Tak się złożyło, że w poniedziałek miałem dyżur wideo, więc obraz płaczącej Igi Świątek przewinął mi się przez monitor co najmniej kilka razy. Patrzyłem, jak na długie minuty chowa w ręczniku twarz, a w uszach brzmiał mi genialny komentarz Marka Furiana o samotności sportowca.
Marek mówił o tenisie, że jest sportem przegranych, bo po turniejowych drabinkach wspina się wiele zawodniczek i zawodników, ale miejsce na szczycie jest tylko jedno. Ale tak jest przecież niemal w każdym sporcie. I każdy sportowiec ma tę świadomość, że wygrana to raczej rzadki przywilej niż oczywistość. A mimo to staje na starcie kolejnych zawodów i za każdym razem od początku zaczyna tę samą drogę. I pokonuje ją najczęściej niemal całkiem samotnie, walcząc nie tylko z rywalami, ale przede wszystkim z samym sobą.
Kilka dni temu Justyna Kowalczyk-Tekieli napisała kapitalny felieton o tym, jak dziś podchodzi do sportu i igrzysk oraz w jaki sposób traktowała je wcześniej. Napisała w nim m.in. „nie każdy jest stworzony do wygrywania, ale każdy na igrzyskach powinien przesunąć swoją granicę możliwości”.
Jestem sobie w stanie wyobrazić, że głównym powodem łez Igi było właśnie to, że nie zdołała przekroczyć tej granicy, którą sama sobie określiła i osiągnąć tego celu, który dla niej samej był najważniejszy. I z tym żalem została na koniec całkiem sama.
Jestem sobie w stanie wyobrazić, że to samo czuli Michał Kwiatkowski, Rafał Majka, Ania Plichta, Kasia Niewiadoma i każdy inny sportowiec, który poświęcił długie miesiące przygotowań, podporządkowując swoje życie tylko jednemu celowi, by na koniec nie móc go osiągnąć. Nie mówiąc już o takich pechowcach jak Mathieu van der Poel, któremu przez idiotyczny błąd sztabowców nie było dane nawet sprawdzić, czy jest w stanie zbliżyć się do granicy swoich możliwości. Wszyscy na koniec byli rozgoryczeni. I wszyscy z tą goryczą zostali w praktyce całkiem sami.
Sport, mimo dziesiątek kamer i milionów ludzi przed telewizorami, okazuje się bowiem na koniec dnia jedną z najbardziej samotnych aktywności człowieka.
Ktoś mi kiedyś zarzucił, że toczę jakąś krucjatę przeciw kibicom, a to przecież dla nich ten cały wysiłek. To oni „robią” oglądalność, za którą idą sponsorzy, to oni dają pracę dziennikarzom, a poza tym sport bez kibiców w ogóle nie ma większego sensu. Mają więc owi kibice pełne prawo mieć oczekiwania i obficie korzystać z prawa do krytyki, gdy „ich” sportowcy tym oczekiwaniom nie sprostają.
Żadna to krucjata. Jednak nie potrafię przejść obojętnie wobec traktowania sportu przez niektórych kibiców jak przez księgowego, który w księgach widzi tylko stronę „winien”.
Pasjami uwielbiam niekończące się dyskusje o tym, że od sportowców należy wymagać, bo przecież „mają sponsorów i kontrakty”. Gdyby się dłużej poskrobać w czuprynę można by z czasem dojść do pytania, co musieli zrobić, żeby owe kontrakty podpisać a sponsorów pozyskać, ale przeciętny sportowy kibic aż tak daleko w przeszłość nie wybiega.
Historia Kwiatkowskiego jako dzieciaka zasuwającego latami, by w przyszłości stać się znakomitym kolarzem, kanapowego widza zupełnie nie interesuje. Wcześniejsze dokonania też nie mają większego znaczenia. Widz ma przecież oczekiwania tu i teraz, zatem nawet jeśli sportowiec przed laty wywalczył jakieś tytuły, które rozpierały wówczas kibicowską dumę, winien te sukcesy regularnie powtarzać. Duma przecież nie boli tylko wtedy, gdy człowiek od niej aktualnie puchnie. Zaś głównym celem sportowca, jak przekonywał mnie niedawno jeden z dyskutantów, jest „przejście do historii”.
Kibica nieszczególnie interesuje czas spędzony przez sportowca na przygotowaniach. Chce startować – musi trenować, prosta sprawa. W końcu to jego praca, chociaż akurat ten argument również bywa zwodniczy, by gdy sportowiec wykonuje pracę zleconą mu przez przełożonych, to się również wcale kibicom nie musi podobać. Wtedy byłego mistrza świata bez cienia zażenowania nazywają „woziwodą”.
