Otwór

W poniedziałek 18 października 1999 roku zostałem dilerem. W każdym razie tak oficjalnie nazywało się stanowisko, na które zostałem wówczas zatrudniony w katowickiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Ja i trzy inne osoby, w tym niejaki „Banderas”, nazwany tak na okoliczność opatrunku założonego na wskazujący i środkowy palec, bo któryś z nich miał chyba złamany.

Do naszych obowiązków należała sprzedaż reklam.

Nie pamiętam, bym miał wtedy jakiekolwiek kompetencje handlowe, oprócz tego, że umiałem zawiązać krawat. Była to istotna umiejętność, gdyż były to czasy raczkującego dopiero Internetu i większość spraw załatwiało się wysyłając oferty faksem, wykonując telefony i umawiając się na spotkania. Ale wszystkich tych rzeczy, wraz z umiejętnością mówienia tzw. językiem korzyści, musiałem się dopiero nauczyć.

Szło nam wszystkim raz lepiej, raz gorzej, choć „Banderasowi” niestety na ogół gorzej. Jego „język korzyści” sprowadzał się głównie do tego, że opowiadał o tym, jacy jesteśmy zajebiści. Nie wzbijał się przy tym na wyżyny elokwencji i raczej operował prostymi obrazami, przekonując klientów, że w „Wyborczej” mamy artykuły, a w „Dużym Formacie” to nawet zdjęcia. Sukces wciąż był przed nim.

„Banderas” nie zrobił oszałamiającej kariery, choć podejrzewam, że w jakimś stopniu zawdzięcza to również dość ekstrawaganckiemu pomysłowi, by pewnego dnia pójść do szefa oddziału po zwrot 25 złotych za pranie marynarki, którą uznał za narzędzie pracy. W moją pamięć zapadł jednak dożywotnio dzięki najlepszemu sprzedażowemu tekstowi, jaki w życiu słyszałem. Prawdziwemu Mount Everestowi języka korzyści.

Otóż pewnego dnia zrozpaczony „Banderas” wykonał bez większego sukcesu kilkadziesiąt telefonów, aż pod wieczór, zupełnie już zrezygnowany, wyartykułował do słuchawki argument, że „jak pan da u nas reklamę, to wszystko stanie otworem przed pańskim interesem”.

Nie mam pojęcia, co „Banderas” dzisiaj robi, bo nasze drogi rozeszły się niedługo po tamtej akcji. Ale ta historia wraca do mnie za każdym razem, gdy trafiam w sieci na jakąś dyskusję o problemach polskiego sportu.

A nie dalej jak wczoraj przeczytałem rozmowę o polskim kolarstwie z Bartkiem Huzarskim.

Rozmowę polecam i generalnie z większością argumentów się zgadzam, choć z wybitym do tytułu przesłaniem już niekoniecznie. Ale moją uwagę zwróciła nieco inna rzecz. Otóż w chwili, kiedy pada pytanie o sprawy związane z finansowaniem, „Huzar” z jakiegoś powodu od odpowiedzi ucieka.

Żeby było jasne: to nie jest zarzut, raczej ciekawa obserwacja. Ogromnie szanuję pracę Bartka i z podziwem obserwuję, jak konsekwentnie i z uporem toczy pod górę swój syzyfowy kamień. W Sobótce, która – powiedzmy sobie jasno – nie jest raczej centrum biznesu i sponsoringu.

Ale ta ucieczka od rozmowy o finansach wydaje mi się znamienna dla znakomitej części polskiego sportu, nie tylko kolarstwa. Oczywiście poza stwierdzeniem, że pieniędzy zawsze brakuje, ale to jest przecież problem znany całemu światu od chwili, w której Fenicjanie wynaleźli ich za mało.

Moim zdaniem my o pieniądzach w sporcie na ogół rozmawiać nie potrafimy i wciąż nie do końca wiemy, w jaki sposób je pozyskiwać. I mówię to z perspektywy faceta, który przez te ponad 20 lat, jakie minęły od pojawienia się na progu katowickiej „Wyborczej”, robił w mediach i reklamie różne rzeczy, w tym również te związane ze sponsoringiem. „Język korzyści” wciąż jest u nas na poziomie argumentów „Banderasa”.

