Wątpliwości

Polski kolarz torowy wpadł na stosowaniu EPO – dowiedzieliśmy się jesienią ubiegłego roku. Od wczoraj wiemy, że tym kolarzem jest Adrian Tekliński, były mistrz świata i dwukrotny medalista mistrzostw Europy w scratchu. I właściwie to wszystko, co na razie wiadomo. No, może jeszcze to, że kontrola, która dała pozytywny wynik miała miejsce poza zawodami, a sam zawodnik już jesienią ubiegłego roku zapowiedział zakończenie przygody z profesjonalnym sportem (choć tu rodzi się jeszcze pytanie, czy owa decyzja również nie jest konsekwencją tego badania). Poza tym wiadomo niewiele.

Co czuję? Tak zwyczajnie, to po prostu smutek i jakiś rodzaj żalu. Znam osobiście Teklę i uważam go za łebskiego faceta. Jeśli jest coś, czego chciałbym się w tej sprawie dowiedzieć, to przede wszystkim jest to odpowiedź na pytanie o to, co go skłoniło do zrobienia czegoś tak potwornie głupiego. Mam nadzieję, że kiedyś się dowiem.

Czuję też pewien rodzaj zawodu, bo odkąd informacja o pozytywnym przypadku ujrzała po raz pierwszy światło dzienne, na plotkarskiej „giełdzie” pojawiło się kilka nazwisk. Zwykle nie wierzę w plotki, ale tym razem „ziarno prawdy” okazało się wyjątkowo okazałe. Szkoda. Chociaż tak samo szkoda byłoby w każdym innym przypadku.

Czuję również rozczarowanie, bo daleko mi do entuzjazmu z powodu tego, że udało się wykryć kolejne przypadki. To jest trochę podobnie jak z raportami z policyjnych akcji drogowych: średnio mnie cieszy informacja o tym, że udało się złapać iluś tam pijanych kierowców. O wiele chętniej przyjąłbym wiadomość, że wśród zatrzymanych do kontroli żadnego takiego nie było, bo dopiero taka informacja świadczyłaby o tym, że cały system działa. Dopóki podczas rutynowych kontroli łapiemy na dopingu kolejnych sportowców, sukces jest ciągle daleko przed nami.

Ale poza tym, że czuję się tą informacją w jakiś sposób przygnębiony, mam też kilka wątpliwości co do standardów, jakie w takich przypadkach stosujemy. Jedna z nich dotyczy między innymi tego, czy działanie ograniczone wyłącznie do ujawnienia nazwisk podejrzanych o stosowanie dopingu sportowców to jest faktycznie skuteczna metoda walki z dopingiem.

Rozumiem rzecz jasna wszystkie racje, które za tym przemawiają. Nazwisko jest jednym z najcenniejszych zasobów zawodnika, więc groźba podania go do publicznej wiadomości bez cienia wątpliwości jest jedną z poważniejszych sankcji. Ale czy rzeczywiście jest skuteczna? Czy faktycznie ten właśnie element budzi największą obawę u innych zawodników? Chyba nie do końca, skoro nadal wykrywane są kolejne przypadki.

Mam pod tym względem wątpliwości. Co prawda przy okazji dowiedziałem się, że powinienem czuć się współodpowiedzialny za istnienie dopingu i „nie jęczmy potem, że sportowcy się szprycują, skoro są dziennikarze, którzy mają wątpliwości w tak fundamentalnej sprawie”. No dobra, można i tak, choć nie mogę powiedzieć, żeby to w jakikolwiek sposób moje wątpliwości rozwiało.

Czym dłużej przyglądam się światu, tym częściej łapię się na wrażeniu, że mamy przedziwną skłonność do nieodróżniania przyczyn zdarzeń od ich skutków. Walka z dopingiem też jest taką dziedziną, w której bardzo wiele miejsca poświęcamy na szukanie odpowiedzi na pytanie „kto?”, a zupełnie marginalnie traktujemy kwestię „dlaczego” i „po co?”.

