Anonimowy? I dzięki Bogu…

Dawno, dawno temu, jeszcze w czasach, kiedy nie było powszechnie dostępnego internetu, Google Maps, Tłumacza i w ogóle żadnego Google, wybraliśmy się w podróż do Francji. Jechaliśmy Polonezem na gaz i zanim odkryliśmy, że pytania o „elpidżi” nie przynoszą żadnego rezultatu, bo we Francji trzeba pytać o „żepeel”, popłynęło trochę łez, a ja musiałem wysłuchać wielu gorzkich słów na temat tego, że jestem nieprzygotowany do zajęć. W końcu jednak dojechaliśmy i zamieszkaliśmy u znajomej oraz jej wielkiego psa Atosa.

Ten ostatni zasługuje zresztą na osobną opowieść. Był to mieszaniec doga błękitnego z tosa inu, wielkości mniej więcej dobrze wyrośniętego cielaka. Z zastrzeżeniem, że przeciętny cielak to w porównaniu z tamtym stworzeniem uosobienie gracji i inteligencji. Każda część ciała tego psa żyła własnym życiem, co najlepiej było widać, kiedy biegł. A poruszał się niemal wyłącznie biegiem (a w każdym razie tym, co bieg w jakiś sposób przypominało), gdyż owa znajoma miała całkiem spory ogród, w którym to stworzenie na co dzień urzędowało.

Mądrości w tym psie było za grosz, co prawdopodobnie przynajmniej częściowo zawdzięczał swojej właścicielce, która przeganiała go z kuchni wszystkim, co w danej chwili miała pod ręką. Gdy akurat smażyła naleśniki, a Atos postanowił sprawdzić zawartość patelni (co nie wymagało od niego właściwie żadnego wysiłku, gdyż sięgał łbem wysoko ponad kuchenkę), dostawał w łeb rzeczoną patelnią. Najczęściej jednak ręcznikiem, których walało się dookoła mnóstwo, gdyż Atos miał jeszcze jedną paskudną cechę: przeokrutnie się ślinił, przez co cała okolica przypominała gniazdo Obcego. Jak nietrudno zgadnąć, naleśniki, które przeszły kontrolę jakości w wykonaniu Atosa, niekoniecznie były naszą ulubioną potrawą…

Nieco zmęczeni ciągłym unikaniem rozdeptania przez Atosa, który w ogóle nie zawracał sobie głowy omijaniem przeszkód na swojej drodze (mój niedoszły szwagier postanowił raz zasunąć specjalną przegrodę w drzwiach, przez którą Atos wracał z ogrodu wieczorami; nie zrobiło to psu większej różnicy, wszedł po prostu do środka razem z tą przegrodą), postanowiliśmy wyjechać nad ocean.

Dzieliły nas od niego jakieś trzy godziny drogi. Dojechaliśmy, poleżeliśmy na plaży, wykąpaliśmy się raz i drugi, aż w końcu dotarło do nas, że wypadałoby coś zjeść, bo jesteśmy wściekle głodni. Znaleźliśmy więc jakąś knajpę.

Szwagierka, która udawała, że zna francuski, przetłumaczyła nam menu. Szczególnie atrakcyjnie brzmiała pozycja „kurczak w krewetkach”. Dziś pewnie wzbudziłoby to moje podejrzenia, ale wtedy miałem dwadzieścia kilka lat, niewiele wiedziałem o świecie i byłem bardzo głodny. Oraz lubiłem kurczaka i krewetki. No i nie miałem wówczas jeszcze żadnych powodów, by nie wierzyć szwagierce.

Czekałem na mojego „kurczaka w krewetkach” ponad godzinę. Wszyscy zdążyli już zjeść swoje sałatki, czy co tam sobie pozamawiali, powoli kończyli piwo. Ja siedziałem o suchym pysku i czekałem na moje danie.

W końcu dotarło. Tyle że w tym „kurczaku z krewetkami” nie było nawet grama kurczaka. Był za to gigantyczny półmisek krewetek, samych w sobie niezbyt okazałych, ale za to w całości.

Kolejną godzinę zajęło mi wydłubywanie zawartości ze skorupek. Efekt był taki, że „półmisek krewetek” (bo w istocie to było napisane w menu; gdzie moja była szwagierka doczytała się kurczaka, do dziś pozostaje jej słodką tajemnicą) zamienił się po godzinie w półmisek odwłoków, a ja nadal byłem głodny. I miałem do zapłacenia spory rachunek.

Jeśli ktoś dotrwał do tego miejsca i wciąż się zastanawia, jaki ta historia ma związek z tytułem posta, spieszę z wyjaśnieniem. Otóż dokładnie takie same uczucia jak nad tamtym talerzem w Lacanau, mam przy lekturze „Anonimowego kolarza”.

Broniłem się przed nią rękami i nogami wiedziony przeczuciem, że jeśli ludzi w tej książce interesuje niemal wyłącznie postać tajemniczego autora, to niewiele jest tam treści, które zasługiwałyby na uwagę. Częściowo przeczucie mnie nie myliło, chociaż nie do końca. Można z tej opowieści wyłuskać kilka ciekawych kolarskich perełek i sporo wiedzy o życiu peletonu.

Jest tylko jeden problem: to jest tak potwornie źle podane, że czytanie tego strumienia świadomości to istna męczarnia. Całkiem jak to siedzenie nad półmiskiem krewetek. Jestem tą lekturą piekielnie zmęczony. I wciąż głodny.

Kimkolwiek jest autor tego „dzieła”, lepiej by pozostał anonimowy. Czytać się tego po prostu nie da.

Foto: Flickr / Jayson Ramey

Giro per la Piccola Italia

Czy warto wybrać się na szosę do Chorwacji? Warto. We wciąż jeszcze w miarę rozsądnych cenach dostać tam można niemal wszystko: dobre warunki do jazdy, puste i bezpieczne drogi, ciekawe trasy i doskonały relaks po jeździe. Sprawdziłem to po raz kolejny.

Pogubiłem się już w rachubach, który to był mój wyjazd do Chorwacji. Kiedyś jeździłem tam po prostu na wakacje, później pod żagle (bardzo polecam, choć z roku na rok jest coraz drożej), a kilka lat temu odkryłem uroki jazdy po tym kraju na rowerze.

Nie bez początkowych obaw, bo chorwacki styl jazdy samochodami momentami mocno przypominał kiedyś to, co na co dzień obserwujemy na naszych drogach. Z czasem jednak wiele się zmieniło. Tam. U nas niestety jeszcze nie.

Tym razem wróciłem tam, gdzie dotknąłem Chorwacji po raz pierwszy: na Istrię. Wybór był prosty: miało być ciepło, miało być morze i miało być w miarę blisko, by nasz nowy, kudłaty członek rodziny zniósł jakoś swoją pierwszą długą podróż.

Ale Istria to nie był zupełnie przypadkowy wybór. Ciągnęła nas tam również bliskość Włoch, które wciąż – jakoś tak się złożyło – okazały się dla nas jednym z najbardziej przyjaznych miejsc na Ziemi. Ta „Mała Italia” w tytule to nie przesada, wszak historycznie Istria została niegdyś podbita przez Rzymian, a w nieco nowszych czasach była również częścią włoskiego państwa. Do dziś zresztą włoski jest tam jednym z języków urzędowych.

Najważniejsze jednak, że Istria łączy w sobie to, co najlepsze: uroczy klimat śródziemnomorskich miasteczek i pyszną kuchnię, pełną owoców morza, ryb, trufli i mnóstwa innych smakołyków. Czyli to, co lubimy najbardziej, w rozsądnych (jeszcze) cenach.

Tyle geneza wyjazdu, teraz pora na rower.

Rowerowy raj

Chorwacja przez ostatnie lata bardzo się zmieniła. Przybyło autostrad, które przejęły sporą część ruchu, do niedawna odbywającego się głównie wzdłuż wybrzeży. To pewnie właśnie z tego powodu ruch na co dzień jest znacznie mniejszy, co znacząco przekłada się na poczucie bezpieczeństwa na rowerze (choć nie bez znaczenia jest też fakt, że byłem tam jeszcze przed szczytem sezonu turystycznego i w okolicznościach popandemicznych, które z pewnością też w jakimś stopniu wpłynęły na mniejszą liczbę podróżnych).

Tak czy inaczej chorwackie drogi zrobiły się ostatnimi czasy o wiele bardziej przyjazne, na co z pewnością duży wpływ ma również spora liczba rowerzystów, którzy się po nich poruszają. Wprawdzie wciąż dominującą formą rowerowej turystyki jest jazda na rowerach MTB (w wersji klasycznej i zyskującej coraz większą popularność elektrycznej), to mimo wszystko efekty widać jak na dłoni: chorwaccy kierowcy (w każdym razie w tych częściach kraju, w których miałem okazję jeździć) wobec ludzi na rowerach zachowują się więcej niż poprawnie.

Siedem z dziesięciu dni pobytu spędziłem na siodełku, pokonałem miejscowymi drogami w sumie blisko 700 km, ani razu nie trafiając na sytuację, o której mógłbym powiedzieć, że była dla mnie jakkolwiek niebezpieczna. No, może jednemu Słoweńcowi zdarzyło się zapomnieć, że ciągnie za sobą przyczepę kempingową szerszą niż pojazd, którym kierował, ale akurat wyprzedzał mnie w miejscu, gdzie miałem wystarczająco dużo miejsca na delikatne odbicie w prawo. W dość bliskiej odległości zwyczajowo wyprzedzają też Niemcy, ale metr jest metr. Ani mniej, ani więcej, ordnung muss sein. Ogólnie: nie ma o czym mówić.

Mało tego: gdy jechałem samochodem i zbliżałem się do kilku rowerzystów, zauważyłem, że stosują oni skuteczną metodę komunikowania się z innymi uczestnikami ruchu: po prostu dawali znaki ręką. Można wierzyć lub nie, ale to działa cuda. Ponieważ drogi są tam kręte, informacja od kolarza, czy można go wyprzedzić, bardzo ułatwia wszystkim życie. I nic nie kosztuje.

Zacząłem to stosować i wszystkim bardzo polecam. Na zasygnalizowanie „stop” otwartą dłonią żaden z kierowców nie zareagował agresją. Miałem raczej wrażenie, że wszyscy oddychają z ulgą: kolarz daje bowiem jednocześnie sygnał, że ma świadomość obecności samochodu za plecami. A to cenna wiedza dla każdej ze stron. Machnięcie ręką, że droga jest wolna i jej uniesienie w geście pozdrowienia niemal za każdym razem spotykały się z pozdrowieniem ze strony kierujących samochodem. Bez względu na to, jaką miał rejestrację.

