Nie dajmy się zwariować. Czarny to również kolor

Bardzo ciekawa dyskusja wywiązała się pod wpisem na facebookowym profilu BIKE EXPO. Jego autorzy zalecają kolarzom zwiększenie swojego bezpieczeństwa przez jazdę w jaskrawych i dobrze widocznych strojach. Trudno się z tym nie zgodzić, ale przyznaję, że chociaż z zasady podpisuję się pod wszystkim, co może poprawić bezpieczeństwo kolarzy na drodze, tak w tym konkretnym przypadku piaskiem w trybach chrzęści mi drobna manipulacja, której – prawdopodobnie nieświadomie – ulegli autorzy tego skądinąd słusznego postulatu.

Jakiej manipulacji? O tym za moment.

Na początku drobne zastrzeżenie: każde działanie, które może poprawić nasze bezpieczeństwo na drodze, jest na wagę złota. Jazda z oświetleniem (również w dzień, choć prawo tego bezpośrednio nie wymaga), używanie kasku (także nieobowiązkowe, ale wiele mówiące o stosunku kolarza do innych uczestników ruchu), nie wspominając już o takich oczywistościach jak jazda sprawnym rowerem (jeśli komuś brzmi to jak banał, proponuję wejść na którąś z grup poświęconych rowerowemu „doradztwu”; wrzucane tam przez ludzi zdjęcia sprzętu, który od lat powinien spoczywać na złomie, potrafią naprawdę podnieść ciśnienie). Założenie jest proste: kolarska aktywność nierozerwalnie związana jest z ryzykiem. Wychodząc na rower powinniśmy zrobić wszystko, żeby to ryzyko minimalizować.

Jeśli mamy poczucie, że nasze bezpieczeństwo poprawi ubieranie się w jaskrawe stronie, ubierajmy. Ale osobiście nie czyniłbym z tego zalecenia, wokół którego warto rozpętywać gorącą dyskusję. Dlaczego? Ano dlatego, że – w moim przekonaniu – nie jest to autorski pomysł ludzi jeżdżących na rowerach, ale sprytne zagranie szeroko pojętego lobby motoryzacyjnego, które uwielbia przenosić odpowiedzialność za nieostrożną jazdę kierowców na innych uczestników ruchu.

Jestem z natury bardzo przekonany do roli nauki w różnych aspektach codziennego życia, ale jednocześnie mam w sobie duży sceptycyzm wobec bezkrytycznego posługiwania się badaniami, realizowanymi pod obronę konkretnej tezy. Wykształcenie dało mi jakieś pojęcie o tym, w jaki sposób należy realizować badania naukowe, ale również o tym, jak łatwo je wykorzystać do niewinnych z pozoru manipulacji. Jeśli chcemy coś udowodnić, to bez problemu znajdziemy na to „naukowe” dowody.

W taki sposób na przykład przeciwnicy jazdy w kaskach podpierają swoje stanowisko wynikami badań, z których płynie wniosek, że kierowcy widząc rowerzystę w kasku przejeżdżają bliżej niego, uważając go za „chronionego”. Oczywiście nikt nie wnika w warunki, w jakich przeprowadzano ten eksperyment i nie zawraca sobie głowy takimi zmiennymi, jak na przykład pozycja człowieka na rowerze. W przypadku kolarza szosowego przeciętny kierowca nie ma szans na sprawdzenie, co rowerzysta ma na głowie, bo ten jest zwykle tak pochylony, że widać to dopiero z bliska. Ale „badania mówią, że jazda w kasku zmniejsza bezpieczeństwo kolarza”. No cóż. Jeśli chcemy, żeby tak mówiły…

W kwestii koloru kolarskiej odzieży jest podobnie. Wyniki badań z pewnością nam powiedzą, że żółta koszulka jest lepiej widoczna od czarnej. Ale czy zawsze? Na tle pola kwitnącego rzepaku również? A w pomarańczowej bluzie na tle jesiennego lasu też będziemy bardziej widoczni? Jakoś nie jestem przekonany.

