrażenie jazdy w szpalerze kibiców na górską premię w Gornjem Cerovie, gdzie zostałem wyznaczony do walki w „sprincie”.

Byłem siódmy, zwycięzcy nawet nie widziałem, moje tętno sięgnęło 197 uderzeń na minutę, a oferowane przez silnik w moim e-bike’u 250 watów to było zdecydowanie za mało, by ułatwić to zadanie mnie, skądinąd nie należącemu do najlżejszych, i ważącemu prawie 14 kg rowerowi pode mną. Ale ten oszałamiający doping włoskich i słoweńskich kibiców będę pamiętał do końca życia. Podobnie jak wrażenie towarzyszące przejechaniu pod bramą mety etapu Giro d’Italia.

Ale oprócz fantastycznej przygody, ta krótka wyprawa na trzy etapy Giro-E była dla mnie niezwykle cenną lekcją o tym, że można cieszyć się drobiazgami bez tego uporczywego i niemal wszechobecnego pragnienia wygrywania za wszelką cenę. W „wyścigu” do świateł, w dyskusjach w internecie, w nieopanowanej potrzebie udowadniania na każdym kroku swoich racji.

Myśląc o Włoszech najczęściej stają nam przed oczami fantastyczne widoki, urokliwe miasteczka, piękne góry, nadmorskie kurorty i dobrą kuchnię. Ja za każdym razem najbardziej się cieszę z odkrycia kolejnego kawałka włoskiej duszy. Tej nieuchwytnej tajemnicy, która za każdym razem sprawia, że od chwili, kiedy przekraczam włoską granicę nie przestaję się uśmiechać. Nawet jeśli nie wszystko układa się po mojej myśli i nie wszystkie plany udaje się realizować.

Takie po prostu jest włoskie grande casino.

Foto: M.Czykier, Instagram/Giro-E

Gruby jedzie na Monte Zoncolan

Bez względu na to, co myślą o tym tzw. „prawdziwi kolarze”, jazda na rowerze jest i powinna być dostępna dla każdego. Nie ma znaczenia rodzaj roweru, liczy się tylko chęć jazdy i pokonywania własnych słabości. Wierzę, że pewnego dnia wszyscy to zrozumiemy. I wszyscy na tym skorzystamy.

Pozwólcie, że się przedstawię, zwłaszcza tym, którzy znają mnie słabo. Jestem dziennikarzem i pracuję dla Eurosportu. Od czasu do czasu coś komentuję. Trafiłem tam dzięki kolarskiej pasji i – podobno – lekkiemu pióru. Momentami nawet zbyt lekkiemu, bo zdarza mi się pisać za dużo, a czasów dożyliśmy takich, że ludziom czytanie może sprawiać ból. Wtedy realizuję się w innych miejscach: tutaj, w „bikeBoardzie”, albo – po starej znajomości – w serwisie dla facetów po czterdziestce.

Bo tak się składa, że za chwilę stuknie mi 46 wiosen. Mam przy tym jakieś 185 cm wzrostu i ważę zwykle około 85 kilogramów. Czasem nieco więcej, z rzadka nieco mniej, bo choć kolarstwo jest moją życiową pasją i uwielbiam katować się na rowerze, to nie jestem jego zakładnikiem i mam w życiu jeszcze kilka innych upodobań. Dobrze zjeść również lubię, a moja żona regularnie piecze takie chleby, że klękajcie narody. Utrzymanie wagi nie jest łatwe, a już na pewno nie jest moim priorytetem. Nie po to Bóg wymyślił masło 😉

Po co ten cały wstęp i wiwisekcja z danych osobowych? Otóż chciałbym w tym miejscu wygłosić śmiałą tezę: rower jest dla każdego.

Na przekór internetowym szydercom

Wiem, żadne to odkrycie, choć czytając niektóre zdania w internetach muszę sobie ten aksjomat często powtarzać. Tym bardziej, że niebawem zapewne znowu się poważnie narażę kolarskim purystom. Bo dokładnie za dwa tygodnie będę miał okazję wdrapać się na Monte Zoncolan trasą 14. etapu Giro d’Italia, jakąś godzinę czy półtorej przed zawodowym peletonem.