Chorwackie drogi są dobrej jakości, również te boczne (które są przy tym niemal całkowicie puste), ale trzeba być ostrożnym. Wiele z nich zrobione jest z jasnego betonu, co ma tę zaletę, że nie nagrzewają się tak od palącego słońca. Ma to też jednak pewną wadę: nie widać licznych pęknięć i niewielkich dziur, które pogarszają komfort jazdy. Tam, gdzie ruch jest nieduży, można jechać praktycznie środkiem. Gdy pojazdów jest więcej, dobrym rozwiązaniem jest jazda bardzo blisko krawędzi. Tam nawierzchnia jest najrówniejsza.

Ostrożnym trzeba być również na zjazdach, bo bywają miejsca, gdzie popękany asfalt jest wybrzuszony. Często zdarza się to na odcinkach leśnych, gdzie dodatkowo w mozaice światła i cienia niewiele widać. Nieprzyjemne bywa uczucie podbicia przedniego koła przy naciśniętym hamulcu. Trzeba po prostu uważać. W sumie truizm, na rowerze zawsze trzeba uważać.

Dobra rada: warto się przed wyjazdem zaopatrzyć w zapas gum. Trochę zanadto zaufałem rozwiązaniu bezdętkowemu. Gdy rozwaliłem oponę, znalezienie nowej zajęło mi dwa dni. W miejscowych sklepach rowerowych o tubelessach oczywiście słyszeli, ale nie przyszło im do głowy ich zamawiać, bo mało kto o to pyta. Zdecydowana większość ludzi jeździ tam na MTB. Awaryjna dętka też nie była łatwa do znalezienia. Potrzebowałem dłuższy zawór, a to – jak się okazuje – również rarytas. Był tylko w rozmiarze do 23 mm. Za pakowanie w pośpiechu i zostawienie zapasu w domu zapłaciłem zwiedzeniem kilku miasteczek. Ostatecznie udało się w Puli. Per saldo się opłaciło, w końcu to wakacje i warto zobaczyć przy okazji coś nowego. Nawet w miejscu, w którym było się już kilka razy.

Każdy znajdzie coś dla siebie

Trasy? Bajeczne. Co prawda kilka osób sugerowało, że powinienem jechać bardziej na wschód i „zaliczyć” przynajmniej jeden wjazd na Vojak, który jest rzekomo „obowiązkowym punktem programu”, ale ja jeżdżę na rowerze dla frajdy, a nie z obowiązku. Wyprawa samochodem, żeby przejechać rowerem jakąś drogę nieszczególnie mi się uśmiechała, zwłaszcza w czasie wakacji.

Tym bardziej, że Istria jest pagórkowata, więc każda przejażdżka oznaczała co najmniej kilkaset metrów przewyższeń. Dla mnie wystarczająco dużo. Znacznie ważniejsze było to, że mogłem kilka razy pojechać przed siebie i niemal zupełnie wyczyścić głowę. Właśnie po to pojechałem na urlop.

I może to również nieco wbrew obowiązującym trendom, ale najciekawsze wydawały mi się właśnie te miejsca, w których nie było kompletnie nic. Tylko droga, cisza, słońce i wiatr, towarzyszący w jeździe niemal zawsze, bo w końcu to nadmorskie okolice, więc wiatr ma się gdzie rozpędzić.

Odpocząłem, naładowałem baterie, mogłem wrócić prosto w kocioł związany z Euro. Za chwilę rusza Tour de France, potem igrzyska, TDP i Vuelta. Kolejna szansa na odpoczynek może pojawi się pod koniec września, więc energia zyskana w ciągu tych kilku dni musi mi wystarczyć na długo. I pewnie wystarczy, w końcu zawsze stamtąd wracałem z nowymi siłami i nowymi pomysłami.

Polecam wszystkim.

Grande casino

Jeśli jest coś, co podziwiam u innych ludzi i czego im czasem zazdroszczę, to jest to dystans do siebie i umiejętność godzenia się z tym, co przynosi los. Bez zupełnie zbędnego marnowania czasu i energii na roztrząsanie drobiazgów, na które nie ma się żadnego wpływu. Bo z życia warto czerpać pełnymi garściami tylko najlepsze.

Każdy ma jakieś miejsce na ziemi, w którym ładuje swoje baterie i nabiera ochoty do dalszego funkcjonowania. Ja swoje znalazłem we Włoszech. W codziennym „ciao” na przywitanie, w gęstym jak smoła espresso, jakiego nie ma w żadnym innym miejscu na świecie, w życzliwych uśmiechach zupełnie obcych ludzi pytających czy „tutto bene?” i w serdecznych życzeniach dobrego dnia na pożegnanie. Po to wszystko wracam do Włoch tak często, jak to tylko możliwe.

(Un)Fortunato

Bardzo lubię włoskie określenie „grande casino”, które często pada w sytuacji, gdy coś układa się niezgodnie z planem. Podczas Giro d’Italia słychać je bardzo często, bo przy organizacji tak wielkiego przedsięwzięcia spraw, które mogą pójść nie tak, jest bez liku.

Utkwiła mi w pamięci scena spod Monte Zoncolan, gdy już ukończyliśmy etap i poszliśmy do wydzielonej dla nas przy trasie wyścigu strefy z bufetem. Kibicowaliśmy jadącym w stronę mety Lorenzo Fortunato i Janowi Tratnikowi. Chwilę później przejechała grupka kolarzy z liderem wyścigu Eganem Bernalem. Nieco dalej jechał uwielbiany przez Włochów Vincenzo Nibali.

Kiedy Fortunato wspinał się po piekielnych 27-procentowych stopniach na metę odwróciliśmy się w stronę rozwieszonych pod namiotem ekranów. Włosi dopingowali swojego kolarza tak, jak tylko oni potrafią: głośnym krzykiem „Dai! Dai!”, śpiewem i bębnieniem dłońmi o stoły. Już wiedzieliśmy, że Tratnik nie da rady dogonić kolarza Eolo-Kometa, ekipy współtworzonej przez Ivana Basso, który jeszcze przed rokiem brał gościnny udział w zabawie w Giro-E. Emocje pod naszym namiotem sięgały zenitu.

Fortunato miał do mety niecałe 100 metrów. I właśnie wtedy na ekranach monitorów pojawił się komunikat o automatycznym wyłączeniu. 15 sekund, 14, 13… Włosi zaczęli ze śmiechem odliczać. „Cinque! Quattro! Tre! Due! Uno!”. Gdy telewizory zgasły rozległy się brawa i gromki śmiech. Nikt nie rzucił się w poszukiwaniu pilota, nie rozległ się żaden głos dezaprobaty, nikt nie zbeształ o zaniedbanie kierownika imprezy. Odwróciliśmy się na powrót w stronę drogi i zaczęliśmy kibicować kolejnym grupom zmierzających w stronę mety kolarzy. Zdarza się. Grande casino.

Nie udało mi się wjechać na szczyt Monte Zoncolan, bo z powodu gwałtownej ulewy poprzedniego wieczora miejsce, w którym mieliśmy biwakować zamieniło się w mieszaninę błota i śniegu. Dlatego nasz namiot ulokowano trzy kilometry przed metą. Tamtego dnia nie wyszło, więc nastawiałem się na przygodę na przełęczach Passo Pordoi i Passo Giau, jedne z moich ulubionych miejsc w Dolomitach, zjeżdżonych swego czasu wzdłuż i wszerz na nartach.

Siła wyższa

W niedzielę wieczorem dotarliśmy do Canazei. I chociaż wiedzieliśmy, że prognozy na następny dzień nie są optymistyczne, liczyliśmy na to, że pogoda mimo wszystko okaże się nieco bardziej łaskawa. Niebo w górach wyglądało obiecująco.

Poniedziałek przywitał nas jednak przerażającym chłodem i ulewnym deszczem. Wiedzieliśmy, że najprawdopodobniej z jazdy nic nie wyjdzie. Nikt o zdrowych zmysłach nie zaryzykowałby przegonienia w tych warunkach przez zaśnieżone przełęcze grupy składającej się w dużej mierze z amatorów.

Nikt też nie był zdziwiony, gdy podobną decyzję podjęła dyrekcja całego Giro d’Italia. To było najrozsądniejsze, co można było zrobić. I wbrew twierdzeniom wielu „kanapowych ekspertów” to nie było dla organizatorów żadne zaskoczenie. Standardem na takich wyścigach jest opracowywanie alternatywnej trasy właśnie na takie okoliczności. Wdrożenie tego rozwiązania w życie zajęło tyle czasu, ile potrzebne było na odwrócenie różowych tabliczek przed skrętem na Passo Fedaia, by pokazywały nowy kierunek. Przewiezienie z jednego miejsca w drugie bramy oznaczającej 50 km do mety nie było już żadnym problemem. Gdy przejeżdżaliśmy przez Passo Pordoi, brama górskiej premii była już elegancko złożona i czekała na zabranie. Dla Włochów to nic nowego. Kolejne grande casino, w którym czasem trzeba się po prostu liczyć z przegraną.

Niezrozumienie

Utyskiwania na brak telewizyjnej transmisji z trasy skróconego etapu czytałem później ze smutkiem. Mam wrażenie, że wielu ludzi zupełnie nie dopuszcza do siebie myśli, że bezpieczeństwo pilotów i obsługi jest ważniejsze od rozrywki, chociaż to przecież dla niej organizuje się całą tę zabawę. Ale jednocześnie uśmiecham się pod nosem, czytając wywody o tym, że „chłopaki z RAI powinni przecież wyciągnąć wnioski, bo taka sytuacja zdarza się nie po raz pierwszy”.

A może by tak wyciągać wnioski również po tej stronie ekranu? Może oglądając włoski wyścig warto pogodzić się z myślą, że właśnie tacy są Włosi? Może czasem warto się od nich nauczyć nie napinania się ponad miarę i nie wygrywania za wszelką cenę? Może warto przez te kilkadziesiąt minut popatrzeć na twarze ludzi, którzy moknąc w ulewnym deszczu przy temperaturze dwóch stopni, czekają na tych kilka sekund emocji na mecie?