Przez moje ręce kilka lat temu przewinęło się kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset „ofert”. Cudzysłów jest nieprzypadkowy; absolutna większość z nich była bowiem wyłącznie listą przeszłych (czasem bardzo odległych) dokonań, z rzadka pojawiały się jakiekolwiek informacje na temat planów. Ze świecą szukać potencjalnych korzyści dla kogoś, kto miałby wyłożyć na taką współpracę jakieś pieniądze. Jakby „win-win” było jakąś dawno zapomnianą filozofią. Jest tylko „we won” (kiedyś) i „chcemy, aby” (teraz, zaraz).

Jednym z ciekawszych przypadków, który przewinął się przez moje łapy, była propozycja wynajmu hali sportowej, należącej do jednego z klubów. Udekorowana była długą listą certyfikatów dla zainstalowanego w hali systemu wentylacji. Potencjalny sponsor dostawał zapewnienie, że będzie mógł w środku oddychać czystym powietrzem. O tym, w jakim zakresie, na jak długo i w jakim celu miałby mieć ten obiekt do dyspozycji, „oferta” nie wspominała nawet słowem.

Kiedyś opisywałem tutaj rozmowę, jaką odbyłem z menedżerem pewnej szkółki piłkarskiej. W jednym zdaniu mówił, że szuka sponsora, w drugim, że nie ma mu właściwie nic do zaoferowania, a poza tym jakiekolwiek długofalowe inwestycje i tak nie mają większego sensu, bo dzieciaki kończą szkołę i odchodzą, więc wszystko trzeba za chwilę zaczynać o nowa. Miło byłoby przytulić jakiś dodatkowy pieniądz, ale jeśli nie, to trudno, musi wystarczyć to, co na szkolenie idzie z ministerstwa.

I my mówimy o tym, że szkolenie młodzieży kuleje?

Bartek wspomina o problemie wynikającym z odwołanych wyścigów. A ja kilka tygodni temu, już po wybuchu wojny w Ukrainie, która – chociaż nie widać tego na pierwszy rzut oka – mocno zachwiała poczuciem bezpieczeństwa nie tylko zwykłych ludzi, ale i firm, rozmawiałem ze znajomym działaczem z jednego z okręgów. Utyskiwał, że sponsorzy się wycofują i organizatorzy odwołują kolejne imprezy. A on wysłał około stu ofert i wszystkie pozostały bez odpowiedzi.

Helou!? Sto ofert? Na rynku, na którym działa prawie trzy miliony przedsiębiorstw, w tym około 20 tys. średnich i dużych? Już nie zapytałem, ile z tych stu ofert wyniknęło bezpośrednich rozmów, a to dość istotna kwestia. Już od dawna nie słyszałem o przypadku, by jakąkolwiek poważniejszą umowę udało się załatwić mailem.

Jeśli się trochę mocniej poskrobie polskie kolarstwo ostatnich lat, prawdopodobnie dokona się odkrycia, że w sferze finansowej funkcjonowało ono niemal wyłącznie dzięki ludziom, którzy kiedyś tę dyscyplinę uprawiali. Jeśli cokolwiek wiązało w Polsce większy biznes z kolarstwem, to był to raczej sentyment niż perspektywa jakichkolwiek korzyści. Sentyment, który w chwili kryzysu natychmiast był wypierany przez poczucie odpowiedzialności i zwykłe biznesowe kalkulacje, by przypomnieć choćby przypadki Active Jet czy CCC.

Problem polega nie tylko na tym, że o pieniądzach nie chcemy rozmawiać, ale również nie chcemy się tego nauczyć. Dużo łatwiej jest narzekać, że kasy jest ciągle za mało. Jeszcze łatwiej zaglądać do kieszeni innym i oczekiwać, że się „podzielą”.