I wjadę tam na szosie z elektrycznym wspomaganiem.

W tym momencie oczyma wyobraźni widzę, jak kąciki ust „prawdziwych kolarzy” unoszą się w górę w szyderczym uśmiechu. I mam na to uroczyście wywalone. Tak samo, jak organizatorzy Giro-E, którzy realizują tę zabawę kolejny rok z rzędu.

Ból siedzenia ludzi broniących „prawdziwego kolarstwa” to naprawdę niewielka cena za to, co Włosi zamierzają ugrać. I trochę im zazdroszczę wyobraźni.

Zresztą… o jakim „prawdziwym kolarstwie” my mówimy? Zadałem sobie niedawno trud odwiedzenia paru profili ludzi najzacieklej broniących jazdy na rowerze napędzanym „wyłącznie siłą mięśni”. Ze zdjęć wynika, że żony części z nich najwyraźniej pieką jeszcze lepiej… 😉

Rower elektryczny otwiera nowe drogi

Organizatorzy tej „zabawy w kolarstwo” (i nie boję się tego określenia, bo na co dzień na rowerze nie robię nic innego, jak po prostu bawię się w kolarstwo), stawiają przed sobą dwa wyzwania.

Pierwszym jest chęć odkorkowania włoskich miast, zwłaszcza tych największych. Z nieukrywaną zazdrością patrzą na Kopenhagę, gdzie nawet 58% ludzi dojeżdża do pracy na rowerze. Albo na Amsterdam, gdzie czyni to 53% społeczeństwa.

W Rzymie z roweru jako codziennego środka transportu korzysta 1% ludności. W najbardziej rowerowo rozwiniętym Bolzano po rower sięga w najlepszym wypadku jedna czwarta mieszkańców. Wciąż przepaść.

Rowery z elektrycznym wspomaganiem mają w tym pomóc, tak jak pomogły innym miastom. Dokładnie trzy lata temu miałem okazję być w Jerozolimie, zresztą również przy okazji Giro d’Italia. Rozłożone na wielu stromych pagórkach miasto nie sprzyjało rozwojowi transportu rowerowego jako alternatywy dla jazdy samochodem. Do czasu, aż pojawiły się rowery elektryczne, otwierając przed sporą częścią mieszkańców szanse na szybsze i zdrowsze przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Mniej stresujące przy okazji i bardziej przewidywalne, bo jak pokazują prowadzone na ten temat badania, jazda rowerem pozwala również na lepszą organizację czasu i łatwiejsze planowanie podróży. Co ciekawe, dla wielu badanych jest to jeden z ważniejszych czynników decydujących o przesiadce na rower.

Włosi są w realizacji tego celu tak zdeterminowani, że stworzyli w ubiegłym roku specjalny program wspierający zakup roweru i korzystanie z niego zamiast samochodu. W Polsce został w paru miejscach wyszydzony jako „500+ na rower”, ale my przecież zawsze wiemy wszystko najlepiej…

Wymierne korzyści z rowerowej turystyki

Ale mieszkańcy słonecznej Italii mają przy okazji do załatwienia jeszcze jedną sprawę: pieniądze. A ściślej rzecz ujmując: wzrost przychodów z turystyki w PKB. Bo tutaj ciągle mają olbrzymi potencjał, zwłaszcza w wysokich górach, dotychczas dostępnych niemal wyłącznie samochodom i – ewentualnie – nielicznym kolarzom.

Takich ikonicznych dla kolarstwa miejsc jak Stelvio jest we Włoszech dużo więcej. Wiele z nich, zwłaszcza w Apeninach, pozostaje wciąż nieznane szerszej grupie zainteresowanych. Wiele bywa też trudno dostępnych. Kilka takich miejsc opisałem w październiku, gdy wybierałem się na Giro-E po raz pierwszy. Wtedy udało mi się nawet dojechać na miejsce, ale z powodu kilku zakażeń w kolumnie ostatnia część imprezy została odwołana. Właśnie wtedy, gdy zaczynała się moja „zmiana”.