Jaki efekt chcesz osiągnąć, taki dostarcz wynik

Po co więc robi się takie „badania”? Najczęściej niestety po to, by przerzucić odpowiedzialność z kierowców na innych uczestników ruchu. Zwłaszcza w Polsce, która słynie z wiktymizacji ofiar wypadków, byle tylko w żaden sposób nie ograniczać prawa kierowców do niepodzielnego panowania na drodze. Jeśli ktoś nie wierzy, to polecam przestudiować długą listę argumentów przeciwko powszechnemu w cywilizowanym świecie pierwszeństwu pieszych wchodzących na przejście (dopiero od lipca ma wejść w życie także u nas) oraz bogate orzecznictwo w przypadku potrąceń na przejściach, gdzie nierzadko schorowane staruszki podlegały nagle gwałtownemu ozdrowieniu i rączo wbiegały pod koła niczego się nie spodziewających i Bogu ducha winnych kierowców. A wszystko to w majestacie prawa i poparte rozległymi dowodami i badaniami biegłych.

Innym przykładem jest całkowicie opacznie u nas rozumiana tzw. zasada ograniczonego zaufania, z której treści literalnie wynika, że jej stosowanie służy przede wszystkim do tego, by wśród uczestników ruchu wyłowić tego, którego zachowanie wskazuje niestosowanie się do przepisów i zachowanie potencjalnie niebezpieczne dla innych. Ale ponieważ u nas łatwiej wskazać palcem te wyjątki, które jeżdżą zgodnie z przepisami, odwrócono jej znaczenie w taki sposób, by łatwiej było obciążać odpowiedzialnością ofiary. Tłumaczy się im wówczas, że „nie powinny były zakładać, że są bezpieczne, gdyż zasada ograniczonego zaufania mówi, że…” itd.

Na marginesie: jeden z najwyżej pozycjonowanych w Google serwisów internetowych adresowanych do kandydatów na kierowców „wyjaśnia”, że owa zasada „mówi głównie o tym, że zdarzają się na drodze sytuacje, w których bezwzględne stosowanie się do innych zasad ruchu drogowego i przepisów nie jest najważniejsze”. Tak, to prawdziwy cytat.

Co to ma wspólnego z ubieraniem się na kolorowo? Ano właśnie to, że stosuje się tutaj niemal identyczny mechanizm. Ubierasz się na czarno? Czuj się winny, jeśli coś ci się stanie, bo nie dałeś biednemu kierowcy szansy na to, żeby cię w porę zauważył.

Otóż nie. Czuj się dobrze, bo przecież przede wszystkim po to poszedłeś na rower, żeby sobie poprawić samopoczucie. Jeśli nie czujesz się komfortowo w fikuśnych gaciach w jaskrawych kolorach, to nie zmuszaj się do tego wyłącznie po to, żeby nie narazić na szwank dobrego samopoczucia mijających i wyprzedzających cię kierowców. To oni mają wynikający bezpośrednio i wprost z przepisów OBOWIĄZEK zachowania ostrożności i jazdy z taką prędkością i w taki sposób, by nie narazić na niebezpieczeństwo innych uczestników ruchu.

Nawiasem mówiąc: ty masz takie same obowiązki, gdy jeździsz na rowerze. Ale zakładanie na tyłek kolorowych ciuchów do nich nie należy. Lubisz? Spoko. Nie lubisz? Też spoko.

Chcemy ułatwić innym życie i stać się bardziej widoczni na drodze? Róbmy to. Ale nie dajmy sobie wmówić, że ubieranie się na kolorowo to nasz obowiązek.

Zaświecenie sobie pod siedzeniem widocznej w każdych okolicznościach i w każdych warunkach pogodowych lampki jest dużo lepszym pomysłem na to, żeby zapewnić ci widoczność. I to już bynajmniej nie jest kwestia czyjegokolwiek samopoczucia lub gustu. To po prostu sprawa rozsądku.

(No chyba że jazdę z oświetleniem uniemożliwia ci „kolarskie” ego, ale na to nie ma już żadnego lekarstwa i sposobu).

Foto oficjalnie kradzione od eroe.cc. „Najlepsze Bibsy Świata” wożę na własnym siedzeniu i niechętnie zamieniłbym na inne. Są zawodowo czarne i nie czuję w związku z tym żadnych wyrzutów sumienia ani wyjeżdżając na szosę, ani wracając z niej bogatszy o ślady błota.