Łatwo jest utyskiwać na balony przy trasie Tour de Pologne. Zgoda, mnie też się nie podobają. Ale jeśli Czesław Lang konsekwentnie trzyma się tego pomysłu, to może to po prostu oznacza, że on działa? Może potrafi te balony skutecznie przeliczyć na realną wartość dla partnera? Może więc zamiast po raz kolejny spinać się na „Tour de Balon”, warto pewnego dnia usiąść w jakimś ogródku przy drodze i policzyć liczbę przejeżdżających nią samochodów, przeliczyć je później na liczbę par oczu i zaproponować jakiemuś sponsorowi jego własny balon?

„Na polskim podwórku kolarstwo jest dyscypliną bez przyszłości” – głosi teza z rozmowy z „Huzarem”.

Nie wydaje mi się, żeby nasze podwórko jakoś bardzo różniło się od np. słoweńskiego. Tylko Słoweńcy kilkanaście lat temu nie poprzestali na stawianiu trafnych diagnoz. Zaczęli też szukać konkretnych rozwiązań.

Brytyjska reforma sportu po przegranych z kretesem igrzyskach w Atlancie również nie polegała wyłącznie na dodrukowaniu pieniędzy na sport, co w istocie dzisiaj proponuje nasz minister w ramach kolejnego „Narodowego Programu Wszystkiego”. Tam podjęto próbę zorganizowania tej dziedziny życia w wielu obszarach praktycznie na nowo. I nauczono się o tym mówić językiem korzyści, dzięki czemu wiele sukcesów miały również swój wymiar komercyjny.

Pytanie, czy my się chcemy tego nauczyć? Czy raczej jesteśmy wciąż jak ten „Banderas” z początku tej opowieści. Z tą drobną różnicą, że już nawet nie proponujemy nikomu, że „wszystko stanie otworem przed pańskim interesem”. Raczej wolimy się w tym otworze urządzić.

Foto: eventhorizontelescope.org

Niezgoda

Pewien człowiek kupił sobie samochód. Długo na niego pracował, marzył, wybierał, czekał. W końcu obiekt jego westchnień stanął na podjeździe, piękny i lśniący. Szczęśliwego posiadacza rozpierała duma. Do czasu, aż na podjeździe u sąsiada stanął podobny.

To, co dotychczas było powodem do radości, stało się utrapieniem. Niedawny cel marzeń szybko zbrzydł, a człowieka dręczyło przekonanie, że skoro sąsiada również stać na podobny pojazd, to znaczy, że jego marzenia warte były dużo więcej.

Powyższa opowiastka jest oczywiście zmyślona, ale słyszę ją dość często. Od czasu do czasu z podobnej historyjki korzysta moja żona, do której zwracają się pracownicy pewnego korpo dręczeni przekonaniem, że nie zostali należycie docenieni. A ściślej rzecz ujmując: że ich koledzy zostali potraktowani lepiej. Bo przecież 7-procentowa podwyżka to nie to samo, co 10 procent, nawet jeśli na końcu równania pojawia się taka sama kwota. Obaj dostaną więcej o tyle samo, ale ten dotychczas lepiej wynagradzany zmaga się z poczuciem krzywdy.

Podobnych przykładów można przytoczyć bez liku, a takie historie zna każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z zarządzaniem ludźmi. I nie słyszałem dotąd o przypadku, by z powodu takiego poczucia „krzywdy” jednego pracownika, zrezygnowano z wynagrodzenia innego.

Mnie z kolei ta historia przypomina się zawsze, gdy na horyzoncie pojawia się temat równych nagród dla kobiet i mężczyzn za udział w sportowej rywalizacji.

Może mój słuch jest nieco wybiórczy, ale dotąd nie słyszałem postulatu, by odbierać w sporcie nagrody mężczyznom i przekazać je kobietom. We wszystkich przypadkach, które obiły mi się o uszy, chodziło wyłącznie o zrównywanie ich wysokości. A efekt bywa taki, jak w przytoczonej opowieści: larum, że facetom dzieje się krzywda, a kobiety na podniesienie wartości nagród muszą sobie dopiero zapracować. Może łaskawie rozpatrzymy ich wniosek, gdy sport w ich wykonaniu będzie równie popularny, co w wydaniu mężczyzn.