Mam nadzieję, że w tym roku będę miał nieco więcej szczęścia, bo już na samą myśl o przejechaniu przez bramy mety na Zoncolan, w Gorizii i w Cortinie d’Ampezzo robi mi się ciepło na duszy.

Mam 46 lat, 85 kilo i na „zwykłej” szosie wciąż jakoś sobie radzę. Ale mam świadomość, że młodszy już nie będę, a pewnego dnia PESEL odetnie mi prąd na najbliższym wiadukcie. Mam nadzieję, że stanie się to raczej później niż wcześniej, ale niewątpliwie nastąpi. Wtedy bez chwili wahania wsiądę na „elektryka”, bo dużo bardziej od złośliwych uśmiechów i internetowych szyderstw będzie mnie bolała świadomość, że mogę już nie zobaczyć kolejnych zapierających dech widoków. A to głównie dla nich i dla własnej frajdy za każdym razem siadam na rower.

Jestem zresztą przekonany, że do tego czasu liczba „kolarskich purystów” gwałtownie zmaleje. Część dopadnie ich własna peseloza, część może w końcu zrozumie, że rower jest dla każdego.

Na przygodę z Giro-E zaprosiła mnie Włoska Agencja Turystyki ENIT, w której barwach będę miał przyjemność startować w wyścigu (bo Giro-E to również wyścig, choć rządzący się nieco innymi regułami).

Foto: Flickr / katsch1969

A miało być tak pięknie. I było, tylko krótko

Już był w ogródku, już witał się z gąską… Już dotarł na miejsce i zameldował się w hotelu. Chwilę się zdrzemnął, poszedł na spacer po okolicy w oczekiwaniu na moment, w którym zjedzie się reszta ekipy. A gdy w końcu wszyscy się zjechali, usłyszał wiadomość, której usłyszeć nie chciał: ostatni tydzień Giro E został właśnie odwołany.

No cóż. W pewnym sensie spodziewałem się tego od samego początku. Nie można było nie brać tego scenariusza pod uwagę patrząc na to, co dzieje się w całej Europie. I co zdarzyło się dotąd w samym Giro d’Italia, z którego po pierwszym tygodniu wycofały się dwie ekipy. Chyba też nie można było podjąć tej decyzji wcześniej, bo testy wśród załogi Giro E były wykonywane w poniedziałek. Ja wówczas byłem już w drodze do Cividale dei Friuli. Decyzja zapadła po godzinie 19, kiedy okazało się, że kilka z nich, w tym jeden w mojej ekipie, okazał się pozytywny.

Byłem oczywiście, jak wszyscy, bardzo rozczarowany. Ale nie byłem zły, bo w pełni rozumiałem tę sytuację. Istotą Giro E było to, że chociaż była to niezależna impreza, to była bardzo mocno „sklejona” z Giro d’Italia. „Elektryczny” wyścig startował co prawda w innych miejscach, ale jechał tą samą trasą i przyjeżdżał na tę samą metę co zawodowy peleton. Tam spotykał się z tą samą ochroną, odwiedzał to samo podium i stykał się z tą samą obsługą wydarzenia. Dopiero później udawał się do wyodrębnionej strefy, gdzie czekał na koniec etapu Corsa Rosa i transfer do następnej lokalizacji.

Organizująca oba wydarzenia firma RCS Sport musiała podjąć niełatwą decyzję. Odwołanie ostatnich etapów Giro E prawdopodobnie oznacza dla nich spore straty, bo ta impreza miała również całkiem pokaźne grono swoich sponsorów, którzy liczyli na realizację założonych wcześniej celów. Ale jej pozostawienie wiązało się z dużym ryzykiem dla Giro d’Italia, którego przerwanie byłoby dla organizatora kompletną katastrofą. Wybrano rozwiązanie drastyczne ale konieczne.

