Lekcje, których nie odrobiliśmy

W poniedziałek 6 września w Wielkiej Brytanii rozpoczął się Tour of Britain, 8-etapowa impreza kategorii Pro, czyli drugiej po World Tourze wg hierarchii UCI. Miałem przyjemność skomentować w Eurosporcie wespół z Igorem Błachutem pierwsze dwa etapy tego wyścigu.

Naszą szczególną uwagę zwróciły – oprócz przepięknych okoliczności przyrody, w jakich rozgrywana jest impreza – nieprzebrane tłumy kibiców zgromadzonych w wielu miejscach trasy. Stało się to pretekstem do dłuższej rozmowy na temat zmiany, jaka w ciągu ostatnich dwóch dekad nastąpiła w brytyjskim kolarstwie i ogólnie w całym sporcie. Do samej rozmowy wrócę za chwilę, na początek dwie ciekawostki.

Tour of Britain po raz pierwszy w 17-letniej historii startował z Kornwalii. Trzy dni przed startem wyścigu otwarto West Kernow Way – ponad 240-kilometrową trasę grawelową, wijącą się w dużej części wzdłuż wybrzeża półwyspu i po lokalnych wzniesieniach.

West Kernow Way. Źródło: materiały prasowe Tour of Britain

Dzisiaj przeczytałem kolejną informację, dotyczącą tego samego hrabstwa, jednego z wielu odwiedzanych przez peleton. Obecność w okolicy dużej imprezy wykorzystano do zatwierdzenia do realizacji projektu budowy nowego ośrodka dla kolarzy, obejmującego m.in. zamkniętą pętlę dla szosowców, tor dla BMX, tor przełajowy i inne atrakcje.

Bardzo ciekawie brzmią przy tym wypowiedzi przedstawicieli lokalnych władz, którzy argumentowali potrzebę stworzenia takiej inicjatywy.

Centrum kolarskie ma być dla wszystkich zachętą do większej aktywności. Ma nie tylko zapewnić uprawiającym sport wyczynowy bezpieczne miejsce do treningu, z dala od ruchliwych dróg. Ma być też miejscem dostępnym dla osób niepełnosprawnych i dla wszystkich zmagających się z problemami psychicznymi i fizycznymi. Chcemy, żeby trafiała tutaj również młodzież ze szkół, która będzie mogła nauczyć się zasad bezpiecznej jazdy.

Tyle pan Steve Doble, członek lokalnego parlamentu. Można by w tym miejscu przytoczyć również wypowiedź reprezentanta lokalnej izby lekarskiej, zwracającego uwagę na ogromny problem z cukrzycą i otyłością oraz tłumaczącego prostą – wydawać by się mogło – zależność między zdrowiem społeczności a jej samopoczuciem i komfortem życia.

Można, ale mnie już po pierwszych zdaniach zrobiło się smutno, bo pokazują one nieprawdopodobną przepaść dzielącą brytyjski sposób myślenia o sporcie od naszego.

Projekt nowego ośrodka rowerowego w Kornwalii (UK). Źródło: Rada Kornwalii

Moja pamięć to kiepski argument, ale na przestrzeni ostatnich lat nie przypominam sobie żadnej podobnej inicjatywy, budowanej pod pretekstem odwiedzin Tour de Pologne. Wciąż pokutuje u nas myślenie, że pokazanie ładnych obrazków z trasy załatwia sprawę, bo przecież głównym zadaniem kolarstwa jako sportu jest promocja lokalnej turystyki.

W naszym myśleniu o kolarstwie ograniczamy się niemal wyłącznie do tego, co widzimy w relacjach telewizyjnych. Chcielibyśmy być jak Tour de France, na którym zresztą niemal od początku istnienia polska impreza się wzorowała. Mało kto jednak zwraca uwagę na to, że już w samej „książce wyścigu” Wielkiej Pętli przy opisie niemal każdego miasta statu i mety jedną z najważniejszych informacji jest ta, która dotyczy lokalnej infrastruktury sportowej: liczba mieszkańców / liczba klubów sportowych / liczba aktywnie trenujących i najważniejsze organizowane wydarzenia. My widzimy tylko widoczki i zameczki i najlepiej, żeby tylko o nich opowiadali komentatorzy.