Prawo Godwina

W Internecie od lat istnieje coś takiego jak Prawo Godwina: argument odnoszący się do nazizmu i Hitlera kończy dyskusję i dyskwalifikuje dyskutanta. W mojej osobistej hierarchii wartości „argument” o niższej popularności kobiecych dyscyplin sportu, która usprawiedliwia często skandalicznie nierówne wynagradzanie, powinien podlegać temu samemu prawu.

Nie ma bowiem chyba w całym sporcie bardziej wyświechtanego i nadużywanego stwierdzenia od tego, że kobieca rywalizacja jest mniej popularna od męskiej i dlatego powinna być niżej wynagradzana.

Zapewnienie odpowiedniej jakości sygnału telewizyjnego jest jednym z obowiązków, jakie spoczywają na organizatorach najważniejszych imprez. Ale produkcja telewizyjna oznacza koszty, a koszty oznaczają mniejszy zarobek. Jak najłatwiej to rozwiązać? Pójść po linii najmniejszego oporu i „zapewnić” sygnał, nie zwracając uwagi na jego jakość. Albo w ogóle z niego zrezygnować, ryzykując obniżenie przez UCI rangi imprezy.

„Ale przecież nikt nie będzie tak głupi, żeby obniżać kategorię wyścigu!” – zakrzyknie ktoś w zapale. Tak? To przypomnijcie sobie, co zrobił przed rokiem lub dwoma organizator kobiecego Giro d’Italia.

Gdzie tu skutek, gdzie przyczyna

Bodaj w 2018 roku z wielką pompą zapowiadano telewizyjną relację z kobiecej edycji Strade Bianche. Ale kiedy dziewczyny walczyły na ostatnich kilometrach i wyścig robił się najciekawszy, widzowie mogli sobie pooglądać nieruchome obrazki z Piazza del Campo. Dlaczego? Bo na trudnej trasie panie jechały nieco wolniej niż przewidywano i „nie zmieściły się w harmonogramie”. Kamery z telewizyjnych motocykli trzeba było wycofać na wyścig panów, gdzie wówczas działo się niewiele. No ale wicie-rozumicie, „wyścigi kobiet nie cieszą się takim samym zainteresowaniem”. No ciekawe dlaczego…?

Drugim tego typu „argumentem” jest ten o mniejszym wysiłku, który muszą podejmować panie w trakcie rywalizacji. Teza o tyle bałamutna, że sprowadza cały sport jedynie do wymiaru zawodów. Jakby długość trasy była jedynym wymiernym wyznacznikiem inwestycji, jakie trzeba ponieść, by dojechać do jej mety.

„Kobiety jeżdżą krócej, więc nie powinny zarabiać tyle samo co mężczyźni” – mówią wówczas sportowi puryści. „Jakie równe nagrody? Przecież w tenisie kobiety grają tylko trzy sety, a mężczyźni nawet pięć!” – dodają kolejni „fachowcy”, nie mający na ogół pojęcia o tym, że tak jest tylko w Wielkim Szlemie, gdzie nagrody – o ironio! – już dawno temu zostały wyrównane.

„Kobiety i mężczyźni biegną maraton na dystansie 42,195 km. Tyle w temacie równości płac” – dodaje kolejny dyskutant, który prawdopodobnie zapomniał, że niedawno minęło ledwie pół wieku od momentu, w którym Maraton Bostoński ukończyła pierwsza kobieta. Startowała z ukrycia, bo mężczyźni byli przekonani, że kobiety nie są zdolne do biegania na tak długim dystansie. „Tyle w temacie równych szans” – chciałoby się powiedzieć. Już pomijając, że samo porównanie jest wyjęte z kapelusza, bo przecież w biegach nie dystans jest podstawowym kryterium, a czas. W tym przykładowym maratonie klasyfikacje są odrębne, rekordowe wyniki również rejestruje się osobno dla mężczyzn i kobiet, od których nikt nie wymaga biegania w takim samym tempie. Jak jest dokładnie z nagrodami – nie wiem, nie sprawdzałem.

