Kilka tygodni temu, po spektakularnym ataku Tadeja Pogacara na 8. etapie Tour de France, w sieci rozgorzała zażarta dyskusja o skuteczności walki z dopingiem. Pod adresem kolarza rzucano najcięższe oskarżenia, mając za dowód wyłącznie fakt, że zostawił za sobą najpoważniejszych rywali. WADA i organizatorom wyścigu zarzucano – również bez cienia dowodu – uległość wobec największych ekip. W końcu powiedzieć można wszystko, zwłaszcza pod pseudonimem.
Pozwoliłem sobie wówczas napisać, że choć pełen sukces ciągle jest przed nami, to jednak w politykę walki z dopingiem mimo wszystko wciąż warto wierzyć, za co też mi się oberwało, że „wspieram koksiarzy”. Wciąż jeszcze nie wiem jakim sposobem, ale już mniejsza o to. W końcu powiedzieć można wszystko.
Wczoraj jednak trafiłem na bardzo ciekawy materiał w serwisie Cyclingnews, który wziął na tapetę przypadek Katie Compton, wielokrotnej medalistki przełajowych mistrzostw świata, zdyskwalifikowanej niedawno na cztery lata po wykryciu w jej organizmie zbyt wysokiego stężenia testosteronu. Zainteresowanych odsyłam do źródła, a jeśli się komuś nie chce czytać, bo długie i zagraniczne, służę poniżej amatorskim streszczeniem.
W paszporcie biologicznym zawodniczki od 2014 roku zarejestrowano 90 kontroli, w tym również tę przeprowadzoną poza zawodami 16 września 2020 roku. Test nie wykazał niczego niepokojącego. USADA po kilku miesiącach postanowiła jednak podobnie zbadać te same próbki. I tu również – według danych, na jakie powołuje się Cyclingnews – nie stwierdzono żadnego przekroczenia dopuszczalnych norm. Zwrócono jednak uwagę na wyższy niż zazwyczaj poziom dwóch metabolitów testosteronu.
Tu drobna dygresja dla mniej zorientowanych, na czym – w dużym uproszczeniu – polega działanie tzw. paszportu biologicznego. Otóż rejestruje się w nim wszystkie wyniki badań właśnie po to, by obserwować zmiany na osi czasu. Jeśli w pewnym momencie któryś wskaźnik zaczyna się istotnie różnić od tego, co wykazały wcześniejsze badania, jest to sygnał do baczniejszego przyjrzenia się sprawie.
Tak też uczyniono w tym przypadku, sprawdzając czy źródłem wyższego niż zwykle poziomu testosteronu był sam organizm zawodniczki, czy był to efekt dostarczenia go z zewnątrz. Odpowiedź wskazała niestety drugą możliwość. Zawodniczce zarzucono stosowanie dopingu i zdyskwalifikowano na cztery lata, co w praktyce oznacza koniec jej kariery.
To jednak nie koniec historii, bo tu właśnie zaczynają się schody. Compton w rozmowie z serwisem domniemuje, że źródłem owego dopingu mogła być zanieczyszczona wołowina, zjedzona przez zawodniczkę niedługo przed kontrolą. Tłumaczenie skądinąd nienowe, znamy je bowiem z historii przegranej przed CAS batalii Alberto Contadora.
Jest tu jednak pewna istotna różnica. W Hiszpanii bowiem suplementacja bydła rozmaitymi hormonami nie jest dozwolona. W USA – owszem. Historia zna również przypadki oczyszczenia sportowców z zarzutów i przywrócenia ich do rywalizacji przez CAS po udowodnieniu, że faktycznie spożywali mięso pochodzące z wątpliwego co do jakości źródła.
Problem Compton polega jednak na tym, że po pierwsze: między kontrolą a ujawnieniem wyników powtórnych badań minęło tak wiele czasu, że wskazanie potencjalnego źródła zanieczyszczenia jest w praktyce niemożliwe. Po drugie zaś warto do tego dodać jeszcze ten drobny „szczegół”, że kolarki przełajowej zwyczajnie nie stać na sądową batalię toczoną przez dżentelmenów w drogich garniturach.
To jednak wciąż nie koniec tej historii, którą do tego momentu można by skwitować stwierdzeniem, że „no cóż, miała po prostu pecha”. Cyclingnews przytacza bowiem w tym miejscu wyniki śledztwa dokonanego przez dziennikarzy niemieckiej stacji ARD. Tych samych, którzy jakiś czas temu ujawnili szczegóły zorganizowanego i sponsorowanego przez państwo dopingowego procederu w Rosji, czego skutkiem było wykluczenie oficjalnej reprezentacji z igrzysk.
W kolejnym dokumencie ujawniają oni bowiem istnienie substancji, którymi można „zakazić” anabolikami dowolną osobę przez… skórę, zostawiając w jej organizmie ślady, dające się wykryć nawet po dwóch tygodniach. Również wtedy, gdy zaaplikowano im „ekstremalnie małe dawki”.
W tym momencie powinno się nam zapalić ostrzegawcze światło. Jeśli te ustalenia odzwierciedlają rzeczywistość, sport może stanąć przed kolejnym poważnym problemem. Już nie tylko będzie można wszystko powiedzieć. Oskarżenia będzie można również na własną rękę „potwierdzić”, nie tyle czekając aż rywal wpadnie na stosowaniu dopingu, ile samemu go w tym szambie nurzając.
Osobiście mam cichą (i nikłą) nadzieję, że niemieccy badacze jednak się mylą. Nie chcę dożyć w sporcie takich czasów, w których wszyscy będą się wzajemnie unikać.
Tak czy inaczej, WADA i inne instytucje walczące z dopingiem, choć i dotąd nie miały łatwego zadania, teraz mogą mieć jeszcze bardziej pod górę.
Foto: Flickr.com / Rapha