I tu wracam do naszej rozmowy z Igorem, który przypomniał, że brytyjska rewolucja w sporcie miała swoje źródło w przegranych z kretesem igrzyskach w Atlancie. Brytyjczycy zrozumieli, że pod względem sportowym znaleźli się na dnie.

Oni postanowili się od niego odbić, przebudowując całkowicie swój sposób myślenia i inwestując w tę przebudowę ogromne środki i wysiłek, które pierwsze efekty przyniosły dopiero po wielu latach (celem były igrzyska w Londynie w 2012 roku).

My wciąż z trudem utrzymujemy głowy na powierzchni, ale za to nie mamy sobie równych jeśli idzie o szukanie wymówek. 14 medali przywiezionych z Tokio (co jest zasługą zaledwie pięciu dyscyplin) to „najlepsze igrzyska w XXI wieku”. I jakoś się to kręci.

W święcącej z roku na rok coraz większe sukcesy Wielkiej Brytanii jeden etap wyścigu kategorii Pro to pretekst do co najmniej dwóch potężnych inicjatyw na rzecz zdrowia i aktywności fizycznej. W dumnej Polsce mamy za to „kolarską Ligę Mistrzów” i nową ściankę w Przemyślu, która być może przez kilka lat będzie na parę dni rozpalać wyobraźnię siedzących za klawiaturami znawców życia, pastwiących się nad schyłkiem formy Kwiatkowskiego lub Majki.

I dalej będzie się to jakoś kręcić…

Foto: Flickr / Darren Griffiths

Kolejność rzeczy

Poniższy tekst opublikowałem wczoraj na facebookowej grupie Eurosportu „Wkręceni w kolarstwo”. Wywiązała się pod nim dość ciekawa dyskusja. Ponieważ jednak nie wszyscy tam zaglądają, postanowiłem podzielić się tą myślą również tutaj.

Nie mam gotowych odpowiedzi, jak rozwiązać opisane niżej problemy. Mam mnóstwo pytań. Ale może w końcu trzeba zacząć je głośno zadawać?


Powszechnie wiadomo, że pierwszym Brytyjczykiem, który wygrał wyścig Tour de France był Bradley Wiggins.

Miało to miejsce w roku 2012. Mało kto jednak pamięta, że zanim Wiggo został uhonorowany tytułem szlacheckim za zwycięstwo w Wielkiej Pętli, miał na koncie sześć tytułów mistrza świata i trzy złote medale olimpijskie w kolarstwie torowym. Wespół z Markiem Cavendishem i kilkoma innymi zawodnikami byli jednymi z pierwszych „owoców” brytyjskiego programu rozwoju kolarstwa, zainicjowanego jeszcze pod koniec ubiegłego wieku. Programu, który zanim przyniósł Wielkiej Brytanii medale i zwycięstwa w najważniejszych imprezach, kosztował dziesiątki milionów funtów i zaangażowanie setek, jeśli nie tysięcy ludzi.

Sukcesy w sporcie dwumilionowej Słowenii również nie wzięły się z tego, że nagle pojawiło się tam kilku panów ze strzykawkami, jak to lubią przedstawiać zwolennicy tanich teorii spiskowych. Pomijając dość bogate tradycje sportowe byłej Jugosławii, Słoweńcy tuż po uzyskaniu autonomii postawili na sport jako na jeden z najważniejszych czynników napędzających zainteresowanie ich krajem, który odwiedza co roku więcej turystów, niż mieszka tam ludzi. 

Aktywne uprawianie sportu deklaruje blisko dwie trzecie Słoweńców, a jednym z najważniejszych elementów całego systemu, który wciąż uważają za mocno niedoskonały, są lekcje wychowania fizycznego i dość mocno rozwinięty program skautingu, dzięki któremu wyławiane są talenty, rozwijane później przez wykwalifikowanych trenerów. O finanse na szkolenie młodzieży w dużej mierze dba państwo, ale sporą część dokładają rodzice, choćby angażując się lokalnie w pozyskiwanie sponsorów.