Nawet piloci kamikadze zakładali hełmy. (A ten Czykier ciągle o kaskach…)

Przy okazji niedawnej przeprowadzki wpadła mi w ręce zabawna książeczka Roberta H. Franka „Dlaczego piloci kamikadze zakładali hełmy? Czyli ekonomia bez tajemnic”. Nie pamiętam już dobrze, z jakiego powodu ją kupiłem. Prawdopodobnie, jak moje dzieci były jeszcze małe, chciałem być przygotowany na rozmaite trudne pytania. Jak bowiem sugeruje sam podtytuł, to nie jest książka o rowerach, ale o przeróżnych, na pozór banalnych zjawiskach, z których znaczenia nie zawsze zdajemy sobie sprawę. A powinniśmy.

Kupiłem ją więc dawno temu, przeczytałem i odłożyłem gdzieś wysoko na półkę. Odnalazłem niedawno i naturalnie tytuł przypomniał mi o powracającej raz po raz dyskusji o konieczności używania przez kolarzy kasków. Gdybym był naiwny, pewnie pomyślałbym, że już sam argument „nawet piloci kamikadze używali hełmów” powinien zamykać wszelkie dyskusje, w których na ogół w ogóle nie chodzi o realnie rozwiązanie jakiegokolwiek problemu, ale po prostu o wygranie słownej potyczki. Ale z naiwności dawno już wyrosłem.

Znam osobiście kilka osób, które na każdą rowerową przejażdżkę zakładają kask, ale w internecie do upadłego bronią prawa do jazdy bez niego. Powołują się przy tym na najbardziej wymyślne wyniki badań, z których lwia część powstała dobre 30 lat temu, czyli w czasie, gdy rowerzystów a drogach było jak na lekarstwo, a świat szykował się do kolejnych boomów motoryzacyjnych. W samej Polsce liczba samochodów w latach 1990-2010 wzrosła blisko czterokrotnie. Na świecie nieco mniej, bo punkt wyjścia był znacznie wyższy, ale to nie zmienia faktu, że przez lata ton dyskusji na temat bezpieczeństwa na drogach narzucały niemal wyłącznie koncerny motoryzacyjne. To nie świadczy oczywiście o tym, że badania same w sobie są złe, ale o tym, że przy powoływaniu się na nie warto uwzględnić nieco szerszy kontekst i okoliczności, w jakich były realizowane.

Mnie osobiście najbardziej bawi przytaczany często argument, również wynikający z odpowiednich badań, który zdaje się sugerować, że kierowcy przejeżdżają bliżej obok tego rowerzysty, który ma na głowie kask. Nie przeczę, że w istocie może tak być, ale bardzo chciałbym wiedzieć, na jakich rowerach poruszali się biorący udział w tym badaniu ludzie. Bo kiedy jadę samochodem za kolarzem na szosówce, to ostatnią rzeczą, jaką widzę jest to, czy ma na głowie kask czy nie. Chyba że ktoś ma pozycję „małpy na szlifierce”, jak to zwykle obrazowo opisuje Piotrek Klin.

Korzystajmy więc z badań w akademickich dyskusjach do woli, ale nie zapominajmy o tym, że nie opisują one niezmiennych praw fizyki, ale pewne socjologiczne obserwacje, których wyniki w Polsce i w Australii mogą być od siebie zupełnie odległe, choćby z uwagi na różnice kulturowe.

No dobra, a o co chodzi z tymi pilotami? W zabawnej książeczce Franka jest to zaledwie króciutki epizod, dający jednak sporo do myślenia. Okazuje się bowiem, że u podstaw tego z założenia beznadziejnego pomysłu (piloci kamikadze nie spodziewali się wracać do domu, choć podobno i takie przypadki się zdarzały), leżało minimalizowanie ryzyka niepowodzenia misji. Chodziło o to, żeby dolecieć do celu i zrealizować zadanie, nie narażając ojczyzny na straty w materiałach wybuchowych.