Nam pozostało tylko wykorzystać pozostały do powrotu do domu czas najlepiej, jak to możliwe. Poszliśmy więc zwiedzić miasteczko i chwilę pooddychać czystym włoskim powietrzem. Człowiek mieszkający od kilku lat w Krakowie nie może takich okazji marnować 😉

Tu słowo o towarzyszach mojej niedoli. Na miejsce dotarłem razem z Frederikiem, francuskim dziennikarzem jednego z magazynów rowerowych, a wieczorem dotarł do nas Alejandro, dziennikarz z Hiszpanii. Ja miałem jeszcze kilka godzin na relaks i spacer, ale Alejandro został złą informacją powitany już na progu. Akurat jedliśmy kolację, kiedy przysiadł się do naszego stolika i kręcąc z niedowierzaniem głową co jakiś czas sondował, czy przypadkiem nie padł ofiarą jakiegoś zbiorowego wkrętu. Niestety nie.

Poszliśmy zatem do miasteczka, przez które dwukrotnie przejeżdżał wyścig. Mieliśmy trochę czasu, więc zaczęliśmy się włóczyć: Frederic poszedł podziwiać „Diabelski Most”, z którego słynie Cividale dei Friuli, Alejandro ruszył na zakupy i obłowił się w „La Gazzettę dello Sport” i włoskie magazyny kolarskie, a ja snułem się bocznymi uliczkami i zasiadłem w jakiejś małej kafejce, żeby się napić porządnego włoskiego espresso.

To właśnie podczas wszelkich podróży lubię najbardziej: zasiąść w ustronnym miejscu, daleko od turystów, zabytków i atrakcji, które mnie najzwyczajniej w świecie nudzą. Zamiast tego wolę właśnie usiąść w jakimś cichym kącie i popatrzeć na to, jak żyją w nim inni ludzie.

A we włoskich małych miasteczkach najbardziej urzeka mnie brak pośpiechu. Za każdym razem nie mogę się nadziwić, dokąd my właściwie codziennie tak bez sensu pędzimy?

Wyścig przejechał raz i drugi, wróciliśmy więc do hotelu, gdzie czekał już na nas transport na lotnisko.

Jadąc myślałem sobie o dwóch rzeczach. Po pierwsze: Włosi zaskoczyli mnie niespotykaną dyscypliną. Na ulicy Cividale nie spotkałem chyba nikogo, kto nie miałby poprawnie założonej maski, zasłaniającej usta i nos. Przyjechało na rowerach sporo amatorów; każdy miał na szyi buffa, którego po zatrzymaniu się natychmiast naciągał na twarz. Bez cierpiętniczych min, bez strojenia fochów i wygłaszania wyssanych z palca teorii o grożącej w wyniku zasłaniania ust grzybicy. W północnych Włoszech chyba każdy zna kogoś dotkniętego chorobą w wiosennej fali pandemii. To uczy pokory. Mam wrażenie, że ta nauka dopiero przed nami.

Jestem też bardzo wdzięczny naszym opiekunom, którzy mimo złych wieści, jakie mieli nam do przekazania, cały czas zachowywali się bardzo profesjonalnie. Żadna z osób, z którymi mieliśmy kontakt, mimo otrzymania chwilę wcześniej negatywnego wyniku testu nawet na chwilę nie zdjęła maski. My zresztą również. Jak wyglądają dowiedzieliśmy się dopiero przy kolacji i to z daleka, bo z obawy o nasze zdrowie bardzo nas przeprosili, ale zaproponowali, że będą jeść osobno. Jeszcze nigdy nie widziałem tak zakłopotanych Włochów, ale osobiście byłem im za ten gest bardzo wdzięczny.

Ale pomyślałem sobie również o tym, że choć była to jedna z moich krótszych wizyt we Włoszech (nie najkrótsza, bo już zdarzało mi się parę razy jechać lub lecieć tam na kilka godzin), to jednak ta nieco zaskoczyła mnie intensywnością doznań, choć przecież wiele się nie wydarzyło. Miałem za to sporo czasu by przemyśleć sobie kilka rzeczy.

Jedną z nich było to, że umiejętność akceptacji często zmieniającej się rzeczywistości jest jednym z moich najsilniejszych atutów. Nie marnuję czasu na niepotrzebny bunt, staram się całą energię włożyć w przystosowanie do nowych warunków. Pewnie dlatego tak łatwo się tym zmianom poddaję. A wszystko wskazuje na to, że kolejna czai się tuż za rogiem.