Ale nie to jest najistotniejsze. Kluczem w tej umysłowej ekwilibrystyce jest sprowadzenie całego wysiłku wyłącznie do finałowego rezultatu. Jakby kobiety na trening poświęcały wielokrotnie mniej czasu od mężczyzn, na zgrupowaniach spędzały tylko popołudnia wolne od innych zajęć, a gdy podczas wyścigu złamią sobie jakąś kość, to do zdrowia wracają w trzy dni, a nie w trzy tygodnie, jak ci męscy herosi, niech bogowie sportu mają ich w nieustannej opiece.

Czasem argument o mniejszym wysiłku nie zdaje egzaminu. Na zwrócenie uwagi, że mecz w kobiecej piłce nożnej kobiet również trwa 90 minut, najczęściej słyszy się uwagę, że panie nie grają tak samo ładnie. No tak, w końcu teatralnie mdlejący po muśnięciu rywala Ronaldo, na którego konto co trzeci dzień wpada okrągły milion dolarów, ma zupełnie inny wymiar niż skopana i wytargana za włosy anonimowa piłkarka, która na boisku zostawia krew, pot i łzy. Albo zawodniczka WNBA, zarabiająca ledwie promil tego, co regularnie płynie do kieszeni LeBrona Jamesa. I niech płynie, bo przecież nikt im nie chce niczego zabierać. Gorzej, że na myśl, że nieco więcej mogłoby płynąć również do innych kieszeni, większości nagle uruchamia się casus przywołanego na początku tekstu pana z samochodem. Nie daj Bóg, żeby sąsiada stać było na podobny.

Są dobrze przykłady? Ale to nie to samo…

Wiele dyscyplin sportu przeszło już tę drogę i można garściami czerpać z ich doświadczeń i osiągnięć. Najlepszym przykładem wydaje się tenis, ale jego przywołanie w dyskusji zazwyczaj wywołuje reakcję: „Ale to przecież nie to samo! Nie można tego porównywać! Kobiecy tenis jest tak samo atrakcyjny jak męski!” itd.

Owszem, jest. Dzisiaj. Ale pół wieku temu Billie Jean King odpowiadała przecież dokładnie na takie same zarzuty o niskiej atrakcyjności kobiecej gry, o mniejszej popularności, idących za nią mniejszych wpływach i tak dalej. Droga tenisa do sytuacji, w której kobiety w najważniejszych turniejach są nagradzane tak samo jak mężczyźni była długa. Ale dotąd nie stwierdzono ani jednego przypadku, by ucierpiał w jej trakcie którykolwiek z uprawiających ten elegancki (na ogół) sport panów. Co prawda do dzisiaj daje się słyszeć jakiś zawodzący głos zranionego ego, ale na szczęście szybko jest zagłuszany, również przez samych organizatorów imprez, którzy na tej z trudem podejmowanej decyzji w perspektywie czasu również wiele zyskali.

Kolarstwo również mogłoby pójść tą drogą. Ba! W znacznym stopniu przecież już ją przeszło. Jakoś nie słychać przecież zarzutów o niskiej atrakcyjności wyścigów MTB w wykonaniu kobiet. Na torze konkurencje męskie i kobiece przeplatają się z sobą tak samo jak na lekkoatletycznej bieżni. I jakoś nie ma z tym problemu. Na szosie jest.

Czasem ktoś pyta o sposób, w jaki można by wyścigi kobiece i męskie pogodzić. Podpowiem jeden, jaki przychodzi mi do głowy, podsunięty zresztą przez organizatora Giro d’Italia.