To nie czas i miejsce na recenzowanie humanitaryzmu japońskich dowódców podczas II Wojny Światowej. W pewnym sensie jednak Frank wjeżdża z tymi pilotami cały na biało w dyskusję o jeździe w kaskach. Wydaje mi się bowiem, że kluczowym pytaniem, jakie można postawić w tej sytuacji brzmi następująco: „na czym polega nasza „misja”, gdy wychodzimy na rower?”.

Jeśli na tym, żeby się przejechać, potrenować, przewietrzyć głowę, naładować endorfinami, a potem bezpiecznie wrócić, nie narażając siebie i innych oraz nie ryzykując, że wszyscy będziemy się składać na ewentualne koszty leczenia (w Polsce wciąż zatrważająco niska jest świadomość tzw. społecznych kosztów wypadków, liczonych w tłustych miliardach złotych), konieczność jazdy w kasku nasuwa się właściwie sama. Wzorem japońskich dowódców powinniśmy minimalizować ryzyko, by nasza misja się powiodła.

Ale jeśli naszym celem jest wygranie dyskusji w internecie, to spoko, kasków nie zakładajmy. Wojownicy klawiatur nie muszą. Siedząc w nich przed ekranem mogliby wyglądać co najmniej głupio.

Edukować? Tak. I straszyć karami

Coraz rzadziej daję się wciągnąć w internetowe dyskusje na temat bezpieczeństwa na drodze. Szkoda czasu. Głównie z uwagi na sposób prowadzenia tych dysput, o którym pisałem jakiś czas temu tutaj. Już dawno nie dowiedziałem się tą drogą niczego nowego, za to niemal za każdym razem przekonuję się o tym, w jak kiepskiej kondycji jest nasza edukacja, o znajomości prawa nie wspominając.

Nie znaczy to jednak, że nie jestem na bieżąco. Mam pewną grupę znajomych, którzy nieustannie podsyłają mi linki do takich dyskusji, a czasami wręcz całe ich obszerne fragmenty, pytając co sądzę na ich temat. To miłe, choć trochę niezasłużone. I najczęściej uprzejmie podpowiadam, żeby nie marnowali swojego czasu na kopanie się z koniem. Mój były szef miał takie powiedzonko: „nie ucz świni angielskiego, bo stracisz czas i wkurwisz świnię”. Coś w tym jest, choć warto oszczędzić przede wszystkim własne nerwy.

Ale jedna rzecz zwróciła ostatnio moją uwagę i to z jej powodu postanowiłem napisać niniejszy tekst: powracający raz po raz postulat, że nie należy gmerać w prawie, tylko edukować uczestników ruchu i ewentualnie piętnować tych, którzy na edukację są odporni. Zwykle ów postulat poparty jest „argumentem”, że jak ktoś chce sobie sam zrobić krzywdę, to nie należy mu za bardzo przeszkadzać.

Edukacja? Wolne żarty

Owszem, porywa mnie wizja powszechnej edukacji jako remedium na problemy z bezpieczeństwem na drogach. Tyle tylko, że jest zwykłą utopią, bo najzwyczajniej w świecie nie działa, w każdym razie samodzielnie. A nie działa z bardzo prostego powodu: jest wbrew ludzkiej naturze.

Gdyby ludzie poprzestawali na tym, czego się nauczyli, prawdopodobnie nadal pocieraliby kamieniem o kamień. Mamy jednak w głowach coś takiego, co każe nam nieustannie kwestionować naszą dotychczasową wiedzę i szukać nowych sposobów na realizowanie tego, z czym dotychczas sobie świetnie radziliśmy.

Ewolucja wyposażyła nas w dwie nogi uznając, że powinny nam wystarczyć do przemieszczania się z miejsca na miejsce. To człowiek wymyślił, że w tym samym celu może dosiąść osła. Kilka tysięcy lat później wynalazł rower, a chwilę później automobil, czym doprowadził do tego, że może przestały nas w końcu doganiać tygrysy, ale zaczęliśmy ginąć pod kołami własnych wynalazków. Natura ewidentnie nie znosi próżni.