Przez ostatnie kilka tygodni parę razy przyszło mi do głowy, że może podjąłem złą decyzję, wybierając ostatni tydzień Giro E. Na moment ta wątpliwość ponownie wróciła. Odeszła, gdy dostaliśmy zapewnienie, że nasze zaproszenie jest ważne na kolejną edycję imprezy, kiedykolwiek się w tej nieprzewidywalnej rzeczywistości odbędzie.

Nie ma więc czego żałować. Ta przygoda wciąż trwa i wszystko wskazuje na to, że będzie mieć ciąg dalszy.

Czego możemy (i powinniśmy) nauczyć się od Włochów

W Polsce mówimy często, że sport jest ważniejszy niż biznes. Przykłady ze świata pokazują jednak, że wydarzenia sportowe sukces osiągają tylko wtedy, gdy są dobrze przemyślane pod względem wizerunkowym. I dobrze sprzedane.

Mam dość nietypowe podejście do sportu. Nieszczególnie interesują mnie statystyki. Wręcz mnie nudzą. Rejestruję wyniki, ale nie przywiązuję do nich szczególnej wagi. Sukcesy pasjonują mnie zasadniczo tylko wtedy, gdy się je osiąga na przekór okolicznościom.

Owszem, szanuję wrodzone talenty i naturalne predyspozycje. Zdaję sobie też sprawę z tego, że za każdym sukcesem kryją się długie lata ciężkiej pracy. Ale najbardziej fascynują mnie te wyniki, których nikt wcześniej nie przewidywał. Te zwycięstwa, które wcześniej nikomu nie przyszłyby do głowy. Jak triumf Fromme’a dwa lata temu po ataku na Finestre. Albo jak zwycięstwo Filippo Ganny kilka dni temu.

Bo w sporcie najbardziej fascynuje mnie droga do celu, a nie tylko jego osiągnięcie. A czym jest dłuższa i bardziej wymagająca, tym lepiej smakuje. Tym bardziej, że do celu czasami brakuje bardzo niewiele, jak Saganowi, którego na 4. etapie Demare pokonał o zaledwie kilka milimetrów. Ale drogę obaj pokonali taką samą. A kto wie, czy dla Słowaka przejechanie jej z całym ciężarem oczekiwań nie było znacznie trudniejsze?

W nieco odmienny sposób patrzę również na wyścigi i ich organizację. Tu również doceniam ich stronę sportową, bo bez wątpienia to ona jest tutaj najważniejsza. Ale nie tylko ona sprawia, że wydarzenie cieszy się zainteresowaniem ze strony sportowców i widzów. Bo można opracować nawet najbardziej wymagającą trasę i postawić przed sportowcami najtrudniejsze wyzwania, ale bez odpowiedniej oprawy nawet najwspanialsze sukcesy przejdą bez echa. W najlepszym wypadku zaistnieją tylko jako notki prasowe, dostępne najbardziej dociekliwym kibicom.

Fenomen Giro d’Italia opiera się w dużym stopniu właśnie na oprawie wyścigu. Na niebywałym zaangażowaniu ludzi, którzy stworzyli z niego spójną opowieść i zbudowali atmosferę, której chyba nie dorównuje żadna inna impreza na świecie. Nawet Tour de France, który pod względem sportowym wydaje się być o wiele ważniejszy, ale mimo słonecznych barw zdaje się czasami być chłodny i bezduszny. Corsa Rosa to emanacja włoskiego ciepła, radości i pogody ducha. Gdyby wyścigom przypisać osobowość, Tour byłby egocentrykiem. Otwarte i radosne Giro jego całkowitym przeciwieństwem.

Giro sprawia, że chce się tego wyścigu dotykać. Chce się tu być i chce się go oglądać.

Włosi opanowali do perfekcji sztukę projektowania i designu. I doskonale wykorzystują te umiejętności w organizacji wyścigów. Jeśli się dobrze przyjrzeć całej oprawie Giro, okaże się ona niezwykle spójna, nie tylko pod względem kolorów. W pewnym sensie wyznaczyli nieosiągalną dla innych granicę, opierając wizerunek imprezy na nieskończoności.

