Do kolarstwa (i do sportu w ogóle) podchodzę od jakiegoś czasu jak do lektury książki. Śledzę losy bohaterów i kibicuję im w realizacji ich celów. Cieszę się ich sukcesami, ale też godzę się z porażkami i z ciekawością obserwuję, jak schodzą ze sceny i ustępują miejsca kolejnym postaciom. Czasem zamykam oczy i próbuję sobie wyobrazić co czują, ale staram się nie zapominać, że jestem w tym spektaklu tylko widzem. Tak samo jak w przypadku książki jestem tylko czytelnikiem.
Biorę to, co autorzy mi oferują. Jeśli przedstawienie mi się nie podoba, zmieniam kanał, odkładam książkę i po prostu zajmuję się czymś innym. Nie próbuję ich poprawiać, bo doskonale rozumiem, że i tak nie mam na to żadnego wpływu.
Może to kwestia zwykłej dojrzałości, a może zawodowe doświadczenie, które każe mi pamiętać o tym, że ocenie tak naprawdę podlega wyłącznie to, co było, a nie to, co być mogło, ale się nie wydarzyło. A już tym bardziej nie to, co miało miejsce wyłącznie w moich wyobrażeniach.
Nie jest to wcale łatwe w świecie budowanym coraz częściej na filozofii przewidywań i zakładów. Ale można. Wystarczy pamiętać, że w „Fantasy Cycling Managerze” słowem-kluczem jest „fantasy”. Prawdziwych menedżerów kolarze i drużyny mają w realnym świecie. I tak naprawdę tylko oni wiedzą, czego mogą oczekiwać.
Wizyta w fabryce czekolady
Kiedy zrozumiałem, ile czasu marnuję na niekończące się dyskusje o tym, kto i dlaczego może, a nawet ba! „powinien” wygrać ten czy innych wyścig, odkryłem w sobie zupełnie nowy wymiar pasji, która trzyma mnie przy tej dyscyplinie. Oglądanie wyścigów z takim nastawieniem sprawia mi dużo większą radość niż kiedykolwiek wcześniej.
Bo ostatecznie w całej tej zabawie chodzi przede wszystkim o emocje, a nie o to, czy się „miało rację”.
Tegoroczne Giro było dla mnie jak wizyta w fabryce czekolady. Niemal każdego dnia oferowało coś wyjątkowego, prezentując całe bogactwo smaków. Było mnóstwo słodkich niespodzianek, jak zwycięstwo Taco van der Hoorna i fenomenalna wiktoria Lorenzo Fortunato na Zoncolan. Było też sporo goryczy, jak dolegliwości Tomka Marczyńskiego, pech Mikela Landy czy koszmarna kraksa Mateja Mohoricia.
Kibicowałem Remco Evenepoelowi, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie odegra w tym wyścigu znaczącej roli. Ale mocno wierzyłem, że wywiezie z Giro d’Italia to, po co tam pojechał: solidną lekcję kolarstwa. I pokory, bo przecież sam pomysł startu w pierwszej w karierze trzytygodniowej imprezie po blisko dziewięciu miesiącach przerwy od ścigania, można było traktować jako wyraz swego rodzaju buty. Jestem przekonany, że młody Belg wyjechał z Włoch jako zupełnie inny kolarz. Być może wróci w przyszłym roku. Jeśli dobrze przepracuje tę lekcję, rywale nie będą mogli spuścić go z oka nawet na chwilę.
Słaba obsada?
Ktoś napisał w komentarzu, że tegoroczna edycja była słabo obsadzona, że na liście startowej nie było wielkich nazwisk. Pozwolę sobie się nie zgodzić. Już pomijając obecność Bernala, Yatesa czy Nibalego, z których każdy ma na koncie wygrany przynajmniej jeden Wielki Tour, Bardeta albo Martina, łatwo zapomina się o tym, że za ich plecami czają się kolejni pretendenci do wielkich zwycięstw.