Problem z ruchem drogowym polega jednak na tym, że jest on względnie bezpieczny dla jego uczestników tylko wtedy, gdy wszyscy zachowują się w sposób przewidywalny dla innych. To dlatego tęgie głowy wymyśliły zbiór reguł, zwany później kodeksem drogowym. Gdybyśmy się nie umówili, że poruszamy się określoną stroną drogi, zatrzymujemy na czerwonym, a na zielonym jedziemy dalej, na drogach panowałby nieopisany chaos. A przecież również w tym miejscu moglibyśmy powiedzieć, że jeśli ktoś chce sobie zrobić krzywdę, to w sumie jego sprawa.

Reguły są po to, by ich NIE łamać

Tymczasem gdy zatrzymujemy się na czerwonym świetle przy pustym skrzyżowaniu, to nie wygłaszamy długich wywodów o zdrowym rozsądku, tylko na ogół grzecznie stoimy i czekamy, aż zaświeci się zielone. I niestety bardzo często nie robimy tak dlatego, że jesteśmy dobrze wyedukowani, ale po prostu obawiamy się kary.

To nie jest żaden przypadek, że najwyższy poziom bezpieczeństwa na drogach jest na ogół w tych krajach, które mają najbardziej restrykcyjne prawo. Tam już dawno temu odkryto, że sama edukacja nie jest wystarczająca do zapewnienia ludziom bezpieczeństwa, bo wiedza o tym jak należy się zachowywać nie powstrzymuje ludzi przed szukaniem innych, w ich mniemaniu lepszych, sposobów na poruszanie się po drogach. Powstrzymuje ich dopiero wizja kary. I robi to tym skuteczniej, czym potencjalna kara jest bardziej dotkliwa.

Zdaję sobie sprawę, że w Polsce jest to szczególnie trudne do przyswojenia, bo przez lata budowaliśmy w sobie przekonanie, że mandaty są sposobem na ratowanie dziur w budżecie. Nawiasem mówiąc niejednokrotnie dokładnie tak się działo, a czasami dzieje i dzisiaj. Tymczasem wiele krajów – i tu znowu mowa o tych, w których mandaty są najdroższe – w ogóle wpływów z tego tytułu nie uwzględnia w swoich możliwych przychodach. Bo rolą kodeksu wykroczeń jest przede wszystkim zapobieganie ich popełnianiu, a mandaty po to ustala się na wysokim poziomie, by ludzie najzwyczajniej w świecie nie chcieli ich płacić.

Najprostszą do tego celu drogą jest unikanie popełniania wykroczeń. Czyli – eureka! – stosowanie się do reguł określonych w prawie, a nie poleganie na edukacji i zdrowym rozsądku. Choć jedno i drugie w ruchu drogowym jest bezdyskusyjnie nieodzowne. Ale pozbawione bata w postaci przepisów i systemu surowych kar najzwyczajniej w świecie nie działa.

Foto: Flickr / Tejvan Pettinger

Kraina obłędu

Najsmutniejsze i najbardziej przerażające w całej dyskusji o bezpieczeństwie rowerzystów na drogach jest to, że najważniejszy temat zdaje się w niej być najmniej istotny. My kłócimy się głównie o to, kto zna lepsze badania i kto się bardziej z innymi nie zgadza. Czasem też o to, kto kogo bardziej obraził. Tymczasem przy drogach codziennie rosną nowe krzyże.

Nie wiem, czy Andrzej Saramonowicz jeździ na rowerze i nie wiem, czy przyglądał się niedawnej „dyskusji” na temat bezpieczeństwa rowerzystów. Wiem za to, że jest niezwykle uważnym obserwatorem rzeczywistości, a jego celne pointy często znakomicie oddają stan ducha ludzkości w „Pokraju”. Jego zdanie o świecie, „w którym powróciła moda na plemienność i gdzie nie można dyskutować, a trzeba się opowiadać” byłoby doskonałą ilustracją do wspomnianej wyżej „dyskusji”.