Nie przejechałem Passo Pordoi i Passo Giau. Wsiadłem jednak na rower na ostatnich kilka kilometrów etapu. Tylko po to, żeby raz jeszcze poczuć ten dreszcz przy przejeżdżaniu przez bramę mety. Przy okazji poczułem parę innych dreszczy, bo jeszcze nigdy tak bardzo nie zmarzłem na rowerze, a przecież zdarzało mi się jeździć również zimą. Ale mimo to poczułem, że w tym grande casino sięgnąłem tym razem po swoją wygraną.

Przede wszystkim jednak doskonale się bawiłem. Bo poza sferą sportową Giro d’Italia i towarzyszące mu Giro-E to przede wszystkim wielkie kolarskie święto i okazja do wspaniałej zabawy.

Niezapomniane wrażenia

To była solidna dawka niezapomnianych emocji. Od jazdy ramię w ramię z Moreno Argentinem, Roberto Contim czy Moreno Moserem, przez codzienną ceremonię prezentacji i podpisywanie listy startowej (miałem i tutaj kapitalną zabawę, gdy spiker, próbując wymówić moje nazwisko, przedstawiał mnie w końcu przed każdym etapem: „Giornalista Eurosport Polonia: Marius Impossibile Cognome Sykajer”). Aż po niesamowite wrażenie jazdy w szpalerze kibiców na górską premię w Gornjem Cerovie, gdzie zostałem wyznaczony do walki w „sprincie”.

Byłem siódmy, zwycięzcy nawet nie widziałem, moje tętno sięgnęło 197 uderzeń na minutę, a oferowane przez silnik w moim e-bike’u 250 watów to było zdecydowanie za mało, by ułatwić to zadanie mnie, skądinąd nie należącemu do najlżejszych, i ważącemu prawie 14 kg rowerowi pode mną. Ale ten oszałamiający doping włoskich i słoweńskich kibiców będę pamiętał do końca życia. Podobnie jak wrażenie towarzyszące przejechaniu pod bramą mety etapu Giro d’Italia.

Ale oprócz fantastycznej przygody, ta krótka wyprawa na trzy etapy Giro-E była dla mnie niezwykle cenną lekcją o tym, że można cieszyć się drobiazgami bez tego uporczywego i niemal wszechobecnego pragnienia wygrywania za wszelką cenę. W „wyścigu” do świateł, w dyskusjach w internecie, w nieopanowanej potrzebie udowadniania na każdym kroku swoich racji.

Myśląc o Włoszech najczęściej stają nam przed oczami fantastyczne widoki, urokliwe miasteczka, piękne góry, nadmorskie kurorty i dobrą kuchnię. Ja za każdym razem najbardziej się cieszę z odkrycia kolejnego kawałka włoskiej duszy. Tej nieuchwytnej tajemnicy, która za każdym razem sprawia, że od chwili, kiedy przekraczam włoską granicę nie przestaję się uśmiechać. Nawet jeśli nie wszystko układa się po mojej myśli i nie wszystkie plany udaje się realizować.

Takie po prostu jest włoskie grande casino.

Foto: M.Czykier, Instagram/Giro-E

A miało być tak pięknie. I było, tylko krótko

Już był w ogródku, już witał się z gąską… Już dotarł na miejsce i zameldował się w hotelu. Chwilę się zdrzemnął, poszedł na spacer po okolicy w oczekiwaniu na moment, w którym zjedzie się reszta ekipy. A gdy w końcu wszyscy się zjechali, usłyszał wiadomość, której usłyszeć nie chciał: ostatni tydzień Giro E został właśnie odwołany.

No cóż. W pewnym sensie spodziewałem się tego od samego początku. Nie można było nie brać tego scenariusza pod uwagę patrząc na to, co dzieje się w całej Europie. I co zdarzyło się dotąd w samym Giro d’Italia, z którego po pierwszym tygodniu wycofały się dwie ekipy. Chyba też nie można było podjąć tej decyzji wcześniej, bo testy wśród załogi Giro E były wykonywane w poniedziałek. Ja wówczas byłem już w drodze do Cividale dei Friuli. Decyzja zapadła po godzinie 19, kiedy okazało się, że kilka z nich, w tym jeden w mojej ekipie, okazał się pozytywny.

Byłem oczywiście, jak wszyscy, bardzo rozczarowany. Ale nie byłem zły, bo w pełni rozumiałem tę sytuację. Istotą Giro E było to, że chociaż była to niezależna impreza, to była bardzo mocno „sklejona” z Giro d’Italia. „Elektryczny” wyścig startował co prawda w innych miejscach, ale jechał tą samą trasą i przyjeżdżał na tę samą metę co zawodowy peleton. Tam spotykał się z tą samą ochroną, odwiedzał to samo podium i stykał się z tą samą obsługą wydarzenia. Dopiero później udawał się do wyodrębnionej strefy, gdzie czekał na koniec etapu Corsa Rosa i transfer do następnej lokalizacji.

Organizująca oba wydarzenia firma RCS Sport musiała podjąć niełatwą decyzję. Odwołanie ostatnich etapów Giro E prawdopodobnie oznacza dla nich spore straty, bo ta impreza miała również całkiem pokaźne grono swoich sponsorów, którzy liczyli na realizację założonych wcześniej celów. Ale jej pozostawienie wiązało się z dużym ryzykiem dla Giro d’Italia, którego przerwanie byłoby dla organizatora kompletną katastrofą. Wybrano rozwiązanie drastyczne ale konieczne.

Nam pozostało tylko wykorzystać pozostały do powrotu do domu czas najlepiej, jak to możliwe. Poszliśmy więc zwiedzić miasteczko i chwilę pooddychać czystym włoskim powietrzem. Człowiek mieszkający od kilku lat w Krakowie nie może takich okazji marnować 😉

Tu słowo o towarzyszach mojej niedoli. Na miejsce dotarłem razem z Frederikiem, francuskim dziennikarzem jednego z magazynów rowerowych, a wieczorem dotarł do nas Alejandro, dziennikarz z Hiszpanii. Ja miałem jeszcze kilka godzin na relaks i spacer, ale Alejandro został złą informacją powitany już na progu. Akurat jedliśmy kolację, kiedy przysiadł się do naszego stolika i kręcąc z niedowierzaniem głową co jakiś czas sondował, czy przypadkiem nie padł ofiarą jakiegoś zbiorowego wkrętu. Niestety nie.

Poszliśmy zatem do miasteczka, przez które dwukrotnie przejeżdżał wyścig. Mieliśmy trochę czasu, więc zaczęliśmy się włóczyć: Frederic poszedł podziwiać „Diabelski Most”, z którego słynie Cividale dei Friuli, Alejandro ruszył na zakupy i obłowił się w „La Gazzettę dello Sport” i włoskie magazyny kolarskie, a ja snułem się bocznymi uliczkami i zasiadłem w jakiejś małej kafejce, żeby się napić porządnego włoskiego espresso.

To właśnie podczas wszelkich podróży lubię najbardziej: zasiąść w ustronnym miejscu, daleko od turystów, zabytków i atrakcji, które mnie najzwyczajniej w świecie nudzą. Zamiast tego wolę właśnie usiąść w jakimś cichym kącie i popatrzeć na to, jak żyją w nim inni ludzie.

A we włoskich małych miasteczkach najbardziej urzeka mnie brak pośpiechu. Za każdym razem nie mogę się nadziwić, dokąd my właściwie codziennie tak bez sensu pędzimy?

Wyścig przejechał raz i drugi, wróciliśmy więc do hotelu, gdzie czekał już na nas transport na lotnisko.

Jadąc myślałem sobie o dwóch rzeczach. Po pierwsze: Włosi zaskoczyli mnie niespotykaną dyscypliną. Na ulicy Cividale nie spotkałem chyba nikogo, kto nie miałby poprawnie założonej maski, zasłaniającej usta i nos. Przyjechało na rowerach sporo amatorów; każdy miał na szyi buffa, którego po zatrzymaniu się natychmiast naciągał na twarz. Bez cierpiętniczych min, bez strojenia fochów i wygłaszania wyssanych z palca teorii o grożącej w wyniku zasłaniania ust grzybicy. W północnych Włoszech chyba każdy zna kogoś dotkniętego chorobą w wiosennej fali pandemii. To uczy pokory. Mam wrażenie, że ta nauka dopiero przed nami.

Jestem też bardzo wdzięczny naszym opiekunom, którzy mimo złych wieści, jakie mieli nam do przekazania, cały czas zachowywali się bardzo profesjonalnie. Żadna z osób, z którymi mieliśmy kontakt, mimo otrzymania chwilę wcześniej negatywnego wyniku testu nawet na chwilę nie zdjęła maski. My zresztą również. Jak wyglądają dowiedzieliśmy się dopiero przy kolacji i to z daleka, bo z obawy o nasze zdrowie bardzo nas przeprosili, ale zaproponowali, że będą jeść osobno. Jeszcze nigdy nie widziałem tak zakłopotanych Włochów, ale osobiście byłem im za ten gest bardzo wdzięczny.

Ale pomyślałem sobie również o tym, że choć była to jedna z moich krótszych wizyt we Włoszech (nie najkrótsza, bo już zdarzało mi się parę razy jechać lub lecieć tam na kilka godzin), to jednak ta nieco zaskoczyła mnie intensywnością doznań, choć przecież wiele się nie wydarzyło. Miałem za to sporo czasu by przemyśleć sobie kilka rzeczy.

Jedną z nich było to, że umiejętność akceptacji często zmieniającej się rzeczywistości jest jednym z moich najsilniejszych atutów. Nie marnuję czasu na niepotrzebny bunt, staram się całą energię włożyć w przystosowanie do nowych warunków. Pewnie dlatego tak łatwo się tym zmianom poddaję. A wszystko wskazuje na to, że kolejna czai się tuż za rogiem.

Przez ostatnie kilka tygodni parę razy przyszło mi do głowy, że może podjąłem złą decyzję, wybierając ostatni tydzień Giro E. Na moment ta wątpliwość ponownie wróciła. Odeszła, gdy dostaliśmy zapewnienie, że nasze zaproszenie jest ważne na kolejną edycję imprezy, kiedykolwiek się w tej nieprzewidywalnej rzeczywistości odbędzie.

Nie ma więc czego żałować. Ta przygoda wciąż trwa i wszystko wskazuje na to, że będzie mieć ciąg dalszy.