W twitterowej dyskusji ktoś przytomnie zauważył, że doping w profesjonalnym sporcie co skomplikowane przedsięwzięcie, w które zaangażowane jest zwykle wiele osób. To bynajmniej nie jest altruistyczna idea, zgodnie z którą ktoś chce „pomóc” sportowcowi w osiągnięciu lepszych wyników. Ktoś czerpie z tego procederu bardzo wymierne korzyści. Musiałbym się grubo wysilić, żeby sobie przypomnieć jakieś spektakularne akcje, w wyniku których złapano kogoś więcej niż szprycujących się sportowców. Poza – rzecz jasna – tak wielkimi operacjami jak Aderlass, choć tutaj warto pamiętać również o tym, że umożliwił ją między innymi fakt, że w niektórych krajach doping jest traktowany jak przestępstwo i podlega pod kodeks karny. Ale w świecie to nie reguła.

Skoro już jesteśmy przy kodeksie karnym, to warto pamiętać również o tym, że na ogół on również zakłada ochronę wizerunku i nazwiska sprawcy, nawet w przypadku bardzo ciężkich przestępstw. Powody są różne, a jednym z najważniejszych jest m.in. ochrona bliskich sprawcy przed publicznym linczem.

W sporcie nie ma tego typu obiekcji, choć de facto od początku do końca mamy do czynienia z rozrywką. Ujawnienie personaliów dopingowicza z jednej strony staje się wtedy elementem zasłużonej kary, ale z drugiej… dalszym ciągiem rozrywki dla gawiedzi, która dostaje na pożarcie kolejną ofiarę. Wytarza winowajcę w internetowych bluzgach i za kilka dni zajmie się czymś innym.

„Ale zamiatanie tych spraw pod dywan również nie załatwia tematu, a sprawcy czują się bezkarni” – argumentuje ktoś inny. I słusznie, chociaż ja w tym miejscu zadaję sobie pytanie, czy tak naprawdę chodzi o sprawiedliwość czy tylko o jej poczucie? Bo tutaj również nie mam absolutnej pewności.

Kilkanaście dni temu ekipa Vini Zabu, w której szeregach po raz drugi w niewielkich odstępach czasu wykryto przypadek stosowania dopingu, ogłosiła wycofanie się z Giro d’Italia, na które dostała dziką kartę. „Zrobimy wszystko, aby dochodzić od odpowiedzialnych za to osób pokrycia wszystkich poniesionych przez nas kosztów i utraconych korzyści” – grzmiał jej szef.

A ja w tym miejscu chciałbym zapytać, dlaczego nie zrobił tego do tej pory? Dlaczego facet, który z problemem mierzy się przecież nie po raz pierwszy, nie ma w kontraktach z zawodnikami klauzuli, że w razie przyłapania na dopingu zwracają z nawiązką wszystkie zarobione u niego pieniądze, a nie tylko nagrody pieniężne za wyścigi, co przewiduje Światowy Kodeks Antydopingowy?

Nieśmiało (i głównie na własny użytek) podejrzewam, że nie ma takiego zastrzeżenia, gdyż sam zostawia sobie uchyloną furtkę na okoliczność ewentualnych wygranych, ale nie bycia przyłapanym. Bo aż tak naiwny, żeby wierzyć w całkowitą samowolę jednego czy drugiego zawodnika z aspirującej do elity drużyny, chyba jednak nie jestem.

Trudno mi również uwierzyć w to, że samo ujawnianie nazwisk rozwiąże problem dopingu. Nie rozwiązało go do tej pory i właściwie nie ma powodu, by rozwiązało kiedykolwiek. To istotny straszak, ale niezbyt skuteczny, o czym rzeczywistość raczy nam raz po raz przypominać. Nieskuteczny tym bardziej, czym częściej wykorzystywany jako materiał do taniej sensacji.