A teraz spójrzmy wokół siebie. 

Nie, to nie jest post o złym PZKol, bo większość związków sportowych w naszym kraju to w dużym stopniu lustrzane odbicie naszego podejścia do wielu spraw: ciągłego narzekania i braku chęci do kiwnięcia palcem.

Kilka lat temu zostałem przez znajomych poproszony o pomoc pewnemu klubowi w napisaniu oferty dla potencjalnego sponsora. Pogadałem z właścicielem klubu, który bez ogródek przyznał, że pieniądze to on przygarnie chętnie, ale nie chciałby się do niczego zobowiązywać, bo „wicie-rozumicie, te dzieciaki jak skończą szkołę to i tak sobie pójdą w cholerę, więc po co ja mam to sobie brać na głowę”

I to nie jest jednostkowy przypadek, tak to wygląda w wielu miejscach. Nie mówiąc już o tym, że po skończeniu szkoły średniej potencjalny zawodnik wpada w szkoleniową „czarną dziurę” – pieniędzy na jego szkolenie kluby nie mają, bo znika z państwowego systemu. 

Na końcu tego całego procesu są kibice, którzy „mają oczekiwania”: medali na igrzyskach, tytułów mistrzów świata, wygranych w Wielkich Tourach. 

Fun fact: przed mistrzostwami świata w Yorkshire w 2019 roku ujawniłem informację o tym, że związkowi działacze nie ogarnęli strojów dla kolarskiej kadry. O ubranie męskiej elity zadbał za własne pieniądze selekcjoner kadry. 

Kibice w „geście solidarności” ogłosili zbiórkę na zakup strojów. Zebrali… coś koło 1400 złotych. Pomijając, że sama inicjatywa nie należała do najlepiej przemyślanych, była poniekąd ciekawym testem na nasze „zaangażowanie”. Ale niech no tylko Majka lub Kwiatek za wcześnie „strzelą” na trasie… 

Kończąc ten nieco przydługi wywód, proponuję rozejrzeć się wokół siebie i trzy razy zastanowić przed napisaniem kolejnego komentarza o tym, że „Majka znowu nie wygra Wielkiego Touru”. Tych kilku chłopaków, którzy dziś jeżdżą w World Tourze, zawdzięcza to niemal wyłącznie sobie. Ich własnej determinacji i dążeniu do spełniania ich własnych marzeń. 

Chcemy to zmienić i częściej się cieszyć z sukcesów? Zacznijmy od siebie. Choćby od tupnięcia nogą w szkołach naszych dzieci, żeby na wuefie robili coś więcej niż prezentacje.

Foto: Szymon Sikora / MŚ w kolarstwie torowym Pruszków 2019

Prawo do milczenia

Tak się złożyło, że w poniedziałek miałem dyżur wideo, więc obraz płaczącej Igi Świątek przewinął mi się przez monitor co najmniej kilka razy. Patrzyłem, jak na długie minuty chowa w ręczniku twarz, a w uszach brzmiał mi genialny komentarz Marka Furiana o samotności sportowca.

Marek mówił o tenisie, że jest sportem przegranych, bo po turniejowych drabinkach wspina się wiele zawodniczek i zawodników, ale miejsce na szczycie jest tylko jedno. Ale tak jest przecież niemal w każdym sporcie. I każdy sportowiec ma tę świadomość, że wygrana to raczej rzadki przywilej niż oczywistość. A mimo to staje na starcie kolejnych zawodów i za każdym razem od początku zaczyna tę samą drogę. I pokonuje ją najczęściej niemal całkiem samotnie, walcząc nie tylko z rywalami, ale przede wszystkim z samym sobą.

Kilka dni temu Justyna Kowalczyk-Tekieli napisała kapitalny felieton o tym, jak dziś podchodzi do sportu i igrzysk oraz w jaki sposób traktowała je wcześniej. Napisała w nim m.in. „nie każdy jest stworzony do wygrywania, ale każdy na igrzyskach powinien przesunąć swoją granicę możliwości”.