Pośpiech

Kilka lat temu dostałem na parę dni do testów pewien samochód. Mniejsza o model, bo to w tej historii nie jest istotne. Ważniejsze, że ów pojazd był wyposażony w sporo mniej lub bardziej potrzebnych gadżetów, jak zresztą większość ostatnio produkowanych samochodów. Ale jeden z nich zwrócił wówczas moją szczególną uwagę i dał mi do myślenia.

Był tam bowiem powszechnie stosowany system start-stop, który wyłącza silnik po zatrzymaniu np. na światłach. Nic szczególnie rewolucyjnego, gdyby nie mały szczegół: na tablicy rozdzielczej pojawiał się zegar, który liczył czas bezczynności silnika i mierzył ilość zaoszczędzonego w ten sposób paliwa.

I tu się zatrzymam. Bo czy aby na pewno ten zegar mierzył czas bezczynności silnika? Nic z tych rzeczy. On mierzył przede wszystkim moją bezczynność. Bo czym ja wówczas byłem zajęty? Słuchaniem muzyki?

Z domu do pracy jechałem zwykle ok. 45 minut. Jedną trzecią tego czasu spędzałem kompletnie bezczynnie. Pół godziny dziennie. 2,5 godziny w tygodniu. 125 godzin w roku. Ponad trzy roboczotygodnie spędzone kompletnie na niczym.

O czym byłem wówczas najmocniej na świecie przekonany? Że jadę do pracy samochodem, bo się spieszę.

Jeśli miałbym wskazać w moim życiu jakieś momenty przełomowe, to ten był bez wątpienia jednym z nich. Niedługo później przesiadłem się do komunikacji miejskiej i tę samą drogę, pokonywaną może chwilę dłużej, przemierzałem poświęcając np. na czytanie lub pisanie. Bywało, że całą poranną korespondencję miałem już ogarniętą przed dotarciem do biura.

Drugim ciekawym odkryciem podzieliłem się ostatnio podczas panelu o bezpieczeństwie na BIKE EXPO w Bielsku. Otóż złapałem się w pewnej chwili na tym, że gdy wyruszam w podróż i ustawiam sobie cel w nawigacji, niemal natychmiast staję się zakładnikiem przewidywanej przez system godziny dotarcia na miejsce. Każde odstępstwo od pierwotnego planu powoduje, że czuję potrzebę wyrównania straconego czasu. Natychmiast aktywuje mi się gen rywalizacji: zdążę czy nie?

Z tego również zdałem sobie sprawę w dziwacznych okolicznościach, podczas podróży camperem do Włoch. Wbiłem sobie w mapę dane kempingu pod Florencją i ruszyłem w drogę. Z pełną świadomością, że po drodze nie raz się będę musiał zatrzymać. Że jadę camperem, w którym się mogę wygodnie położyć i wyspać. I że jadę przecież na urlop.

Dopiero gdzieś pod Wiedniem do mnie dotarło, że cały czas mam z tyłu głowy przeczucie, że jestem spóźniony. Camperem. Na wakacje. Spóźniony.

Trudno sobie w ogóle wyobrazić coś bardziej absurdalnego. A mimo to nader często tak właśnie się zachowujemy. Jakbyśmy byli wszędzie spóźnieni.

Foto: Flickr / Robert Skorek

Włoska melodia

Jakie masz pierwsze skojarzenie z Włochami? Pizza? Wino? Makaron? Plaża? Narty? Krajobrazy Toskanii? Giro d’Italia? Pewnie wszystkiego po trochu. Dla mnie Włochy to przede wszystkim niepowtarzalna atmosfera i fascynujący ludzie. Nie mogę się doczekać, żeby się znów tam znaleźć.

Dolomity. To zawsze było miejsce, które w pierwszej kolejności kojarzyło mi się z Włochami. Odkąd wiele lat temu zacząłem tam jeździć na narty, zakochałem się w nich bez pamięci. Mam tam kilka ulubionych miejsc, w które zawsze chętnie wracam. Na przykład Pampeago. Albo Santa Cristina Valgardena. Kiedy wjeżdżam na grzbiet Secedy, by się chwilę później puścić szeroką na kilkaset metrów trasą w dół, czuję się naprawdę wolny.

Włochy z perspektywy roweru odkryłem dużo później. Trochę przez przypadek, bo pewnie nigdy nie wpadłbym na ten pomysł, gdyby nie pewne szalone wakacje, na które wybrałem się camperem. To był strzał w dziesiątkę. Miejsce pierwszych przejażdżek też odkryłem nieco mimowolnie. Docelowo mieliśmy bowiem pojechać nad Gardę. Ale wszystkie campingi były tam zabite po korek, więc skręciłem w jakąś boczną drogę z postanowieniem, że w najgorszym wypadku prześpimy się gdzieś na cichym parkingu, a następnego dnia się zobaczy.

Odkrycie

Tym sposobem trafiłem nad położone nieco nad zachód od Gardy niewielkie jezioro d’Idro i wciśnięty w uroczy cichy zakątek prawie pusty camping. Na ogrodzonym terenie dzieci odmeldowywały się do zabawy zaraz po śniadaniu i tyle je widziałem. Mogłem pójść na rower. I choć zostawiłem na okolicznych pagórkach nieprzywykłe do takiej ilości tlenu płuca, zakochałem się we Włoszech na nowo.

Różnie się później życie układało i nie zawsze mogłem tam wracać tak często jak tego chciałem, ale w miarę możliwości wykorzystywałem w tym celu każdą nadarzającą się okazję. I odkryłem przy tej okazji, że moja wiedza o Italii oparta jest w dużej mierze o stereotypy.

Pewnie trochę z lenistwa przywykłem do myślenia, że włoskie góry to głównie Alpy i Dolomity. Poniekąd to naturalne, bo przecież tam właśnie jeździmy na narty i tamtejsze przełęcze najlepiej znają miłośnicy kolarstwa. Żeby przypomnieć sobie o Apeninach trzeba odrobiny wysiłku, a przecież to pasmo ciągnie się przez dużą część półwyspu, nie bez powodu nazywanego właśnie Apenińskim.

Kiedy przed rokiem wracaliśmy z urlopu w Toskanii (również camperem, który niezmiennie uważam za najlepszy sposób na urlopowe podróże), miałem w nogach blisko 1000 km zjeżdżonych po toskańskich pagórkach. Wybrałem, jak mam to w zwyczaju i co w kręgach moich znajomych jest często powodem żartów, zupełnie boczną drogę zamiast którejś z włoskich autostrad. Gdy przejeżdżałem przez San Pellegrino di Alpe miałem ochotę porzucić samochód i wsiąść na rower. Powstrzymało mnie właściwie tylko to, że byliśmy umówieni w Mediolanie. I że prawdopodobnie z tym podjazdem męczyłbym się dość długo, bo tej drogi nie powstydziłby się żaden z Wielkich Tourów. Zresztą nie mam pewności, czy przypadkiem Giro d’Italia jakiś czas temu tamtędy jechało.

San Pellegrino di Alpe – fot. mc

Wtedy przypomniało mi się pytanie, które rok wcześniej zadałem sobie wjeżdżając rowerem na Etnę: dlaczego te wszystkie miejsca są dostępne niemal wyłącznie dla samochodów? Owszem, na samą Etnę wspinało się oprócz mnie jeszcze kilku kolarzy, choć był to październik i pogoda raczej podła. Ale samochodów było tam wówczas całkiem sporo. Podejrzewam, że wielu z tych ludzi, gdyby tylko nie czuło obaw przed długim wysiłkiem, równie chętnie spróbowałoby się tam dostać w inny sposób. Więcej widać, więcej czuć i można się tamtejszą ciszą cieszyć znacznie dłużej. A czasem również dłużej marznąć 😉

Italia dla wszystkich

Włosi również zadali sobie to pytanie i znaleźli na nie odpowiedź. Tak naprawdę przyniósł im ją rozwój technologii i popularyzacja rowerów z elektrycznym wspomaganiem. Okazało się, że dzięki nim przełęcze w Alpach, Apeninach, Dolomitach i innych włoskich pasmach gór mogą stać się dzięki nim dostępne dla znacznie większej liczby ludzi. I niekoniecznie wymagają jazdy tam samochodem. Można rowerem.

To zresztą nie jest typowo włoski wynalazek, bo podobne obrazki są dziś codziennością w wielu alpejskich krajach. Włosi jednak poszli o krok dalej i realizując jeden z trzech największych wyścigów świata Giro d’Italia, wpadli na pomysł stworzenia równoległego wydarzenia promującego e-mobilność. Tak powstało Giro E.

Wyścig wystartował dzisiaj. Ja, dzięki Włoskiej Agencji Turystycznej (i mojemu redakcyjnemu koledze Bartkowi) będę miał wielką przyjemność przejechać sześć ostatnich etapów tej imprezy.

Co do zasady „wyścig” to w tym przypadku dość umowna nazwa, bo chociaż regulamin przewiduje kilka klasyfikacji i koszulek dla ich liderów, to całe przedsięwzięcie ma bardziej charakter zabawy. Tu nie wygrywa ten, kto jest najszybszy, chociaż na trasie każdego etapu są również próby prędkościowe, coś a’la lotne finisze. Klasyfikacje obejmują np. „testy regularności”, polegające na przejechaniu określonego odcinka ze średnią prędkością możliwie bliską zadanej wcześniej przez organizatorów. Na podobnej zasadzie będą rozgrywane np. etapy jazdy indywidualnej na czas. Słowem: bardziej zabawa, choć w wyścigowym anturażu.

Etapy, które przejadę, mogłem sobie wybrać. Niektóre drużyny zmieniają się codziennie, inne – jak moja – zmieniają się co kilka etapów. Zdecydowałem się na ostatni tydzień, bo wydaje mi się najciekawszy. Będzie z pewnością najbardziej wymagający, ale liczę też na to, że dzięki temu będę również blisko najważniejszych wydarzeń na samym Giro d’Italia. Na tych odcinkach wyścig się przecież będzie rozstrzygał.

Ma ten wybór jednak i złe strony. Czeka mnie jeszcze dwa tygodnie nerwowego oczekiwania w nadziei, że sytuacja z koronawirusem nie uziemi mnie w ostatniej chwili, gdy komuś przyjdzie do głowy np. zamknąć lotniska lub granice. Na to jednak niewiele mogę poradzić. Wierzę jednak, że mimo wszystko się uda.

Wyścig (przyjmijmy jednak mimo wszystko określenie zaproponowane przez organizatora) będzie rozgrywany na rowerach elektrycznych. Z tego co mi wiadomo, ja pojadę na E-Arii produkowanej przez Bianchi.