Nie chcę nikogo potępiać za to, że szuka tematów. W pełni to rozumiem. Ale nie podoba mi się naginanie procedur w celu pozyskania newsa. „Niezwłocznie po zakończeniu postępowań o naruszeniu przepisów antydopingowych dane osobowe obu zawodników zostaną opublikowane w oficjalnych dokumentach i na stronie internetowej POLADY” – pisze autor informacji. Ale skoro tak, to na jakiej podstawie ujawniono te dane przez zakończeniem postępowania? Skoro można naginać procedury w tym przypadku, to na jakiej podstawie oczekujemy, że nie będzie ich można nagiąć w innym miejscu? Skąd pewność, że zadziałają, kiedy będą naprawdę potrzebne? Ja mam wątpliwości. Również takie, czy tym działaniem nie wręczono winowajcom do ręki argumentów do podważenia całej procedury?

Jeśli z powodu tych wątpliwości mam zostać „zapisany” do grona obrońców dopingu, to trudno, jakoś to przeboleję. Ale osobiście wolałbym się w pierwszej kolejności dowiedzieć tego, z jakiego powodu zawodnik sięgnął po EPO, kto go do tego namówił, kto pokazał mu drogę i kto na tym zyskał. Chciałbym poznać przyczyny, tak jak w przypadku każdej choroby.

Zamiast tego wszystkiego poznałem tylko nazwisko kolarza. Może to i cenna wiedza, ale jak dla mnie w kontekście walki z dopingiem zupełnie niewystarczająca.

Ulotna pamięć

O czym tu mówić? Przecież wszystko już zostało powiedziane – bronił się w pierwszej chwili Tadeusz Mytnik, kiedy zadzwoniłem do niego, żeby porozmawiać o Ryszardzie Szurkowskim. I rozmawialiśmy prawie godzinę. Przy czym „rozmawialiśmy” to w tym przypadku wielkie słowo, bo ja właściwie tylko notowałem w ciszy kolejne pytania, starając się mu nie przerywać opowieści.

Z takich rozmów z Mytnikiem, Januszem Pożakiem i Lechem Piaseckim powstał tekst, z którego wyłania się obraz Szurkowskiego nie tylko jako triumfatora mistrzostw świata, czterokrotnego zwycięzcy Wyścigu Pokoju i ponad czterech setek innych imprez, ale przede wszystkim jako człowieka o nieprawdopodobnie złożonej osobowości.

Te opowieści pokazują niejako dwa oblicza Mistrza: genialnego kolarza, który niemal do perfekcji opanował umiejętność „czytania wyścigu”, jak to się zwykło obrazowo opisywać. I zamkniętego w sobie, obsesyjnie pilnującego prywatności odludka, którego pozawyścigowe życie bywało tajemnicą nawet dla najbliższych znajomych.

Przyznaję, że zafascynował mnie ten obraz. Jednym z powodów jest zapewne to, że mnie w ogóle w sporcie najmniej interesują wyniki, a najbardziej proces, który prowadzi do ich osiągnięcia. A u Szurkowskiego ten proces był niezwykle bogaty i złożony.

Złapałem się w pewnej chwili na myśli, że właśnie taki obraz Mistrza najbardziej chciałbym zapamiętać. Bo Szurkowski, skarżący się przyjacielowi na to, że został źle potraktowany przez młodych kolarzy, deprecjonujących jego dokonania w amatorskim peletonie, wydaje mi się po stokroć bardziej ludzki, niż gdy z uśmiechem udzielał kolejnego wywiadu po wygranym wyścigu.

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że tylko tę zwycięską, uśmiechniętą twarz Mistrza pokryjemy niebawem brązem, zostawiając potomnym z kilkoma linijkami informacji:

Ryszard Szurkowski
1946-2021
kolarz
mistrz świata, dwukrotny medalista igrzysk olimpijskich, czterokrotny zwycięzca Wyścigu Pokoju

A przecież to właśnie ta jego najbardziej złożona natura mogłaby nas najwięcej nauczyć. I trochę się boję, że w naszej ulotnej pamięci ta najcenniejsza nauka przepadnie.

Foto: Mieczysław Świderski / Newspix

Maszyna do uszczęśliwiania

Z Michałem Kwiatkowskim rozmawiałem ostatni raz tuż przed mistrzostwami świata. Świeżo po Tour de France, podczas którego wygrał jeden z etapów i to w stylu, który na długo pozostanie w pamięci kolarskich kibiców.