Trudno przelicytować „Amore Infinito”. Nie sposób wymyślić coś bardziej niedościgłego jak Trofeo Senza Fine – „puchar bez końca”. To nie tylko zapowiedź trwania, ale również przypomnienie, że nigdy nie skończy się ta rywalizacja. Zawsze znajdzie się ktoś szybszy, silniejszy, zwinniejszy. Jedyną niewiadomą pozostaje pytanie: kiedy?

Ale sukces Giro to nie tylko kwestia dobrze wymyślonej idei. To również konsekwencja umiejętności abstrakcyjnego myślenia i umiejętnego dobierania partnerów, którzy tę ideę świetnie uzupełniają i wynoszą na nowe poziomy.

Przez wiele lat wydawało się niemożliwe, by partnerem przy organizacji Giro d’Italia była na przykład pochodząca spoza Włoch marka motoryzacyjna. Przez lata wyścig wspierany był przez Fiata i Alfę Romeo. Od kilku lat całą flotę dostarcza Toyota, promująca przy tej okazji swoje hybrydowe modele. I nic w tym dziwnego, skoro głównym sponsorem imprezy jest koncern produkujący energię.

Co ciekawe, organizator Giro nie zasłonił reklamami swoich sponsorów miast i miasteczek, przez które przejeżdża. Wprost przeciwnie: robi wiele, by pokazać je w całej okazałości. Profile społecznościowe wyścigu pełne są wpisów o ciekawych miejscach i lokalnej kuchni każdego z regionów odwiedzanych przez peleton.

Zamiast stać się zakładnikiem ekspozycji i ekwiwalentów, jednych z najważniejszych pojęć w sportowym marketingu, organizator Giro postawił na tzw. brand extension, czyli poszerzanie obecności za pomocą dodatkowych aktywności. Jednym z owoców tej strategii jest Giro E, doskonale wpisujące się w komunikację głównych partnerów Giro d’Italia, a jednocześnie znakomicie poszerzające zakres oddziaływania marek.

Dobranie i przekonanie do współpracy odpowiednich partnerów to często najtrudniejsza część całego procesu organizacji imprezy. Nie wystarczy się bowiem pochwalić liczbami. Czasem trzeba również użyć wyobraźni, by przekonać do sponsorowania którejś kategorii z pozoru zupełnie nieoczywistego partnera. Bo czy ktokolwiek wpadł w Polsce na pomysł, by zaangażować jako sponsora np. Unię Europejską? Tymczasem w Giro E jest ona partnerem klasyfikacji młodzieżowej. Jak się dobrze zastanowić, ma to sens…

To wszystko jest efektem tytanicznej pracy, często niedocenianej lub wręcz lekceważonej w naszym kraju. „To ma być sport, a nie biznes” – mówią niektórzy, zapominając najwyraźniej o rodowodzie większości najsłynniejszych wyścigów na świecie. Tour de France powstał z potrzeby promocji dziennika „L’Auto”. Giro – „La Gazzetty dello Sport”. Paryż-Roubaix promował nowy welodrom, a belgijskie klasyki lokalne gazety. Przykłady można mnożyć w nieskończoność.

Nie wystarczy pomysł na wyścig, trudna trasa i pragnienie sukcesu. Sam nie przyjdzie. We współczesnym świecie marketing, również sportowy, to sztuka opowiadania angażujących historii. O miejscu, w którym żyjemy, o ludziach, o ich marzeniach. Przecież Giro, poza potrzebą rozwoju biznesu, powstało również z bardzo silnego pragnienia zjednoczenia wokół jednej idei bardzo podzielonych na początku ubiegłego stulecia Włochów.

Brzmi cokolwiek znajomo. Nawet te 111 lat później.

Foto: LaPresse / Giro d’Italia

Włoska melodia

Jakie masz pierwsze skojarzenie z Włochami? Pizza? Wino? Makaron? Plaża? Narty? Krajobrazy Toskanii? Giro d’Italia? Pewnie wszystkiego po trochu. Dla mnie Włochy to przede wszystkim niepowtarzalna atmosfera i fascynujący ludzie. Nie mogę się doczekać, żeby się znów tam znaleźć.