To właśnie jest jedna z pułapek wspomnianej na początku kultury zakładów, gdzie w algorytmie prognozującym wynik bierze się pod uwagę głównie wcześniejsze dokonania, pomijając zupełnie „ludzkie” czynniki, jak wola walki i determinacja. A tych nie sposób przecież odmówić np. Własowowi lub Ciccone, którzy obok Evenepoela również stoją u progu wielkich kolarskich sukcesów. Nie mają jeszcze „wielkich nazwisk”, ale Giro po raz kolejny pokazało, że nazwiska i palmares nie jeżdżą na rowerze.
Fascynowała mnie walka o zwycięstwo w wyścigu. Bernal nigdy nie był moim ulubieńcem, ale w chwili kryzysu pod Sega di Ala pokazał, że również jest człowiekiem. Trzymałem za niego kciuki z całej siły, by zdołał tę chwilę słabości przełamać.
Ale trzymałem je również za Yatesa i jego determinację do powetowania swojej klęski z 2018 roku. Nie udało mu się wygrać, ale raczej wyjeżdżał z Mediolanu z podniesioną głową. Nie mówiąc już o Caruso, który swoją szansę wykorzystał najlepiej jak potrafił. Ciekaw jestem, ilu internetowych znawców kolarstwa, potrafiących wyczytać ze statystyk niemal każdą przyszłość, miało 33-letniego Włocha w swoich notatkach na drugiej pozycji?
To właśnie w sporcie wydaje mi się najpiękniejsze: nieprzewidywalność. A pod tym względem tegoroczne Giro d’Italia z całą pewnością nie rozczarowało.
Wielkie włoskie święto
Dla mnie ten wyścig był o tyle wyjątkowy, że mogłem go znowu dotknąć z bliska, w dodatku z takiej perspektywy, z jakiej nigdy wcześniej nie miałem szansy go oglądać. Przejechanie kilku fragmentów trasy wśród włoskich i słoweńskich kibiców, przejazd pod bramą mety w Gorizji i Cortinie d’Ampezzo, jazda koło w koło z kilkoma włoskimi legendami kolarstwa czy codzienne prezentacje i podpisywanie listy w bliskiej obecności Trofeo Senza Fine były absolutnie wyjątkowym przeżyciem. Nawet ze świadomością, że to przecież tylko fajna zabawa.
Ale to również jest jeden z kluczy do zrozumienia fenomenu Giro d’Italia, które oprócz emocji sportowych i promocji tego pięknego kraju oferuje przede wszystkim atmosferę trzytygodniowego święta, w czasie którego ludzie gromadzą się przy drogach przede wszystkim po to, by się wspólnie bawić.
I to również jest coś, o czym bardzo łatwo jest zapomnieć, gdy się ten sport ogląda wyłącznie z perspektywy oczekiwań, przewidywań i sprawdzania, czy się „miało rację”: w kolarstwie kluczem do sukcesu jest współpraca: lokalnych społeczności, miast, sponsorów, organizatorów, służb technicznych, ekip, kolarzy i kibiców. Nie byłoby fenomenu Giro d’Italia bez zaangażowania ich wszystkich. Bez tego „Amore Infinito” byłoby tylko zwykłym reklamowym hasłem. Tymczasem ta miłość od 112 lat angażuje tych wszystkich ludzi i spaja ich bez reszty. Wszak nie bez powodu jednym z fundamentów powstania tej imprezy była idea zasypania gigantycznych podziałów między poszczególnymi regionami Włoch.
Zapewne za kilka dni rozpoczną się przygotowania do kolejnej edycji. Za kilka miesięcy poznamy trasę i usłyszymy, jakie historie tym razem zechcą nam opowiedzieć organizatorzy. Znów zobaczymy podświetlone na różowo najpiękniejsze włoskie miasta. Później poznamy aktorów, którzy wezmą udział w tym spektaklu, a na początku maja świat znów na trzy tygodnie zrobi się nieco bardziej różowy niż zwykle.
Ja już nie mogę się doczekać.
Foto: Ferrari/La Presse, Giro d’Italia