Miałem okazję w tym roku przejechać kilka etapów Giro-E, komercyjnej imprezy promującej elektromobilność. Nasz wyścig jechał dokładnie po tej samej trasie, którą dwie godziny później przemierzali zawodowcy. Startowaliśmy nieco dalej i wcześniej, omijając zwykle pierwszą część trasy etapu „dużego” Giro. Tę, na której zazwyczaj nic się nie dzieje. Do przejechania było zazwyczaj ostatnie 100 km odcinka. Jechaliśmy po zamkniętych drogach, z pełnym zabezpieczeniem, policyjnymi pilotami, marshallami, operatorami kilku kamer i karawaną wozów technicznych. Regularny peleton. Dało się. Widzów przy drogach też było całkiem sporo, jak na grupę złożoną w większości z nołnejmów i byłych kolarzy.

Czy w ten sam sposób nie da się organizować wyścigów kobiecych? Da się, trzeba tylko chcieć. Można to nawet pogodzić z przejazdem karawany reklamowej np. między jednym wyścigiem a drugim. Ale dla organizatorów najważniejszych imprez ważniejsze jest pokazywanie od pierwszego kilometra na ogół nudnych jak flaki z olejem początków etapów, bo domagają się tego sponsorzy mniejszych ekip, które angażują się w ucieczki. To nie jest – wbrew pozorom – wymysł i wymóg telewizji. Osobiście znam tylko kilka osób, które oglądają te etapy od samego początku. To komentatorzy i technicy w stacji. Większość widzów ma na ogół te pierwsze kilometry w absolutnym poważaniu. Ale gdy mowa o wyścigach kobiet, natychmiast włącza się mantra o „niskiej atrakcyjności”.

Duży może więcej?

Dla mnie sprawa tych ogromnych dysproporcji w nagrodach jest o tyle bulwersująca, że dotyczy na ogół organizatorów dużych imprez. To nie jest tak, że za wyścigi kobiet biorą się tylko początkujący w branży ideowcy, którzy najpierw muszą zbudować swoją markę i obrosnąć warstwą tłuszczu, żeby kiedyś zacząć się dzielić. Mówimy o wielkich firmach, dysponujących wielomilionowymi budżetami. Siedem tysięcy euro nagród dla kobiet (łącznie! dla całej pierwszej dwudziestki!) to mniej niż kropla w tym budżecie. Tysiąc pięćset euro nagrody dla zwyciężczyni to policzek wymierzony jej przez „wszechmocnych” w tej branży panów z A.S.O.

„Pierwszy w historii kobiecy wyścig Paryż – Roubaix” był tygodniami odmieniany przez wszystkie przypadki. Imprezę zapowiadały liczne, nie tylko branżowe media. Gdyby zliczyć cały buzz, jaki wokół tego „historycznego wydarzenia” narósł, ekwiwalent mediowy liczony byłby w milionach euro. Ubłocona Liz Deignan dostała na mecie czek na 1 535 euro. Gdyby nie natychmiastowa reakcja jej zespołu Trek-Segafredo, który z własnej kieszeni wyrównał wartość jej nagrody do tej, jaką zarobił Sonny Colbrelli (30 tys. euro), miałaby prawo czuć się przez organizatorów upokorzona. Nawet zważywszy na fakt, że znała wysokość nagrody przed startem. (Uprzedzając pytania: nie, nie mogła nie startować, bo worldtourowe drużyny są zobligowane do uczestnictwa w imprezach rangi WT).

„Pozwalamy wam w końcu jechać kultowy wyścig, płacimy wam 20 razy mniej niż facetom, a wy jeszcze narzekacie? I weź tu się dogadaj z babami!” – trafnie skomentowała jedna z uczestniczek dyskusji na ten temat. W trzeciej dekadzie XXI wieku łaskawi panowie dopuścili panie do stołu. I to wystarczy, muszą się cieszyć.

Cieszy gest ekipy Trek-Segafredo, która zobowiązała się do wyrównywania różnic w nagrodach również w kolejnych imprezach (a wcześniej jako pierwsza wyrównała minimalne zarobki kobiet do poziomu minimum w męskim World Tourze, do czego UCI zobligowała zespoły dopiero w perspektywie kilku lat). Cieszą też gesty części kibiców, którzy organizując internetowe zrzutki na zasypanie różnic w nagrodach pokazują, że nie są obojętni na problem. Ale milcząca zgoda całej reszty przykrywa inne patologie, jakie mają miejsce w kobiecym kolarstwie, np. obciążanie zawodniczek kosztami użytkowania należącego do ekipy sprzętu. Kilka z nich opisałem w kwietniowym wydaniu „bikeBoard” – zachęcam.