Myślę, że o samych rowerach przyjdzie mi się jeszcze nieco bardziej rozpisać. Tym bardziej, że wiedza na ich temat również bazuje na wielu szkodliwych stereotypach. Trochę to smutne, że nawet ludzie uważający się za specjalistów od kolarstwa, powtarzają bezmyślnie wyssaną gdzieś z palca opinię, że taki rower może rozwijać jedynie 25 km/h. „Szosa, która jeździ z taką prędkością, nie ma najmniejszego sensu” – powiadają, myląc najwyraźniej e-rower z hulajnogą. Dziwnym trafem na kończącej Giro E czasówce w Mediolanie przewidywana jest średnia prędkość przejazdu w granicach 37 km/h. Jak to możliwe?

Do tego jeszcze zapewne wrócę, a na razie cieszę się samą ideą wzięcia udziału w takim przedsięwzięciu. I poznania kolejnych fragmentów włoskich dróg, po których jeździć uwielbiam. Będzie tych relacji w najbliższym czasie zapewne sporo. Tutaj, ale również na bieżąco na moich kontach na Instagramie, Facebooku i Twitterze (zapraszam!). No i zapewne od czasu do czasu również w Eurosporcie.

Stay tuned! Październik zagra nam znowu włoską melodię!

Władca marionetek

Lance Armstrong nas oszukał, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale to, że dzisiaj ciągle wodzi nas za nos, to już wyłącznie nasza „zasługa”.

Już dawno pogodziłem się z tym, że wielu rzeczy na tym świecie nie ogarniam. Od czasu do czasu zderzam się jednak z sytuacją, w której skala mojego zdumienia dziwnością tego świata mnie samego zaskakuje. Tak jak chociażby w ostatnim tygodniu, kiedy to niemal z każdego kolarskiego profilu atakowało mnie święte oburzenie na pomysł duetu Armstrong & Hincapie, by za ciężkie pieniądze zorganizować rowerową wycieczkę po Majorce.

Wiedziony ciekawością sprawdziłem u źródła o co tak naprawdę jest ten cały hałas i przestałem rozumieć jeszcze bardziej. W krótkiej skądinąd zapowiedzi, zakończonej wezwaniem do kontaktu w celu poznania szczegółów projektu, nie znalazłem ani słowa o tym, że jest to obóz treningowy, albo że ma cokolwiek wspólnego z wyczynowym uprawianiem kolarstwa. Ot, zwykłe zaproszenie na „podziwianie zapierających dech w piersiach widoków” w towarzystwie twórców podcastu „The Move”. O co zatem cały ten hałas?

Moim zdaniem wyłącznie o to, żeby był. Nazwisko Armstronga wciąż elektryzuje tysiące kibiców, choć od dobrych kilku lat powinno być spowite gęstą zasłoną milczenia. I nawet jeśli przez jakiś czas wydawało się, że „Ten, Którego Imienia Się Nie Wymawia” na dobre przestanie być podmiotem lirycznym rozmów w kolarskim światku, to – niestety – znowu okazał się być sprytniejszy od nas. Tym razem jednak nas nie oszukał, ale umiejętnie wykorzystał wszystkie nasze słabości. A zwłaszcza słabość mediów, które dla kliknięć i oglądalności zrobią dzisiaj niemal wszystko, nie bacząc na to, że jednocześnie robią mu gigantyczną darmową reklamę.

Oburzenie na obecną działalność Armstronga z jednej strony mnie bawi, z drugiej – skrajnie irytuje. Bawi, bo niemal doskonale pokazuje, jak łatwo jest nas wodzić za nos. Wystarczy rzucić w eter prostą zapowiedź, że zamierza pojawić się w roli kibica na którymś z większych wyścigów, a portale i telewizje natychmiast wysyłają w tłum swoich reporterów, by wyśledzili, czy na pewno się pojawił i czy przypadkiem nie zrobił sobie zdjęcia na tle roweru.

Irytuje, bo to wszystko jest podszyte trudnym do zniesienia poziomem moralizatorstwa. No bo jak to tak? Facet, który nas wszystkich przez lata oszukiwał i któremu oficjalnie zakazano startów w jakichkolwiek – nawet amatorskich – zawodach sportowych, dziś pojawia się w glorii chwały na wydarzeniu w dyscyplinie, którą skalał swoim oszustwem? Razi mnie w tym wszystkim nieskrywane poczucie wyższości i tani rewanżyzm, że oto my maluczcy i biedni byliśmy przez lata robieni w konia, więc teraz dla równowagi najchętniej widzielibyśmy Armstronga grabiącego piasek na pustyni w Arizonie. I to najlepiej od świtu do zmierzchu, żeby po skończonej pracy nie miał już nawet siły pomyśleć o rowerze.

Problem tylko w tym, że poza wykreśleniem jego nazwiska z listy zwycięzcy wyścigów, poza karą dożywotniej dyskwalifikacji, zakazem startów w zawodach sportowych oraz poza konsekwencjami natury finansowej, Armstrong jest tak naprawdę wolnym człowiekiem. Nikt nie może mu zakazać podróżowania po świecie, stawania przy trasie wyścigu (sam go spotkałem dwa lata temu w hotelu na skraju pustyni Negev podczas izraelskiego startu Giro d’Italia), organizowania wycieczek rowerowych na Majorce, czy w jakimkolwiek innym miejscu. I czy nam się to podoba, czy nie – nikt mu nie odbierze wiedzy o tym jak się jeździ na rowerze i nikt mu nie może zakazać czerpania z tej wiedzy profitów. Czy to w formie podcastu, czy jakiejkolwiek innej.

Lance Armstrong nas oszukał, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale to, że dzisiaj ciągle wodzi nas za nos, to już wyłącznie nasza „zasługa”. To my nieustannie czynimy go sławnym i to my – dla popisywania się naszą własną moralną wyższością i nieskazitelnością – wciąż nagradzamy go atencją, na którą nie zasługuje.

Jeśli naprawdę uważamy, że jedynym co mu się od kolarskiego świata należy jest wieczne zapomnienie, to przestańmy do cholery w końcu o nim gadać. W każdym innym przypadku tańczymy do melodii, którą on nam intonuje.

Foto: Jered Gruber / Flickr.com

Kraj szeryfów

Wróciłem wczoraj z 10-dniowego urlopu i choć w jego trakcie od czasu do czasu zerkałem w telefon, żeby być mniej więcej na bieżąco, to po powrocie jedną z pierwszych ujrzanych przeze mnie wiadomości była ta o celowym potrąceniu rowerzysty przez wrocławskiego taksówkarza.

Daruję sobie wszystkie wulgaryzmy, jakie w pierwszej chwili przyszły mi do głowy, ograniczając się do retorycznego pytania: „co się, do cholery, z nami dzieje?”.

Tymczasem ja ostatnie półtora tygodnia spędziłem w Danii. 90 minut lotu lub kilka godzin jazdy samochodem, a człowiek ma wrażenie, jakby się nagle znalazł w jakiejś zupełnie innej rzeczywistości. W świecie, w którym nie ma płotów, zasłon w oknach, ludzie wywieszają flagi na znak, że są w domu, a drewno do kominka leży sobie spakowane w przydrożnej szopce. Obok skarbonki, do której wrzuca się pieniądze. I tak sobie leżą, i skarbonka, i polana…

Dziwne miejsce: nikt tu niczego nie pilnuje, a mimo to nic magicznie nie znika…

Ale przede wszystkim jest to miejsce, w którym człowiek na rowerze może się czuć naprawdę bezpiecznie. Nie tylko dlatego, że rowerzyści mają tu mnóstwo doskonałych ścieżek rowerowych: szerokich, asfaltowych i doskonale utrzymanych. Również dlatego, że tam, gdzie ich nie ma, człowiek na rowerze czuje się po prostu szanowany przez innych uczestników ruchu. Najważniejsze jest jednak to, że to poczucie bezpieczeństwa nie wynika z jakiegoś szczególnego nakazu traktowania rowerzystów dobrze, ale przede wszystkim z tego, że ludzie tam po prostu szanują siebie nawzajem.

Przedostatniego dnia urlopu wracaliśmy rowerami z pobliskiej miejscowości w czasie deszczu. Jadąca z naprzeciwka ciężarówka najpierw zwolniła, a gdy nas mijała, zjechała na przeciwległy pas, żeby nas przypadkiem nie ochlapać. Nie, nie było tam żadnej głębokiej kałuży, a my jechaliśmy ścieżką rowerową, którą – jak na zdjęciu poniżej – od szosy oddzielał co najmniej 2-metrowy pas zieleni. Kierowca tej ciężarówki mógł po prostu jechać przed siebie, niczym się nie przejmując. Manewr, który wykonał, nie kosztował go zupełnie nic. Zupełnie za darmo zyskał nasz podziw i wdzięczność.

Drogi dla rowerów. Najczęściej wyglądają właśnie tak, czasami są to dwa jednokierunkowe pasy, biegnące po obu stronach szosy.

Na większości dróg publicznych poza terenem zabudowanym obowiązuje ograniczenie prędkości do 80 kmh. I – dziwna sprawa – wszyscy jeżdżą te nieszczęsne 80 kmh. Najwyraźniej ludzie tu już dawno odkryli tę dziwaczną prawidłowość, że równomierna, płynna i bezpieczna jazda również prowadzi do celu. Według statystyk Komisji Europejskiej w 2017 roku na drogach Danii zginęły 32 osoby na milion mieszkańców. W Polsce – 75 (w tej niechlubnej statystyce wyprzedzają nas tylko Bułgaria, Rumunia i Chorwacja, choć w przypadku tej ostatniej mam poważne wątpliwości, czy my również nie dorzucamy się do tych danych; nie pamiętam wyjazdu do Chorwacji, w trakcie którego nie natknąłbym się na jakiś mniej lub bardziej poważny incydent z udziałem samochodu na polskich blachach, a Bałkany swego czasu odwiedzałem dość często…).