Dolomity. To zawsze było miejsce, które w pierwszej kolejności kojarzyło mi się z Włochami. Odkąd wiele lat temu zacząłem tam jeździć na narty, zakochałem się w nich bez pamięci. Mam tam kilka ulubionych miejsc, w które zawsze chętnie wracam. Na przykład Pampeago. Albo Santa Cristina Valgardena. Kiedy wjeżdżam na grzbiet Secedy, by się chwilę później puścić szeroką na kilkaset metrów trasą w dół, czuję się naprawdę wolny.

Włochy z perspektywy roweru odkryłem dużo później. Trochę przez przypadek, bo pewnie nigdy nie wpadłbym na ten pomysł, gdyby nie pewne szalone wakacje, na które wybrałem się camperem. To był strzał w dziesiątkę. Miejsce pierwszych przejażdżek też odkryłem nieco mimowolnie. Docelowo mieliśmy bowiem pojechać nad Gardę. Ale wszystkie campingi były tam zabite po korek, więc skręciłem w jakąś boczną drogę z postanowieniem, że w najgorszym wypadku prześpimy się gdzieś na cichym parkingu, a następnego dnia się zobaczy.

Odkrycie

Tym sposobem trafiłem nad położone nieco nad zachód od Gardy niewielkie jezioro d’Idro i wciśnięty w uroczy cichy zakątek prawie pusty camping. Na ogrodzonym terenie dzieci odmeldowywały się do zabawy zaraz po śniadaniu i tyle je widziałem. Mogłem pójść na rower. I choć zostawiłem na okolicznych pagórkach nieprzywykłe do takiej ilości tlenu płuca, zakochałem się we Włoszech na nowo.

Różnie się później życie układało i nie zawsze mogłem tam wracać tak często jak tego chciałem, ale w miarę możliwości wykorzystywałem w tym celu każdą nadarzającą się okazję. I odkryłem przy tej okazji, że moja wiedza o Italii oparta jest w dużej mierze o stereotypy.

Pewnie trochę z lenistwa przywykłem do myślenia, że włoskie góry to głównie Alpy i Dolomity. Poniekąd to naturalne, bo przecież tam właśnie jeździmy na narty i tamtejsze przełęcze najlepiej znają miłośnicy kolarstwa. Żeby przypomnieć sobie o Apeninach trzeba odrobiny wysiłku, a przecież to pasmo ciągnie się przez dużą część półwyspu, nie bez powodu nazywanego właśnie Apenińskim.

Kiedy przed rokiem wracaliśmy z urlopu w Toskanii (również camperem, który niezmiennie uważam za najlepszy sposób na urlopowe podróże), miałem w nogach blisko 1000 km zjeżdżonych po toskańskich pagórkach. Wybrałem, jak mam to w zwyczaju i co w kręgach moich znajomych jest często powodem żartów, zupełnie boczną drogę zamiast którejś z włoskich autostrad. Gdy przejeżdżałem przez San Pellegrino di Alpe miałem ochotę porzucić samochód i wsiąść na rower. Powstrzymało mnie właściwie tylko to, że byliśmy umówieni w Mediolanie. I że prawdopodobnie z tym podjazdem męczyłbym się dość długo, bo tej drogi nie powstydziłby się żaden z Wielkich Tourów. Zresztą nie mam pewności, czy przypadkiem Giro d’Italia jakiś czas temu tamtędy jechało.

San Pellegrino di Alpe – fot. mc

Wtedy przypomniało mi się pytanie, które rok wcześniej zadałem sobie wjeżdżając rowerem na Etnę: dlaczego te wszystkie miejsca są dostępne niemal wyłącznie dla samochodów? Owszem, na samą Etnę wspinało się oprócz mnie jeszcze kilku kolarzy, choć był to październik i pogoda raczej podła. Ale samochodów było tam wówczas całkiem sporo. Podejrzewam, że wielu z tych ludzi, gdyby tylko nie czuło obaw przed długim wysiłkiem, równie chętnie spróbowałoby się tam dostać w inny sposób. Więcej widać, więcej czuć i można się tamtejszą ciszą cieszyć znacznie dłużej. A czasem również dłużej marznąć 😉

Italia dla wszystkich

Włosi również zadali sobie to pytanie i znaleźli na nie odpowiedź. Tak naprawdę przyniósł im ją rozwój technologii i popularyzacja rowerów z elektrycznym wspomaganiem. Okazało się, że dzięki nim przełęcze w Alpach, Apeninach, Dolomitach i innych włoskich pasmach gór mogą stać się dzięki nim dostępne dla znacznie większej liczby ludzi. I niekoniecznie wymagają jazdy tam samochodem. Można rowerem.