Świadomie używam tu cudzysłowu, bo to, co się zwykle wyprawia w tego typu sytuacjach nie sposób nijak porównać do rozmowy. Najczęściej to po prostu festiwal aktów strzelistych, które w większości dotyczą kondycji umysłowej kogoś, kto porusza dany temat. Zasada jest prosta: wypowiedz się i pod żadnym pozorem nie przyjmuj argumentów. A jeśli ktoś przypadkiem będzie miał rację, wygarnij mu, że ma krzywe zęby. Albo jakiś inny defekt. Coś mieć musi.

Wypowiedzenie zdania „OK, przyjmuję ten argument” to coś gorszego niż wywieszenie białej flagi. Czeka za to wieczna infamia na dzielni, bo ktoś okazał się zbyt miękki, żeby bronić swojej teorii do końca. Nawet jak ta teoria nie bardzo trzyma się kupy. Na pewno są za to jakieś wyrafinowane kary. Pewnie kasjerka w Żabce inkasując 3,50 za browca krzyczy wówczas w stronę zaplecza: „Halina! Ten facet, co komuś przyznał rację w internecie kupił właśnie Tyskie! I to bezalkoholowe!”.

Jednym głosem? Nie ma mowy

Żarty żartami, ale sprawa jest poważna i wydawać by się mogło, że w sprawie bezpieczeństwa rowerzystów na drodze użytkownicy rowerów powinni mówić jednym głosem, a przynajmniej szukać jakiegoś porozumienia i wspólnego stanowiska, które można by przedstawić rządzącym.

Ale gdzie tam. Wystarczy, że ktoś ma na jakiś temat inne, a już – nie daj Boże – własne zdanie, to należy go natychmiast wypchnąć poza nawias. Co zabawne i tragiczne zarazem, często w imię tego, że „jak najwięcej ludzi trzeba nakłonić do jazdy na rowerach”. Niech więc jeżdżą i liczą się w statystykach, ale pod żadnym pozorem niech nie myślą, że są rowerzystami i mają w związku z tym cokolwiek do powiedzenia.

A jeśli przy tym będą mieli czelność stanąć od czasu do czasu w obronie kierowców, to już w ogóle należy ich uznać za piątą kolumnę, która pojawiła się w rowerowym świecie, by go rozsadzić od środka. Na przykład propozycją jazdy przez cały dzień z oświetleniem. Nie ma przecież dla użytkownika roweru niczego bardziej dewastującego jego poczucie własnej wartości. To bez wątpienia zamach.

Uderz w stół

Ciekawa sprawa. Kiedy kilka miesięcy temu napisałem w jednym z felietonów, że powinniśmy „zacząć od siebie”, też się naczytałem o sobie wielu interesujących rzeczy. Rzecz zabawna o tyle, że nie napisałem „zacznijmy od rowerzystów”, ale od siebie. Każdy od siebie, również (ale nie tylko) jadąc na rowerze . Tymczasem, poniekąd zgodnie z przysłowiem „uderz w stół, a nożyce się odezwą”, odezwały się dziesiątki „nożyc”, do żywego urażonych sugestią, że mogą na rowerze robić coś nie tak.

Zerknijmy zatem na moment w policyjne statystyki, z których wynika, że w 2019 roku na 4 426 wypadków z udziałem rowerzystów, przyczynili się oni do powstania 1 626 z nich. Jeśli ktoś ma lepszy kalkulator, to niech mnie poprawi, ale z mojego wynika, że rowerzyści spowodowali 37% wypadków, w których brali udział.

Mało? Spośród 257 ofiar śmiertelnych wśród rowerzystów, 132 z nich zginęło w wypadkach, które sami spowodowali. To ponad połowa. Nadal mało?

I to uwaga: to są tylko te zdarzenia, które figurują w policyjnych statystykach i są zarejestrowane jako „wypadek”, czyli zdarzenie, w którym ktoś ucierpiał.

Tymczasem wciąż wielu uczestników sporu o bezpieczeństwo na drogach uparcie lansuje tezę o zaledwie „kilku procentach” wypadków spowodowanych przez użytkowników rowerów. No tak. Jak się przykłada te 1 626 do ogólnej liczby wszystkich wypadków na polskich drogach (30 288), to faktycznie wychodzą uspokajające liczby. Tylko tym sposobem za chwilę odkryjemy paradoks, że najbezpieczniejszym miejscem dla rowerzystów jest autostrada, ponieważ tam nie doszło do żadnego wypadku z ich udziałem.