Inna sprawa, że w Danii, a w każdym razie w tym rejonie Jutlandii Środkowej, po którym się kręciłem przez ostatni tydzień, ruch w dzień powszedni jest kilkukrotnie mniejszy, niż w niehandlową niedzielę w Polsce. Przede wszystkim po duńskich drogach jeździ o wiele mniej ciężarówek, co prawdopodobnie jest jednym z powodów, dla których udaje im się utrzymać drogi w doskonałym stanie. Po prostu nie rozjeżdża ich nieustannie ciężki sprzęt. Kilka razy jechałem rowerem drogą, łączącą portowe miasteczko Thyborøn i gminę Lemvig z resztą kraju (odpowiednik naszej drogi krajowej) – na kilkudziesięciu kilometrach minęło mnie ledwie kilka ciężarówek, w większości cystern, dostarczających paliwo do pobliskich stacji benzynowych. Większość transportu odbywa się koleją (gdyby ktoś był ciekaw w jaki sposób w Polsce systemowo zniszczono transport publiczny i wypuszczono na drogi o miliony za dużo samochodów, gorąco polecam tę rozmowę – zaręczam, że wielu z Was spojrzy po niej na polskie drogi zupełnie inaczej…)

Duńczycy za to jeżdżą w zdecydowanej większości samochodami klasy średniej, za które zapinają przyczepki i raz na tydzień lub dwa zasuwają do większego marketu po większe sprawunki. Pomysł, żeby wsiadać do samochodu i jechać do sklepu tylko po to, żeby kupić kilka drobnych rzeczy, a jutro całą czynność powtórzyć, nie mieści się w granicach duńskiego pojęcia hygge, bo zakupy to z zasady czynność nieszczególnie wygodna, o wiele przyjemniejsze jest siedzenie na tarasie domu lub łowienie ryb. Kiedy raz podjechałem rowerem do pobliskiego sklepu, żeby nabyć dwa wina i kawę, sprzedawczyni trzykrotnie upewniała się, czy to na pewno wszystko, żebym nie musiał następnego dnia przyjeżdżać jeszcze raz.

Trzeba było jednak z tego raju wrócić nad Wisłę i natychmiast zderzyć się z codziennością, przytoczoną w pierwszym akapicie. Skąd się w nas bierze ta agresja i skłonność do nieustannego wymierzania „sprawiedliwości” na własną rękę? Mam kilka teorii na ten temat.

Pierwsza wynika z naszego podejścia do prawa i obowiązujących w społeczeństwie reguł. Ten dysonans, który się rzuca w oczy natychmiast po przekroczeniu naszej zachodniej granicy, wynika przede wszystkim z faktu, że w większości europejskich krajów obowiązujące prawo jest traktowane jak rodzaj umowy między ludźmi, a nie zbioru pułapek, zastawianych na obywateli przez władzę. Duńczycy jeżdżą 80 kmh nie dlatego, że ktoś im „kazał”, tylko dlatego, że tak się między sobą umówili. Nie kradną sąsiadom mebli z ogrodu (nikt tu ich nie chowa, wyjeżdżając), bo się umówili, że będą szanować swoją własność. Nie rzucają śmieci gdzie popadnie, bo się umówili, że będą utrzymywać czystość, bo to jest tańsze i o wiele skuteczniejsze, niż utrzymywanie służb, zatrudnianych do podnoszenia papierków z chodnika. Schylić się po papierek może każdy Duńczyk, ale znacznie wygodniej i przyjemniej (znów hygge) jest go po prostu od razu wrzucić do kosza. Koszt żaden, przyjemność wielka (vide: powyższy przykład z ciężarówką).

Mandaty za nieprzestrzeganie tych wszystkich umów są bardzo wysokie, choć nie podejrzewam (pewności nie mam), by stanowiły jakąś istotną pozycję w dochodach państwa i by ktokolwiek zawracał sobie głowę ujmowaniem takiej pozycji w budżecie. Ich cel jest przede wszystkim wychowawczy: Duńczyk łamiący prawo musi mieć świadomość, że złamał przede wszystkim umowę ze swoimi sąsiadami. (Daleko nie szukając: dokładnie tak samo jest w Niemczech. Gdy kiedyś przyjechawszy do znajomych zaparkowałem po lewej stronie jezdni, natychmiast zwrócono mi uwagę, że jak chcę wykorzystać to miejsce, to muszę zawrócić i stanąć poprawnie, bo Niemcy się umówili, że na drogach dwukierunkowych parkują wyłącznie po prawej stronie, bo to oznacza mniejsze ryzyko kolizji w momencie wyjeżdżania z miejsca parkingowego: z fotela kierowcy widać więcej, gdy jest bliżej osi jezdni, niż chodnika).

W Polsce prawo, pisane często na kolanie i uchwalane nocą, by załatwić doraźne cele władzy, jest na ogół zbiorem nakazów i zakazów, zupełnie niezrozumiałych dla przeciętnego obywatela. Prawo o ruchu drogowym nie jest pod tym względem żadnym wyjątkiem. Przeciętny kierowca, który egzamin na prawo jazdy zdał 20 lub 30 lat temu, na ogół nie ma pojęcia o zmianach, jakie w międzyczasie zaszły, a jeśli już się o nich dowiaduje, to na ogół „wieścią gminną”, przy niedzielnym obiedzie i od kogoś, kto też nie jest do końca pewien, jak jest naprawdę, ale „coś o tym słyszał”. Najczęściej dotyczy to właśnie zasad korzystania z dróg publicznych przez rowerzystów: trąbienie, wygrażanie pięściami i obrzucanie stekiem wyzwisk kolarzy, którzy – zgodnie z przepisami – jadą obok siebie, są u nas na porządku dziennym. Konieczność ustąpienia pierwszeństwa rowerzyście, gdy ścieżka rowerowa przecina drogę, w którą kierowca chce skręcić, to koszmarny sen większości kierowców. (Inna sprawa, że to również zmora urzędników, którzy na ogół wytyczają te przejazdy w tak bezmyślny sposób, że trudno sobie wyobrazić coś bardziej absurdalnego. W większości przypadków wystarczyłoby przesunąć przejazd dla rowerów za przejście dla pieszych, co i zmusiłoby rowerzystów do zmniejszenia prędkości, i do większej ostrożności w manewrowaniu, i pozwoliłoby im jednocześnie wyjechać z martwego pola w lusterku pojazdu, a kierującemu dałoby więcej czasu na reakcję. Byłoby to racjonalne i logiczne, ale to kosztuje trochę więcej farby, więc po co sobie zawracać głowę logiką?)

Można sobie oczywiście na milion sposobów tłumaczyć, że przez 45 lat byliśmy uzależnieni od zewnętrznych wpływów i narzucanych nam z góry idiotycznych przepisów, w których omijaniu skutecznie się przez te lata ćwiczyliśmy. Ale prawda jest taka, że od 30 lat możemy już stanowić sami o sobie, a nadal bezrefleksyjnie brniemy w manię regulowania każdego, nawet najmniejszego aspektu naszej codzienności. Wychodzi nam – delikatnie mówiąc – średnio, co nie powinno dziwić, bo całej złożoności codziennego życia nie sposób skodyfikować nawet w najbardziej opasłych tomiszczach kodeksów. Ale co szkodzi politykom marnować czas na próby?

Druga przyczyna tkwi bardzo głęboko w nas i naszym nieposkromionym egoizmie. Podczas jednej z dyskusji o tym, dlaczego wciąż nie udaje nam się osiągnąć poziomu życia, porównywalnego z krajami zachodu, mimo iż przecież jesteśmy niejednokrotnie bardziej przedsiębiorczy i więcej pracujemy, pozwoliłem sobie na uwagę, że tym, co nas najmocniej tłumi, jest nasz własny egoizm. Śmiem wręcz twierdzić, że nie jesteśmy społeczeństwem, tylko po prostu zbiorem jednostek, których łączy paszport i kalendarz świąt. Nic więcej, bo jeśli tylko pojawia się okazja do wybicia się ponad innych, natychmiast ją wykorzystujemy. Najczęściej ze szkodą dla „ogółu”.

Koronnym dowodem na to, że nie potrafimy na rzeczywistość spojrzeć inaczej, niż wyłącznie przez pryzmat własnych korzyści, jest zdanie „miejsce na twoją reklamę” – zmora polskiego krajobrazu, która doprowadziła do jego zawłaszczenia przez tych, którzy własny interes stawiają ponad wspólne dobro i bezpieczeństwo. Takiego widoku, jak na zdjęciu poniżej, ze świecą szukać za naszą zachodnią granicą, gdzie środowisko i widoki są dobrami wspólnymi. A przecież takie „widoki” towarzyszą nam na każdym kroku, na przedmieściach każdego miasteczka. I nic z tym nie robimy.

Własność stała się w Polsce świętością, posiadanie urosło do rangi religii, posiadający mianowali się bogami, a stan posiadania stał się narzędziem wyrafinowanej przemocy wobec tych, którzy posiadają mniej. Najwyraźniej jest to widoczne właśnie na drogach, gdzie pewność siebie kierowcy statystycznie rośnie wraz z wartością pojazdu (nie zawsze obiektywną, bo często wystarczy tylko przekonanie właściciela o wyjątkowości jego maszyny). Ale zasada jest dość czytelna: na czym więcej mnie stać, albo czym większą furą jadę, tym bardziej rosną moje pretensje do panowania na drodze. Nader często te roszczenia rozciągają się również na panowanie nad prawami fizyki, czego skutki na ogół są opłakane.

Na naszych drogach utworzył się swoisty łańcuch pokarmowy: rowerzyści próbują zdominować pieszych, kierowcy – rowerzystów, kierowcy ciężarówek – kierowców osobówek i tak dalej. Do tego dochodzą trudne do zrozumienia zachowania subkulturowe.

Podziwialiśmy w Danii wzajemną życzliwość zwykłych ludzi. Gdy szliśmy na spacer – pozdrawiali nas ludzie, siedzący na tarasach. Na rowerze odwzajemniałem pozdrowienia od wszystkich rowerzystów – ręką machała do mnie nawet starsza pani, jadąca na wiekowym jednośladzie. Tymczasem znajomy opowiadał mi historie o tym, jak w Polsce pozdrowienia od motocyklistów zmieniają się nagle w niezdarne machnięcia ręką, gdy pozdrawiający orientują się, że nie jedzie rasowym ścigaczem, tylko dużym, ale mimo wszystko skuterem. Widać nawet pozdrowień trzeba okazać się „godnym”. (Gdy wróciłem kilka lat temu na rower zaobserwowałem podobną właściwość: kiedy jechałem na szosie i pozdrawiałem kogoś jadącego MTB, w 9 na 10 przypadków nie doczekałem się odpowiedzi. Na szczęście od jakiegoś czasu dość mocno się to zmienia, być może dlatego, że wielu kolarzy uprawia obie odmiany tego sportu i granice się powoli zacierają).