Zapytałem go wówczas, czy ta wygrana daje mu poczucie, że jest choćby częściowo „rozliczony” z Tourem. Odpowiedział, że chociaż to zwycięstwo smakowało mu szczególnie i cieszy się, że wpadło do jego palmares, to w istocie niewiele ono zmienia w jego podejściu do jazdy. Bo ta zmiana nastąpiła znacznie wcześniej.

„Moje marzenia o rozwijaniu się jako kolarz na klasyfikację generalną Wielkich Tourów musiałem już jakiś czas temu zrewidować. Czas mnie goni, a nie wybaczyłbym sobie, gdybym przed końcem kariery nie wygrał chociażby po raz trzeci Strade Bianche” – powiedział. I dodał: „Mam jeszcze wiele do ugrania w wyścigach, które wygrywałem do tej pory i to jest mój plan na przyszłość”.

Przygotowując się do tej rozmowy uznałem, że dzień przed wyścigiem o tęczową koszulkę to nie jest właściwy moment na pytanie o nowy kontrakt. Po tych zdaniach, które przytoczyłem powyżej, byłem jednak pewien, że jeśli nawet sprawa nie jest jeszcze do końca dogadana, to z dużym prawdopodobieństwem jakiś ogólny jej zarys został już ustalony. Bo kiedy Michał mówi o „planach”, to zwykle ma na myśli rzeczy, nad którymi jakaś praca już się rozpoczęła. Wszystkie inne znajdują się w sferze „marzeń”.

Kłopot z polskimi kibicami kolarstwa w dużej mierze polega na tym, że nie potrafią od siebie tych dwóch pojęć odróżnić. Kiedy więc Kwiato mówi o swoich marzeniach, są zazwyczaj odbierane jako deklaracja przyniesienia na tacy kolejnych zwycięstw.

Trochę przewrotnie zapytałem na Facebooku, czy jest jakieś jedno miejsce, w którym można poczytać lamenty na temat przedłużonego przez Michała kontraktu. Do tego nie trzeba się szczególnie wysilać, bo niemal pod każdą wzmianką na ten temat na bank znajdzie się jakiś „fachowiec”, który zaserwuje gawiedzi rozkminę o tym, jak to Kwiatkowski marnuje swój talent na wożenie bidonów i bycie „wyrobnikiem” pracującym dla innych kolarzy. Można by w tym miejscu ze znudzeniem ziewnąć, gdyby nie to, że te „opinie” są później bezmyślnie powielane przez innych.

Chyba nigdy nie zrozumiem nieustannego postponowania jednego z najwyżej cenionych za wszechstronność kolarzy, który mógłby być fundamentem dowolnego zespołu. Żaden jednak nie zagwarantuje mu zwycięstw i żaden nie zapewni mu roli lidera, bo dziś właściwie „etatów” liderów w zespołach już nie ma. Wyścigów jest zbyt dużo, a przyszłość wielu ekip zbyt niepewna, by odgrywać jakiekolwiek partie rozpisane na wcześniej określone role. To wszystko zmienia się zbyt szybko, by przywiązywać się do jednego scenariusza. Geraint Thomas i Tao Geoghegan Hart mi świadkami.

Kwiato miał niebywałe szczęście i dobrego nosa, trafiając do ekipy, która jako jedna z nielicznych jest w stanie swoim kolarzom zapewnić względną stabilność. Drużyny, która w tym roku udowodniła, że nie ma w jej szeregach świętych krów i że nawet ci wyżej wspomniani „etatowi” liderzy muszą się nauczyć godzić z rozczarowującymi decyzjami.

To w barwach tego zespołu sięgnął po znakomitą większość swoich wspaniałych zwycięstw, chociaż wielu ludzi ciągle twierdzi (a ja nadal nie wiem na jakiej podstawie), że gdzie indziej zdobyłby ich więcej.

I teraz ta właśnie ekipa z nie najmłodszym, bo już 30-letnim i jednym z najlepiej zarabiających w peletonie kolarzem przedłuża kontrakt o kolejne trzy lata.