Nie można się na to godzić

Bo o tym wszystkim trzeba głośno mówić. Oparta na fałszywych stereotypach szczątkowa wiedza o funkcjonowaniu sportu jest porażająca. Zatrważająca jest łatwość, z jaką przeciętny kibic racjonalizuje jawną niesprawiedliwość, myląc przy tym na ogół przyczyny ze skutkami (osławiona już „popularność”, która jest przecież efektem działań, a nie powodem, dla których się je podejmuje). Większość z nas zachowuje się dokładnie tak, jak ten człowiek z przytoczonej na początku historyjki: martwi nas to, że komuś może się powodzić równie dobrze.

Odkładanie rozwiązania tego problemu na jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość i tłumaczenie, że „na to wszystko potrzeba czasu”, to zwykłe umywanie rąk. I usprawiedliwianie bezczynności odpowiedzialnych za to osób.

Jest we mnie wielka niezgoda na ten stan rzeczy. I do niej zachęcam. Może dzięki niej pewne sprawy wydarzą się szybciej i również o kobiecym kolarstwie będziemy mogli powiedzieć, że „przecież ogląda się je równie dobrze jak męskie”. Na razie to głos wołającego na puszczy.

Suplement (5.10.2021)

Już po opublikowaniu powyższego tekstu L’Equipe podał informację o oglądalności obu wyścigów we francuskiej telewizji France 3. Wyścig kobiet, relacjonowany w sobotę przez ostatnie dwie godziny rywalizacji, zgromadził 15,5% wszystkich widzów, którzy zasiedli wówczas przed telewizorami. Niedzielny wyścig mężczyzn, pokazywany od startu do mety – 21,8%.

Wartości bezwzględnych z uwagi na różne dni emisji nie powinno się bezpośrednio zestawiać, ale nawet one żadną miarą nie są w stanie usprawiedliwić 20-krotnej różnicy w wysokości nagród dla kobiet i mężczyzn. Niemniej dla porządku: wyścig kobiet oglądało 1,4 mln widzów we Francji. Rywalizację mężczyzn – 2,8 mln.

1 400 000 widów w samej Francji. 1 525 euro nagrody. To się komentuje samo.

rys. Cor M. Windhouwer / Flickr

Unia mizoginów

W jednym z tegorocznych numerów magazynu „bikeBoard” opublikowałem spory tekst o problemie pieniędzy w kobiecym kolarstwie szosowym. Long story short: jest źle i bez radykalnej zmiany sposobu myślenia niewiele się w tym temacie zmieni. Udawanie, że promujemy kobiece kolarstwo, bo tworzymy mini protezy dużych wyścigów, jest w istocie tylko pudrowaniem smutnej rzeczywistości.

W temacie przyszłości kobiecego kolarstwa wypowiadała się swego czasu Amerykanka Amber Neben.

– Bez znaczącej zmiany w sposobie prezentowania wyścigów ten projekt jest nierealny – mówiła. – Wyścigi powinny być krótsze, przez to bardziej emocjonujące, odbywać się na tych samych trasach i być w takim samym stopniu transmitowane w telewizji.

Jej postulat brzmi sensownie, ale rzeczywistość zdaje się tego sensu nie dostrzegać. Organizatorzy wyścigów wolą obiecywać sponsorom i partnerom pokazywanie nudnych jak flaki z olejem etapów wielkich tourów od pierwszego kilometra (co przecież nie jest wymysłem telewizji), zamiast na tej samej trasie zorganizować i pokazać wyścig kobiet. Można dla przykładu każdy etap zacząć nieco wcześniej i dalej, jak to robią choćby Włosi przy okazji Giro-E. Da się, trzeba tylko chcieć.