Wszystko albo nic

Podejrzewam, że w głowach części czytających te słowa już się kłębi podejrzenie, że ten Czykier to na pewno jakiś skryty „samochodziarz”, sponsorowany przez jakąś markę. Niestety nie, ale jeśli czyta mnie ktoś z marketingu fajnej marki, to może byłby tak uprzejmy…? Swojego samochodu musiałem się niestety pozbyć pięć lat temu (i jakoś żyję).

W ogóle pewną znamienną cechą tych dyskusji jest kompletny brak umiejętności oddzielania od siebie poszczególnych wątków i traktowanie całej rozmowy kompleksowo. Nie zgadzam się z jedną tezą? To z automatu nie wypada się zgodzić z innymi.

Odbyłem kilka dni temu ciekawą wymianę poglądów z pewnym człowiekiem na Twitterze, który uparcie argumentował, że obowiązek jazdy w kasku zniechęca część potencjalnych użytkowników do jazdy na rowerze. Do kwestii badań, na których oparta jest ta teza jeszcze za moment wrócę, ale interesujące jest również coś innego.

Mam bowiem wrażenie, że w wielu kwestiach jesteśmy zakładnikami pewnych dogmatów, które niejako z góry unieważniają inne aspekty tej samej sprawy. Dokładnie jak w tym wspomnianym na wstępie cytacie z Saramonowicza: nie możemy dyskutować, musimy się opowiedzieć. W tym przypadku, jeśli opowiadamy się za zwiększeniem liczby ludzi korzystających z rowerów, nie powinniśmy w ogóle rozmawiać o ich bezpieczeństwie, bo jeszcze część z nich zniechęcimy do tego pomysłu.

Rozwiązania trzeba wypracować

Przyznaję rację (czy ktoś mógłby przy okazji ogarnąć mi bezalkoholowego Żywca w Żabce, bo wiecie… trochę wstyd przed Ryśkiem), że narzucenie obowiązku jazdy w kaskach wszystkim rowerzystom to poniekąd wylewanie dziecka z kąpielą. I całkiem spore ryzyko dla przetrwania idei rowerów miejskich, które przecież funkcjonują w oparciu o decyzje użytkowników, podejmowane ad hoc. Nie sposób chodzić nieustannie z kaskiem pod pachą, bo być może w którymś momencie potrzeba i okoliczności skłonią nas do skorzystania z roweru.

Ale to wcale nie oznacza, że ideę obowiązku jazdy w kasku powinniśmy w całości porzucić, bo – jak „argumentują” niektórzy dyskutujący – „będzie to powód do wystawiania mandatów staruszkom”. Może powinniśmy ją po prostu gruntownie przemyśleć i jasno określić okoliczności, w których stosowanie kasku powinno być obowiązkowe, a w których nie. Łatwiej jednak jest wylać wiadro pomyj na autora takiego pomysłu, niż podjąć z nim próbę merytorycznej dyskusji. Właściwie pod byle pretekstem. Chociażby takim, że użył zdania w trybie oznajmującym, zamiast uprzejmego pytania, czy może wyrazić swój pogląd i zaprosić do wymiany myśli. OK. Z pewnością forma również ma znaczenie, ale mimo wszystko wydaje mi się, że bardziej powinniśmy się skupić nad treścią.

Zakładnicy danych bez odniesienia

Wspomniałem o badaniach, na które powołuje się wielu dyskutujących. Osobiście mam wątpliwości, czy aby na pewno wszyscy je czytali przed wklejeniem linków w komentarzach, ale zostawmy to. Interesujące jest (znowu) coś innego.

Znakomita większość tych badań realizowana była w drugiej połowie lat 90., a od tego czasu sytuacja na drogach zmieniła się diametralnie. Między rokiem 1990 a 2017 liczba samochodów w Polsce się potroiła. Obecnie na 1000 mieszkańców naszego kraju (wliczając w to również dzieci) przypada około 600 pojazdów (co polecam przy okazji do sztambucha tym wszystkim, którzy uważają, że kierowcy i rowerzyści to zbiory rozłączne). W innych krajach, gdzie realizowane były te badania, rozwój nie był aż tak dynamiczny jak u nas, ale również następował. Na drogach jest najzwyczajniej w świecie gęściej.