Jestem sobie w stanie wyobrazić, że głównym powodem łez Igi było właśnie to, że nie zdołała przekroczyć tej granicy, którą sama sobie określiła i osiągnąć tego celu, który dla niej samej był najważniejszy. I z tym żalem została na koniec całkiem sama.

Jestem sobie w stanie wyobrazić, że to samo czuli Michał Kwiatkowski, Rafał Majka, Ania Plichta, Kasia Niewiadoma i każdy inny sportowiec, który poświęcił długie miesiące przygotowań, podporządkowując swoje życie tylko jednemu celowi, by na koniec nie móc go osiągnąć. Nie mówiąc już o takich pechowcach jak Mathieu van der Poel, któremu przez idiotyczny błąd sztabowców nie było dane nawet sprawdzić, czy jest w stanie zbliżyć się do granicy swoich możliwości. Wszyscy na koniec byli rozgoryczeni. I wszyscy z tą goryczą zostali w praktyce całkiem sami.

Sport, mimo dziesiątek kamer i milionów ludzi przed telewizorami, okazuje się bowiem na koniec dnia jedną z najbardziej samotnych aktywności człowieka.

Ktoś mi kiedyś zarzucił, że toczę jakąś krucjatę przeciw kibicom, a to przecież dla nich ten cały wysiłek. To oni „robią” oglądalność, za którą idą sponsorzy, to oni dają pracę dziennikarzom, a poza tym sport bez kibiców w ogóle nie ma większego sensu. Mają więc owi kibice pełne prawo mieć oczekiwania i obficie korzystać z prawa do krytyki, gdy „ich” sportowcy tym oczekiwaniom nie sprostają.

Żadna to krucjata. Jednak nie potrafię przejść obojętnie wobec traktowania sportu przez niektórych kibiców jak przez księgowego, który w księgach widzi tylko stronę „winien”.

Pasjami uwielbiam niekończące się dyskusje o tym, że od sportowców należy wymagać, bo przecież „mają sponsorów i kontrakty”. Gdyby się dłużej poskrobać w czuprynę można by z czasem dojść do pytania, co musieli zrobić, żeby owe kontrakty podpisać a sponsorów pozyskać, ale przeciętny sportowy kibic aż tak daleko w przeszłość nie wybiega.

Historia Kwiatkowskiego jako dzieciaka zasuwającego latami, by w przyszłości stać się znakomitym kolarzem, kanapowego widza zupełnie nie interesuje. Wcześniejsze dokonania też nie mają większego znaczenia. Widz ma przecież oczekiwania tu i teraz, zatem nawet jeśli sportowiec przed laty wywalczył jakieś tytuły, które rozpierały wówczas kibicowską dumę, winien te sukcesy regularnie powtarzać. Duma przecież nie boli tylko wtedy, gdy człowiek od niej aktualnie puchnie. Zaś głównym celem sportowca, jak przekonywał mnie niedawno jeden z dyskutantów, jest „przejście do historii”.

Kibica nieszczególnie interesuje czas spędzony przez sportowca na przygotowaniach. Chce startować – musi trenować, prosta sprawa. W końcu to jego praca, chociaż akurat ten argument również bywa zwodniczy, by gdy sportowiec wykonuje pracę zleconą mu przez przełożonych, to się również wcale kibicom nie musi podobać. Wtedy byłego mistrza świata bez cienia zażenowania nazywają „woziwodą”.

„Jak byś się nie obrócił, dupa zawsze z tyłu” – jak mawiał mój znajomy. Widz ma prawa, sportowiec ma obowiązki. Ma startować, ma wygrywać i najlepiej, żeby robił to w sposób przekonujący, upokarzając największych rywali. Wtedy się z dumy puchnie najszybciej. A! No i koniecznie przed 18:30, bo później szanowny pan kibic ma już inne plany.