Źródeł tego, że nasze drogi są tak niebezpieczne i nieprzyjazne, można z pewnością wymienić wiele: całkowicie zdeformowana struktura organizacji transportu, która na drogi wepchnęła miliony samochodów, z których większość tak naprawdę wcale jeździć nie musi; podsycana latami moda na zakup samochodu, którego posiadanie stało się swoistym „obowiązkiem” (Polska ma jeden z najwyższych w Europie współczynnik liczby samochodów na 1000 mieszkańców: 571, (wg danych za 2017 rok), z czego duża część do samochody ponad 20-letnie, w co najmniej dyskusyjnym stanie technicznym); fatalny system szkolenia kierowców, nastawiony na szybki zysk i zdawanie egzaminów, a nie na rzeczywistą naukę poruszania się po drogach. I tak dalej, i tak dalej…

Większość Polaków z wszystkich sił wzbrania się przed porzuceniem swojego samochodu i korzystaniem z transportu zbiorowego, tworząc tym samym komunikacyjne błędne koło: tkwiąc w korkach, złorzecząc i wzmagając swoją frustrację, nie robiąc jednocześnie nic, by tę sytuację zmienić. Zupełnie, jakby nie docierała do nas najprostsza w świecie oczywistość, od lat znana i rozpowszechniana w świecie: „Ty nie stoisz w korku. Ty go tworzysz”.

Ale moim zdaniem najpoważniejszą przyczyną tego, co wszyscy wspólnie nazywamy „brakiem kultury na drodze” (choć, niestety, częściej bardziej pasuje określenie „chamstwo”), jest zupełny brak szacunku do drugiego człowieka w ogóle. To, że łatwiej nam przychodzi grać rolę samozwańczego szeryfa, który na własną rękę zaprowadzi porządek i wymierzy sprawiedliwość, niż ustąpić, machnąć ręką i odpuścić. O uśmiechu nawet nie wspominam, no bo jak się tu uśmiechnąć do człowieka, który zmusił mnie do dwóch niewielkich ruchów stopą? Jak obdarować uśmiechem człowieka, który właśnie dokonał śmiertelnego zamachu na nasze ego?

Opowieść o wrocławskim taksówkarzu, goniącym człowieka po parku i na koniec tratującym go, żeby zapamiętał sobie tę lekcję na całe życie (o ile w ogóle przeżyje), a opowieść o kierowcy ciężarówki, zjeżdżającym na drugi pas, żeby nas przypadkiem nie ochlapać wodą, to historie z dwóch zupełnie różnych światów. Dzieli je w linii prostej 900 kilometrów. Ale mentalnie dzielą je lata świetlne.

_______________________________

Większość tego felietonu napisałem, zerkając na zmagania kolarzy podczas wyścigu Liège-Bastogne-Liège. Tak się to dziwnie złożyło, że wygrał go Duńczyk – Jakob Fuglsang. Nie powiem: ucieszyła mnie ta wiadomość. Od dłuższego już czasu czułem do tego narodu – a zwłaszcza do jego filozofii hygge – mnóstwo sympatii. Odkąd poznałem ich nieco bliżej, moje uczucia stały się jeszcze cieplejsze.

Koniecznie jedźcie do Danii na rower! Jest wprawdzie płasko i cholernie wieje, ale frajdę, jaką można czerpać z uprawiania tam kolarstwa, trudno porównać z czymkolwiek innym.

Per ora, Sicilia!

Skończyło się rumakowanie, pora wracać do szarej rzeczywistości…

Tymczasem z Sycylią mam kilka spraw do omówienia. I nawet nie chodzi o to, że przywitała nas w pierwszym tygodniu urlopu paskudną pogodą (z tego miejsca serdecznie pozdrawiam wszystkich życzliwych, którzy w chwili, w której woda chlupała mi w butach, radośnie donosili, że w Polsce panuje piękna, złota, ciepła jesień). Większy problem mam na przykład z tym, że muszę dopisać to miejsce do długiej listy „do odwiedzenia ponownie”, a przecież aż taki młody już nie jestem, żeby snuć tak dalekosiężne plany 😉

Polskie Sycylijskie drogi

Leciałem na Sycylię z dużym bagażem przestróg znajomych: „drogi fatalne”, „uważaj, bo wszędzie wąsko”, „jeżdżą jak wariaci”, „jak będziesz wypożyczał samochód, to tylko z pełnym ubezpieczeniem, bo na 100% wrócisz poobijany” i tak dalej. Każdy, kto kiedyś gdzieś tam był i coś tam widział, chętnie dzielił się ze mną mnóstwem ostrzeżeń. Za wszystkie bardzo dziękuję, bo dzięki temu byłem przygotowany na najgorsze. Na szczęście okazało się, że właściwie nikt nie miał racji.

OK, na drogach trzeba uważać, ale to nie jest jakaś szczególnie wyjątkowa sytuacja; powiedziałbym nawet, że kiedy wsiadasz na rower, to jest to coś w rodzaju nadrzędnej zasady, bez względu na miejsce, w którym się znajdujesz. Na północ od Katanii bywa, że jakość dróg rzeczywiście pozostawia sporo do życzenia, ale nie odbiega ona szczególnie daleko od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni na naszych szosach (choć z drugiej strony na tym tle znakomicie widać tempo, w jakim nasza rodzima infrastruktura drogowa zmienia się na lepsze). Ale już odrobinę dalej na południe, w okolicach Syrakuz, drogi są bajeczne zarówno pod względem jakości, jak i oferowanych widoków (o czym nieco dalej).

IMG_5672IMG_5569

Przez kilka pierwszych dni zachowanie sycylijskich kierowców rzeczywiście było dla mnie pewnym źródłem stresu. Do czasu, aż pojąłem zasadę, zgodnie z którą należy się tutaj poruszać: musisz po prostu uważać na to, co dzieje się przed tobą. Strach polskich kierowców przed poruszaniem się samochodami po Sycylii i południowych Włoszech wynika moim zdaniem z jednej podstawowej różnicy: w Polsce pierwszeństwo przejazdu jest swego rodzaju dogmatem, niezbywalnym przywilejem, wynikającym z faktu jazdy drogą wyższej kategorii. Na Sycylii jest wyłącznie sygnałem, że kierowca wyjeżdżający z drogi podporządkowanej powinien zachować większą czujność. Tyle, że jadącego drogą z pierwszeństwem nie zwalnia to w żaden sposób z obowiązku zachowania ostrożności. I tu jest pies pogrzebany. Na początku bardzo mnie irytowało, że gość przede mną jedzie główną drogą, ale zwalnia niemal przed każdym skrzyżowaniem. Tam, gdzie widoczność była ograniczona, dawał znak klaksonem, że się zbliża. Dziwiła mnie reguła, że jak chcesz się włączyć do ruchu, to po prostu wyjeżdżasz na główną drogę – niemal każdy nią jadący zatrzyma się, żeby cię wpuścić (jak chcesz przejść przez ulicę, to też wystarczy, że obrócisz się twarzą w stronę jezdni – zawsze ktoś się zatrzyma i przyjaznym gestem zaprosi cię do przejścia, choćby pasy były 15 metrów dalej). Kilka razy mi się zdarzyło, że dojeżdżałem rowerem do ronda, a jadący przez nie samochód zatrzymywał się, żeby mnie wpuścić. Tak właśnie: samochód na rondzie, z zasady mający bezwzględne pierwszeństwo, zatrzymywał się, żeby przepuścić faceta w lycrze. Nikt na niego nie trąbił, nikt go nie zwymyślał od debili, nikt nie demonstrował mu ostentacyjnie znaków, z których wynikało, że ma pierwszeństwo i powinien jechać, a nie przepuszczać rowerzystę.

Takich „dziwnych” sytuacji obserwowałem tam bez liku: zatrzymywanie się na środku ulicy, żeby wysadzić pasażera – no problem, wszyscy z tyłu spokojnie czekają. Ktoś inny się zatrzymał na wąskiej uliczce, oczekując aż inny samochód odjedzie sprzed sklepu, żeby zająć jego miejsce. Trwało to wszystko dobrych kilka minut i utworzył się spory korek, zanim ktoś się zirytował i zatrąbił. Ba! Przyglądaliśmy się działaniu mobilnego straganu, czyli charakterystycznej, trójkołowej mikrociężarówce Piaggio, z której młody człowiek sprzedawał uroczym starszym paniom świeże warzywa. Zatrzymywał się po prostu na ulicy (bo niby gdzie miałby stanąć?), a wszystkie samochody stały za nim, czekając aż odjedzie. Po dwóch tygodniach obserwowania tych zachowań doszedłem do wniosku, że ich źródło tkwi w dość prostym założeniu: Sycylijczycy swoją wspólnotę traktują serio i po prostu dbają o to, żeby wszyscy czuli się w niej w miarę dobrze. Jeśli ktoś się zatrzymuje na środku drogi, to widocznie ma jakiś powód, więc po co mu utrudniać życie? Załatwi swoją sprawę i odjedzie. Taka zwykła, codzienna życzliwość i otwartość sprawiały, że czułem się tam znakomicie.

Przez chwilę myślałem nawet, że być może te obserwacje są dość naiwne, ale gdy tylko w Berlinie wsiadłem do samochodu i pojechałem z powrotem w stronę Polski, to jeszcze telefon nie zdążył mi się w Świecku przełączyć na polskiego operatora, a już pierwszy z użytkowników autostrady próbował mi światłami dać do zrozumienia, kto tu jest panem i komu należy w te pędy ustąpić pierwszeństwa. Z miejsca, gdzie wszyscy użytkownicy dróg są równi wróciłem prosto w środek drogowego piekła, w którym ten, kto ma lepszą i większą furę, ma z zasady miejsce bliżej kotła. Z miejsca, w którym miały nie obowiązywać żadne zasady doskonale widać, jak wielkimi chamami na drodze jesteśmy u siebie, uważając się przy okazji za wysoce w tej materii cywilizowanych.

Co ciekawe: z tych wszystkich ostrzeżeń i przestróg przed wyjazdem wyłaniał mi się obraz kraju, w którym blacha się gniecie na porządku dziennym, szkło sypie się gęsto, a ludzie jeżdżą starymi i bardzo poobijanymi samochodami. Nic z tych rzeczy. Przez dwa tygodnie widziałem całą jedną niegroźną stłuczkę. Sycylijczycy jeżdżą na ogół w miarę nową, zadbaną i bynajmniej nie poobijaną flotą. Poza tym, że preferują raczej samochody małe, niczym nie różnią się od tego, co spotykamy na polskich drogach.