Druga rzecz, na którą warto zwrócić uwagę, to stosunkowo niewielkie próby, na których były realizowane owe ankiety. Gdzieś mignęła mi informacja, że w przypadku Australii w którejś z ankiet do pracy naukowej na ten temat uzyskano odpowiedzi od ok. 400 osób. Nie mam pojęcia, w jakim stopniu była to reprezentatywna próba dla całego społeczeństwa, ale raczej traktowałbym te wyniki z dystansem, pamiętając również o tym, że z zasady czym mniejsza próba, tym większy tzw. błąd statystyczny. Z traktowaniem ich jako źródła prawd objawionych o negatywnych konsekwencjach używania kasków byłbym bardzo ostrożny. Tym bardziej, że i same kaski przez trzy ostatnie dekady uległy sporej ewolucji.

Kiedyś w Warszawie będzie Amsterdam

Ale najpoważniejszym błędem, jaki popełniają wszyscy negujący konieczność używania kasków, jest opieranie się na tego typu badaniach, abstrahując jednocześnie od wszelkich innych uwarunkowań, które dla uproszczenia można określić jako społeczno-kulturowe.

Pasjami uwielbiam przytaczany tu i ówdzie argument, że w takim np. Amsterdamie czy Kopenhadze ludzie w większości jeżdżą bez kasków i jakoś dają radę. Pełna zgoda (tu żegnam się z kolejnym piwem). Tylko czy ktoś mógłby się ze mną podzielić informacją, ile w takiej Holandii lub Danii zatrzymano praw jazdy za przekroczenie prędkości w terenie zabudowanym o 50 km/h? Bo w Polsce ponad 12,5 tysiąca (sic!). Tylko w wakacje (sic!). I to są tylko przypadki złapane (sic!).

W większości znanych mi centrów dużych europejskich miast obowiązują tzw. „strefy 30”. Na ogół przestrzegane, bo też w większości europejskich krajów ustanowione prawo jest z reguły traktowane jako umowa między obywatelami, która jest przez nich zazwyczaj respektowana. Zdarzają się oczywiście wyjątki, bo nigdzie na świecie społeczeństwa nie składają się wyłącznie z dobrych ludzi. Ale też w niewielu miejscach wyjątkami są ci, którzy respektują przepisy. A u nas to właśnie jest niestety ponura codzienność.

Urzeka mnie zatem przykład Amsterdamu, ale pozwolę sobie do niego wrócić, jak już po naszych miastach zaczniemy jeździć maksymalnie 30 km/h. Zaczniemy, a nie: jak kierowcy zaczną. „Zacznijmy od siebie”, a nie od kierowców czy od rowerzystów, bo w znakomitej większości wypadków zaliczamy się do jednych i drugich.

Powtórka z rozrywki

Komentując tę awanturę użyłem porównania z sytuacją, z którą mieliśmy do czynienia pod koniec ubiegłego wieku, gdy wprowadzano obowiązek jazdy w zapiętych pasach i używania świateł do jazdy dziennej. Wklejam go poniżej, bo uważam, że jest to w pewnym sensie analogiczna sytuacja.

Różnica polega jednak na tym, że wówczas jeszcze jako tako potrafiliśmy z sobą rozmawiać, więc na większość ówczesnych problemów znalazło się jakieś rozwiązanie. Dzisiaj potrafimy się niemal wyłącznie wzajemnie obrażać, a meritum sprawy pozostaje nietknięte. Jak rowerzyści ginęli na drogach, tak giną. W tym roku już prawie jedna osoba dziennie. A my się kłócimy o to, że ktoś użył niewłaściwego słowa lub napisał zdanie w nieodpowiednim trybie.

Zaiste, bardzo nas to przybliża do rozwiązania problemu. Ale najważniejsze, że na koniec będziemy mieli rację. O ile tylko opowiemy się po właściwej stronie.

Foto: Flickr.com / Diccon Lowe