Ktoś w tym miejscu pewnie powie, że przesadzam, ale historia nas uczy, że nieuprawniona krytyka, która pozostaje bez reakcji, z czasem przekształca się w otwartą nienawiść i fizyczną agresję. Na ogół tylko z tego powodu, że ktoś nie sprostał oczekiwaniom widzów. Fizyczne ataki na sportowców nie należą już niestety do rzadkości.

W dużej mierze „zasługą” kibiców jest też sytuacja, w której nazwisko psychologa staje się niemal na równi rozpoznawalne z nazwiskiem sportowca, którym się opiekuje, a gros czasu poświęconego na przygotowania do najważniejszych imprez to w dzisiejszych czasach tzw. trening mentalny, w którym pracuje się m.in. nad radzeniem sobie z presją i oczekiwaniami. Niczego nie odbierając rzecz jasna Darii Abramowicz, która jest doskonała w tym co robi i przed której życiową mądrością i wiedzą w pokorze chylę czoła, ale nie wydaje mi się zupełnie normalną sytuacja, w której sportowiec, by sięgnąć po upragnione trofeum, musi się odciąć od kontaktów z całym światem, by go nie dosięgły „życzliwe rady” i „krytyka” kibiców.

Rezygnacje nawet najlepszych sportowców z udziału w najważniejszych imprezach właśnie z powodów problemów mentalnych są dziś coraz częstsze. I jakoś wciąż nie skłaniają do refleksji, za to znacznie częściej wywołują głupawe uśmiechy na twarzach i kolejne komentarze, że „w głowach się już poprzewracało”.

Wolność wypowiedzi i prawo do krytyki nie są wartościami, które nie podlegają żadnym regułom. Czasem po prostu trzeba jeszcze wiedzieć, kiedy i co wypada powiedzieć.

Gdy we wtorek rano Adam Probosz w przepięknej przemowie dziękował Mai Włoszczowskiej za długie lata wspaniałych emocji, jakich nam wszystkim dostarczyła, na kolarskiej grupie krzykliwa garstka „znawców tematu” dzieliła się ze światem przemyśleniami, że do Tokio pojechała wyłącznie za zasługi (a to tylko jedno z bardziej życzliwych stwierdzeń).

I jasne, można to wszystko zbyć wzruszeniem ramion, że to wyłącznie tyrady życiowych przegrywów, którzy sami niczego nie osiągnęli. Najczęściej jednak jedna durna wypowiedź pociąga za sobą kolejne. Jeden z najbardziej wzruszających momentów tych igrzysk, zamykających okres wspaniałej sportowej kariery dwukrotnej medalistki, jakiejś grupie ludzi będzie się kojarzył z internetową defekacją, bo ktoś akurat w tej chwili poczuł silne pragnienie, aby „mieć rację”.

Jeśli nie zaczniemy na takie sytuacje reagować, wkrótce zostanie nam do oglądania wyłącznie symulacja sportu, bo ci, wobec których dziś czujemy się „w obowiązku” dzielić dobrymi radami, wkrótce skończą jako fizyczne i psychiczne wraki. Nie da się przecież bez końca tkwić w bańce. Pewnego dnia ten internetowy wyrzyg w końcu do sportowca dotrze.

Kto wtedy pospieszy z „dobrą radą”, by go zachęcić po raz kolejny do walki? I dla kogo właściwie będzie miał walczyć? Dla ludzi, którzy nie potrafili skorzystać z prawa do milczenia? Którzy nie czując smaku jego potu i trudności ze złapaniem oddechu przyznali sobie prawo do kategorycznych ocen? Którzy na koniec stwierdzą, że nie bawił ich w wystarczająco satysfakcjonujący sposób?

„Wam, drodzy kibice, życzę i wyrozumiałości, i powodów do łez radości!” – zakończyła swój felieton Justyna Kowalczyk-Tekieli.

Obiema rękoma się pod tym podpisuję, choć mam wrażenie, że nad tą „wyrozumiałością” czekają nas lata ciężkiej pracy. I jeśli dzisiaj nie zaczniemy, cieszyć się sportem z każdym kolejnym dniem będzie nam coraz trudniej.