Ale o jakich chęciach my mówimy, skoro Patrick Lefevere, jedna z najbardziej charyzmatycznych i opiniotwórczych postaci w peletonie, pytany o zbudowanie kobiecej ekipy przy Deceuninck-Quick Step odpowiada z rozbrajającą szczerością, że nie jest organizacją charytatywną. I choć wywołał tymi słowami spory rwetes w mediach społecznościowych, dał jednocześnie pole do popisu wszystkim mizoginom, którzy poczuli się w obowiązku przypomnieć, że „kobiece kolarstwo to nie to samo”.

Można się śmiać z Lefevere, że kobieca ekipa prędzej powstanie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich niż w rozkochanej w kolarstwie Belgii (co nie do końca jest prawdą, bo kobiecy zespół ma już belgijskie Lotto-Soudal), ale prawda jest taka, że w tej postępowej i walczącej o równe prawa Europie, owe postęp i równość mają znaczenie tylko wtedy, gdy da się je przeliczyć na wymierny efekt w stabilnej walucie.

Później czytam publicystyczne dzieło jednego z naszych rodzimych myślicieli, który ogłasza światu wszem i wobec, że pomysł sztafety mieszanej na mistrzostwach świata może i wychodzi naprzeciw potrzebie równości, ale ostatecznie komu przeszkadzała drużynowa jazda na 100 kilometrów? Wszak to dyscyplina dla „prawdziwych mężczyzn”. Kobietom oddajmy szacunek pisząc je z wielkiej litery, ale do kolarstwa szosowego lepiej niech się nie pchają.

Kilka tygodni temu opublikowaliśmy w Eurosporcie tekst o jednym z turniejów tenisowych, który przyciśnięty koronawirusowym kryzysem wrócił (podobno tylko tymczasowo) do dawnej praktyki utrzymywania znaczących dysproporcji w wynagrodzeniach dla kobiet i mężczyzn. Czytałem później w komentarzach na Facebooku opinie ludzi powtarzających jak mantrę, że to przecież słuszna praktyka, wszak kobiety w Wielkim Szlemie grają maksymalnie trzy sety, a mężczyźni nawet pięć.

Czytałem i do końca nie wiedziałem, czy się śmiać czy płakać, bo trudno o większy popis ignorancji i odporności na wiedzę. Nie sposób przecież każdemu z osobna tłumaczyć, że to zupełnie absurdalny argument, bo akurat w Wielkim Szlemie nagrody już od dawna są równe. W mniejszych turniejach, w których wszyscy grają maksymalnie trzy sety, facetów wciąż wynagradza się znacznie hojniej tylko za zawartość spodenek. Ale tej różnicy przeciętny kibic za wszelką cenę próbuje nie dostrzegać.

W kolarstwie szosowym jest dokładnie tak samo, a wszelkie próby normalizacji tej sprawy na razie kończą się niczym. Co gorsza, deprecjonowane są nawet całkiem niezłe pomysły, jak choćby wspomniana wyżej sztafeta mieszana.

Przyznaję, że sam podchodziłem do tego projektu nieufnie. Bywa, że jego realizacja pozostawia czasem sporo do życzenia (jak choćby sposób rozegrania zawodów na niedawnych mistrzostwach Europy). Ale czy można było odmówić emocji i dramaturgii tej konkurencji podczas rozgrywanych właśnie we Flandrii mistrzostw świata?

Żyjemy w trzeciej dekadzie XXI wieku. Wiele dyscyplin już dawno uporało się z problemem nierównego traktowania: lekkoatletyka, narciarstwo alpejskie, w dużym stopniu tenis i inne. Nawet niektóre odmiany kolarstwa skutecznie sobie z tym poradziły. Na szosie wciąż nie potrafimy przebić tego szklanego sufitu. Wciąż żyjemy pod dyktatem ludzi, którzy rolę kobiet w kolarstwie nadal najchętniej ograniczaliby do odciskania śladów szminki na policzkach herosów na podium.

Ja zdecydowanie wolę jednak na podium takie obrazki jak ten poniżej.

Foto: Flickr / Sean Rowe