„Jak byś się nie obrócił, dupa zawsze z tyłu” – jak mawiał mój znajomy. Widz ma prawa, sportowiec ma obowiązki. Ma startować, ma wygrywać i najlepiej, żeby robił to w sposób przekonujący, upokarzając największych rywali. Wtedy się z dumy puchnie najszybciej. A! No i koniecznie przed 18:30, bo później szanowny pan kibic ma już inne plany.
Ktoś w tym miejscu pewnie powie, że przesadzam, ale historia nas uczy, że nieuprawniona krytyka, która pozostaje bez reakcji, z czasem przekształca się w otwartą nienawiść i fizyczną agresję. Na ogół tylko z tego powodu, że ktoś nie sprostał oczekiwaniom widzów. Fizyczne ataki na sportowców nie należą już niestety do rzadkości.
W dużej mierze „zasługą” kibiców jest też sytuacja, w której nazwisko psychologa staje się niemal na równi rozpoznawalne z nazwiskiem sportowca, którym się opiekuje, a gros czasu poświęconego na przygotowania do najważniejszych imprez to w dzisiejszych czasach tzw. trening mentalny, w którym pracuje się m.in. nad radzeniem sobie z presją i oczekiwaniami. Niczego nie odbierając rzecz jasna Darii Abramowicz, która jest doskonała w tym co robi i przed której życiową mądrością i wiedzą w pokorze chylę czoła, ale nie wydaje mi się zupełnie normalną sytuacja, w której sportowiec, by sięgnąć po upragnione trofeum, musi się odciąć od kontaktów z całym światem, by go nie dosięgły „życzliwe rady” i „krytyka” kibiców.
Rezygnacje nawet najlepszych sportowców z udziału w najważniejszych imprezach właśnie z powodów problemów mentalnych są dziś coraz częstsze. I jakoś wciąż nie skłaniają do refleksji, za to znacznie częściej wywołują głupawe uśmiechy na twarzach i kolejne komentarze, że „w głowach się już poprzewracało”.
Wolność wypowiedzi i prawo do krytyki nie są wartościami, które nie podlegają żadnym regułom. Czasem po prostu trzeba jeszcze wiedzieć, kiedy i co wypada powiedzieć.
Gdy we wtorek rano Adam Probosz w przepięknej przemowie dziękował Mai Włoszczowskiej za długie lata wspaniałych emocji, jakich nam wszystkim dostarczyła, na kolarskiej grupie krzykliwa garstka „znawców tematu” dzieliła się ze światem przemyśleniami, że do Tokio pojechała wyłącznie za zasługi (a to tylko jedno z bardziej życzliwych stwierdzeń).
I jasne, można to wszystko zbyć wzruszeniem ramion, że to wyłącznie tyrady życiowych przegrywów, którzy sami niczego nie osiągnęli. Najczęściej jednak jedna durna wypowiedź pociąga za sobą kolejne. Jeden z najbardziej wzruszających momentów tych igrzysk, zamykających okres wspaniałej sportowej kariery dwukrotnej medalistki, jakiejś grupie ludzi będzie się kojarzył z internetową defekacją, bo ktoś akurat w tej chwili poczuł silne pragnienie, aby „mieć rację”.
Jeśli nie zaczniemy na takie sytuacje reagować, wkrótce zostanie nam do oglądania wyłącznie symulacja sportu, bo ci, wobec których dziś czujemy się „w obowiązku” dzielić dobrymi radami, wkrótce skończą jako fizyczne i psychiczne wraki. Nie da się przecież bez końca tkwić w bańce. Pewnego dnia ten internetowy wyrzyg w końcu do sportowca dotrze.
Kto wtedy pospieszy z „dobrą radą”, by go zachęcić po raz kolejny do walki? I dla kogo właściwie będzie miał walczyć? Dla ludzi, którzy nie potrafili skorzystać z prawa do milczenia? Którzy nie czując smaku jego potu i trudności ze złapaniem oddechu przyznali sobie prawo do kategorycznych ocen? Którzy na koniec stwierdzą, że nie bawił ich w wystarczająco satysfakcjonujący sposób?
„Wam, drodzy kibice, życzę i wyrozumiałości, i powodów do łez radości!” – zakończyła swój felieton Justyna Kowalczyk-Tekieli.
Obiema rękoma się pod tym podpisuję, choć mam wrażenie, że nad tą „wyrozumiałością” czekają nas lata ciężkiej pracy. I jeśli dzisiaj nie zaczniemy, cieszyć się sportem z każdym kolejnym dniem będzie nam coraz trudniej.