To zresztą nie jest typowo włoski wynalazek, bo podobne obrazki są dziś codziennością w wielu alpejskich krajach. Włosi jednak poszli o krok dalej i realizując jeden z trzech największych wyścigów świata Giro d’Italia, wpadli na pomysł stworzenia równoległego wydarzenia promującego e-mobilność. Tak powstało Giro E.

Wyścig wystartował dzisiaj. Ja, dzięki Włoskiej Agencji Turystycznej (i mojemu redakcyjnemu koledze Bartkowi) będę miał wielką przyjemność przejechać sześć ostatnich etapów tej imprezy.

Co do zasady „wyścig” to w tym przypadku dość umowna nazwa, bo chociaż regulamin przewiduje kilka klasyfikacji i koszulek dla ich liderów, to całe przedsięwzięcie ma bardziej charakter zabawy. Tu nie wygrywa ten, kto jest najszybszy, chociaż na trasie każdego etapu są również próby prędkościowe, coś a’la lotne finisze. Klasyfikacje obejmują np. „testy regularności”, polegające na przejechaniu określonego odcinka ze średnią prędkością możliwie bliską zadanej wcześniej przez organizatorów. Na podobnej zasadzie będą rozgrywane np. etapy jazdy indywidualnej na czas. Słowem: bardziej zabawa, choć w wyścigowym anturażu.

Etapy, które przejadę, mogłem sobie wybrać. Niektóre drużyny zmieniają się codziennie, inne – jak moja – zmieniają się co kilka etapów. Zdecydowałem się na ostatni tydzień, bo wydaje mi się najciekawszy. Będzie z pewnością najbardziej wymagający, ale liczę też na to, że dzięki temu będę również blisko najważniejszych wydarzeń na samym Giro d’Italia. Na tych odcinkach wyścig się przecież będzie rozstrzygał.

Ma ten wybór jednak i złe strony. Czeka mnie jeszcze dwa tygodnie nerwowego oczekiwania w nadziei, że sytuacja z koronawirusem nie uziemi mnie w ostatniej chwili, gdy komuś przyjdzie do głowy np. zamknąć lotniska lub granice. Na to jednak niewiele mogę poradzić. Wierzę jednak, że mimo wszystko się uda.

Wyścig (przyjmijmy jednak mimo wszystko określenie zaproponowane przez organizatora) będzie rozgrywany na rowerach elektrycznych. Z tego co mi wiadomo, ja pojadę na E-Arii produkowanej przez Bianchi.

Myślę, że o samych rowerach przyjdzie mi się jeszcze nieco bardziej rozpisać. Tym bardziej, że wiedza na ich temat również bazuje na wielu szkodliwych stereotypach. Trochę to smutne, że nawet ludzie uważający się za specjalistów od kolarstwa, powtarzają bezmyślnie wyssaną gdzieś z palca opinię, że taki rower może rozwijać jedynie 25 km/h. „Szosa, która jeździ z taką prędkością, nie ma najmniejszego sensu” – powiadają, myląc najwyraźniej e-rower z hulajnogą. Dziwnym trafem na kończącej Giro E czasówce w Mediolanie przewidywana jest średnia prędkość przejazdu w granicach 37 km/h. Jak to możliwe?

Do tego jeszcze zapewne wrócę, a na razie cieszę się samą ideą wzięcia udziału w takim przedsięwzięciu. I poznania kolejnych fragmentów włoskich dróg, po których jeździć uwielbiam. Będzie tych relacji w najbliższym czasie zapewne sporo. Tutaj, ale również na bieżąco na moich kontach na Instagramie, Facebooku i Twitterze (zapraszam!). No i zapewne od czasu do czasu również w Eurosporcie.

Stay tuned! Październik zagra nam znowu włoską melodię!