Michał ma plan nadal wygrywać. Jeśli to nie jest droga do jego realizacji, to nie wiem, co by nią mogło być.

I jeszcze taki cytat mi się przypomniał, który pasuje do tej sytuacji jak ulał. „Ludzie muszą zrozumieć, że Maradona nie jest maszyną do ich uszczęśliwiania” – miał onegdaj o sobie samym powiedzieć „Boski Diego”.

Michał rzecz jasna nie ma w sobie tyle buty. Choć czasami powinien.

Foto: Getty Images

Pewnego razu w Tyrolu…

Z kronikarskiego obowiązku (skoro już od czasu do czasu ktoś tutaj zabłądzi…;)

Ponieważ trwają właśnie mistrzostwa świata w kolarstwie szosowym, które w miarę na bieżąco staram się relacjonować dla Sport.pl, postaram się również i tutaj na bieżąco wrzucać i aktualizować kolejne materiały.

Zatem…

Tutaj znajdziesz wstęp, czyli kilka słów o tym, co, kto, gdzie i po co? Oraz kiedy i gdzie można to zobaczyć?

Dzień 1 – drużynowa jazda na czas. Trochę szkoda, że ostatnia. Akurat drużynowe czasówki wydają mi się dość interesujące (w odróżnieniu od indywidualnych, które bywają ważne dla rozstrzygnięć wyścigów, ale same w sobie są emocjonujące jak wyprawa na ryby…)

Dzień 2 i 3 – indywidualne jazdy na czas. Nie wiem, czym na co dzień zajmują się kobiety w Holandii, ale musi to być coś wspaniałego, że mają jeszcze tyle czasu na rower. A potem leją resztę świata i nie biorą jeńców. Bardzo mi się to podoba. Panowie są może trochę bardziej demokratyczni, jeśli idzie o podział miejsc na podium, ale za to Evenepoel zrobił to tak, że był on, a potem długo, długo nikt. Aż żałuję, że nie mam na co dzień czasu i okazji oglądać juniorskiego ścigania…

Dzień 4 – czyli czasówka elity mężczyzn. I Rohan Dennis, który jechał, jakby jutra nie było. Kwiato znakomicie, choć do pudła nieco zabrakło. Za to Bodi… szkoda gadać. Coś poszło mocno nie tak…

Dzień 5 i 6 gdzieś się zapodział w publikacji (tekst wysłałem, ale chyba zaginął w nawale siatkarskich newsów ;). A szkoda, bo juniorzy i młodzieżowcy pokazali kawał naprawdę solidnego ścigania. Niestety – bez oszałamiających sukcesów naszych kolarzy, choć dla Marty Jaskulskiej brawa za 17. miejsce w juniorkach. Jako jedyna dojechała w czubie. Panowie się pokazali (Szymon Tracz w ucieczce), ale to by było na tyle. Do mety dojechali daleko.

Dzień 7 – wyścig elity kobiet. Kłaniam się nisko Gosi Jasińskiej, bo pokazała taki pazur i taką jazdę, że się chciało, aby ten wyścig trwał i trwał (choć pewnie dziewczyny nie byłyby szczególnie zachwycone 😉

No i w końcu finał w wykonaniu elity mężczyzn. Bardzo liczyłem na Kwiato, ale okazało się, że jednak nie jest niezniszczalny (może to i lepiej). Więcej siły zachował Majka, ale z „Piekłem” ledwie się przywitał. To nie był dzień naszych chłopaków. Ale był to z pewnością dzień Valverde. Przy tej okazji oczywiście powróciły zwyczajowe dyskusje o tym, że dawno temu facet był umoczony w jakieś dopingowe niejasności, z których nigdy się nie wytłumaczył, ale to temat na inną opowieść…

Fajne były to mistrzostwa…

 

 

Przydatne linki:
Oficjalna strona mistrzostw:  https://www.innsbruck-tirol2018.com/en/
Twitter: @ibk_tirol2018  hasztag: #InnsbruckTirol2018
Live timming:  http://tissottiming.com/2018/crdwch/pl-pl/

 

Foto: Innsbruck-Tirol 2018 / Jan Hetfleisch