Froome nigdy nie był kolarzem z mojej bajki. Nie porywa mnie jego styl jazdy, trudno mi polubić jego dość ponure na ogół oblicze. Mojej sympatii do niego nie sprzyja też permanentny znak zapytania, który pojawia się przy jego niektórych sukcesach. Ale z drugiej strony nie sposób odmówić mu waleczności i determinacji, a jego beznadziejna momentami walka o powrót do formy po koszmarnym wypadku przed czasówką w Delfinacie przed dwoma laty budzi mój najwyższy podziw i szacunek.
Nie można mu odmówić również tego, że nie ma w dzisiejszym peletonie drugiego kolarza, który doświadczyłby tak zmasowanego hejtu. I to nie tylko ograniczającego się do internetowych komentarzy. Froome’owi nienawiść kibice wykrzykiwali prosto w twarz, oblewając go przy tym ekstrementami. Żaden z kolarzy nie ma więc silniejszego od Froome’a mandatu do wypowiadania się w tej sprawie, choć na pierwszy rzut oka po urodzonym w Kenii Brytyjczyku wszystko to spłynęło. Dosłownie i w przenośni.
Okazuje się jednak, że nie do końca, a komentarze po niedawnych igrzyskach olimpijskich skłoniły go do podzielenia się refleksją, że przed napisaniem komentarza w internecie zawsze warto się przynajmniej dwa razy zastanowić. I myśl ta jest mi wyjątkowo bliska.
– Wydaje mi się, że oczekiwania wobec sportowca powinny się ograniczać wyłącznie do tego, co faktycznie robi w sporcie. Nie można wymagać od każdego bycia tak silnym, aby radził sobie ze zmasowaną krytyką – mówi Froome. – Każdy z nas naprawdę stara się dawać z siebie wszystko za każdym razem, gdy reprezentujemy swój kraj lub zespół – dodaje.
Wątpię, by brytyjski kolarz zaglądał na moją zagubioną w czeluściach sieci stronkę, ale czuję delikatną satysfakcję czytając słowa o kibicach, którzy najpierw pozują do wspólnych selfies ze sportowcami, a chwilę później, ukryci za pozorną anonimowością, wylewają na tych samych ludzi wiadra pomyj, kiedy wyniki nie zgadzają się z ich wyobrażeniami. Pisałem tu o tym ponad trzy lata temu, gdy na Rafała Majkę wylano morze hejtu, bo nie powiodło mu się na jednym z etapów Tour de France. Znam osobiście co najmniej kilku takich „bohaterów”, którzy w sieci pozują na wytrawnych krytyków dyscypliny, a w rzeczywistości nie przepuszczą kolarzowi żadnej okazji do strzelenia sobie uśmiechniętej fotki.
Ale nie o moją satysfakcję tu idzie, a bardziej o to, że Froome swoim świadectwem zadał kłam jednemu z podstawowych „argumentów”, na jaki powołują się owi samozwańczy krytycy: że sportowcy tego i tak nie czytają. Niestety mimo wszystko często to do nich dociera, nawet jeśli czasem musi przebyć okrężną drogę.
Na marginesie: wciąż nie potrafię zrozumieć motywacji tych ludzi, którzy powołując się na swoje „święte prawo do krytyki”, egzekwują je ze świadomością, że owa krytyka nie dotrze do adresata. Po co? Kto z tej „krytyki” sportowca ma wyciągnąć wnioski i jakie? Co chcesz osiągnąć poza pokazaniem, że się „znasz” (choć to ostatnie na ogół jest bardzo wątpliwe).
Nie znam żadnego przykładu sportowca, który poprawiłby swoje wyniki pod wpływem krytyki ze strony kibiców. Znam dla odmiany wielu takich, którym z każdym dniem coraz trudniej było znaleźć motywację do walki. Trudno więc w tym przypadku uciec od skojarzenia z piłowaniem gałęzi, na której się siedzi.
Froome zdaje się to wiedzieć, a jego apel trudno odczytać inaczej niż jako wezwanie do opamiętania. Nie wszyscy sportowcy mają wystarczająco grubą skórę, by bez końca przyjmować na nią chłostę internetowych komentarzy. Pora przestać. To może być ostatni dzwonek.