Oczywiście rzeczywistość nie jest tak różowa, jakby się mogło wydawać z powyższego opisu i bynajmniej nie chcę przez to powiedzieć, że Sycylia jest jakimś motoryzacyjnym rajem. Nic podobnego. Samochodów jest tam przede wszystkim zdecydowanie za dużo, a Sycylijczycy jeżdżą nimi dosłownie wszędzie. Tej sytuacji pod sklepem przyglądałem się z zainteresowaniem nie dlatego, że fascynowała mnie cierpliwość kierowców, ale urzekł mnie sam pomysł oczekiwania na miejsce pod samymi drzwiami marketu, podczas gdy niecałe 20 metrów dalej wolnych miejsc parkingowych było bez liku. OK, właśnie padał deszcz, co być może jest jakimś wyjaśnieniem tej determinacji do parkowania centralnie pod drzwiami, nawet jeśli oznaczało to kilka minut oczekiwania. Ale podejrzewam, że wynika to bardziej z przyzwyczajenia, niż z konieczności.

Drugim problemem jest to, że w tym nadmiarze samochodów przygniatającą większość stanowią diesle, co może nie robi specjalnej różnicy kierowcom, ale dla kogoś, kto usiłuje stojącą w wąskiej uliczce kolumnę wyminąć rowerem, bywa dość dokuczliwe. Piesi też raczej przesadnie nie gustują we wdychaniu spalin, co również jakoś tłumaczy ich ograniczoną aktywność. Tyle, że w tym miejscu tworzy się identyczne komunikacyjne błędne koło, z jakim mamy do czynienia w Polsce: ponieważ poruszanie się pieszo lub korzystanie z transportu publicznego wiąże się z pewnymi niedogodnościami, ludzie wsiadają do własnych samochodów, bo tak jest po prostu wygodniej. Tym samym tworzą warunki, w których alternatywa dla jazdy samochodem staje się jeszcze bardziej nieznośna.

No i w końcu sprawa ostatnia, czyli możliwość jazdy niemal wszędzie. Potok pojazdów, przeciskających się wąskimi uliczkami Taorminy lub Syrakuz, to jak dla mnie gruba przesada. I mowa tutaj rzecz jasna o tych najbardziej turystycznych, teoretycznie przeznaczonych do pieszych spacerów części miasta. Informacja o tym, że piesi mają priorytet jest tu niestety rzeczą tak samo umowną, jak kwestia pierwszeństwa przejazdu. I choć nikt na nikogo nie trąbi i nikt nikogo nie pogania, to mimo wszystko obstawienie niemal każdego skrawka przestrzeni samochodami wykracza poza moje granice rozsądku.

Nie jestem entuzjastą zaliczania atrakcji turystycznych, wędrując od zabytku do zabytku. Zamiast tego wolimy z moją Lepszą Połową wczuć się w klimat miejsca, pooddychać chwilę tym samym powietrzem, co mieszkańcy, zrobić zakupy w tym samym sklepie, usmażyć sobie na obiad taką samą rybę i popić takim samym winem. Od wykwintnych restauracji zdecydowanie wolimy czynne od bladego poranka bary, gdzie podają czarną i kleistą jak smoła kawę i kieliszek sambuki. Lubimy posiedzieć na rozchybotanych krzesłach, powymieniać się uśmiechami z mocno już wiekowymi Sycylijczykami, przychodzącymi tu co rano od dobrych kilku dekad, powdychać zapachy pobliskiego mercato i pescerii, czyli sklepu z rybami i owocami morza. Na urlop jeździmy w takie miejsca, w których na chwilę możemy wtopić się w nieco inny, niż na co dzień, tłum. Sycylia nadaje się do tego znakomicie. Choć ten motoryzacyjny obłęd bywa tam mocno przytłaczający.

Nie tylko Etna.

Na Sycylię przytargałem rower i mnóstwo ambitnych planów, oczywiście z wjazdem na Etnę na pierwszym miejscu. I wjechałem dwa razy. No dobra: tak naprawdę to wjechałem raz, a tym drugim razem się na tę górę wczołgałem, brnąc pod górę przez mgłę, wdychając powietrze, składające się niemal wyłącznie z wilgoci i walcząc z własną słabością (na własny użytek tłumacząc ją sobie przeziębieniem, jakie niewątpliwie złapałem podczas pierwszej, równie deszczowej, choć znacznie przyjemniejszej przejażdżki). Tym, co z obu wycieczek pamiętam najlepiej, był gorący doping ze strony kierowców zjeżdżających z góry autokarów. Tyle uniesionych w górę kciuków i okrzyków „brawo!” widziałem tylko podczas wdrapywania się na Gliczarów podczas Tour de Pologne Amatorów. To było dość zaskakujące i naprawdę przyjemne. Poza tym na szczycie widziałem tylko mgłę i zastygłą lawę (zresztą „szczyt” to w tym wypadku pojęcie dość umowne, bo rowerem szosowym można dojechać tylko do parkingów, położonych mniej więcej w 2/3 wysokości wulkanu, kilkaset metrów pod szczytem). I jeśli idzie o wrażenia z podjazdu, to to by było na tyle – Etnę mam do portfolio, a w statystykach Stravy 1.715 metrów wspinaczki (i pomyśleć, że jeszcze niedawno przejazd przez Kocierz budził we mnie obawy;).

IMG_5561IMG_5572IMG_5574

Prawdziwym przeżyciem był zjazd – zwłaszcza za drugim razem, gdy byłem do cna przemoknięty, temperatura sięgała 7 stopni, wiatr w porywach wiał 8 metrów na sekundę i właśnie rozpadało się jeszcze mocniej. Widziałem wiele relacji z krańcowo trudnych etapów, czytałem też sporo historii o kolarzach, którym dłonie drętwiały z zimna, ale nie mogli się zatrzymać, bo wówczas nie byliby w stanie ruszyć dalej. Pewnie byłem bardzo daleko od tak ekstremalnych warunków, ale sam jeszcze nigdy nie przeżyłem czegoś podobnego i jeszcze nigdy nie zmarzłem tak bardzo. Gdy zjechałem do Nicolosi, wciąż znajdującej się na wysokości ok. 700 m. n.p.m., musiałem się zatrzymać, żeby zdjąć okulary, przez które nie widziałem już nic. I choć wciąż było zimno, to przez kilka ładnych minut po prostu stałem w tych lejących się na mnie strugach wody, bo w porównaniu z tym, co czułem 1000 metrów wyżej, ten deszcz był jak ciepły prysznic. Zanim zjechałem nad morze i dotarłem do apartamentu w Riposto, zdążyłem wyschnąć i zgrzać się jak mysz. Październik jest fajny na jazdę rowerem, ale nie dojdziesz, jak powinieneś się właściwie ubrać. Różnica temperatur między miejscowością, w której mieszkałem, a parkingiem pod Etną wynosiła ponad 20 stopni.

Ale Sycylia to nie tylko Etna. Drugi tydzień, znacznie łaskawszy pod względem pogody, spędziłem w miejscowości Avola, około 25 kilometrów na południe od Syrakuz. Riposto i Avola to dwa zupełnie odmienne światy, choć dzieli je zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. Riposto, położone u podnóża Etny, jest miasteczkiem ciasnym i ciemnym, w którym ulice ułożone są z dużych kostek czarnego, wulkanicznego bazaltu (miałem tam też swoje Roubaix – ponad 3-kilometrowy zjazd przez Giarre i Riposto, po takich właśnie bazaltowych i w dodatku mokrych kostkach, kosztował mnie sporo wysiłku w dłoniach, trzymanych nieustannie na hamulcach). Za to Avola jest jego kompletnym przeciwieństwem: jasne miasteczko, zbudowane na planie sześciokąta, z jednym centralnym i kilkoma mniejszymi placykami oraz szerokimi ulicami i imponującą promenadą, ułożoną z jasnego trawertynu. Ale największą atrakcją Avoli, o której – przyznaję się bez bicia – nigdy wcześniej nie słyszałem, jest położony kilka kilometrów na północny zachód od miasteczka kanion Cavagrande.

Miejsce absolutnie magiczne. Wiedzie do niego niezbyt stromy (średnio 5%), 7,5-kilometrowy podjazd przez Avola Antica – pozostałości dawnej osady Avola i relatywnie nowy przysiółek, zbudowany w okolicy zlokalizowanego na jednym ze szczytów klasztoru (to właśnie ów klasztor widnieje na otwarciowej fotce). Na kolarskie osiągnięcia szanse były zerowe, bo gdy jechałem tamtędy po raz pierwszy, co chwila się zatrzymywałem, żeby robić zdjęcia (zresztą, gdy jechałem tam po raz drugi, robiłem dokładnie to samo;). Mniej więcej 2 kilometry za Avola Antica jest niewielki zjazd do punktu widokowego, z którego można w całej okazałości oglądać kanion i płynącą przez niego rzekę, tworzącą w kilku miejscach niewielkie rozlewiska na kształt miniaturowych jezior. Coś a’la chorwackie Plitvice, co prawda mniej rozległe, ale za to znacznie wyższe. Teoretycznie sam kanion jest zamknięty, ale w sezonie podobno mnóstwo ludzi schodzi na dół, żeby zażyć kąpieli w tych okolicznościach (mam wrażenie, że Sycylijczycy prawo traktują mniej więcej jak Kodeks Piratów – jako zbiór ogólnych wskazówek;).

IMG_5828IMG_5806IMG_5809

Dalej jest jeszcze lepiej: puste, gładkie i szerokie drogi, mnóstwo krótszych i dłuższych podjazdów, trochę krętych (niestety) zjazdów i wszędzie niesamowite widoki. Zjeździłem tam tylko niecałe 700 kilometrów tras na wschodnim wybrzeżu wyspy, a przecież to zaledwie promil tego, co oferuje Sycylia. No i jeszcze ani słowa nie napisałem o jedzeniu, a to przecież był jeden z głównych powodów, dla których targałem tam rower;) Ale to już może w osobnym wpisie, o tej porze i przy tej pogodzie nie każdy zniesie opowieści o półkilogramowym steku z miecznika… Ups!;)

Ale skoro zacząłem od dróg, to może jeszcze kilka słów o tym, jak się po Sycylii poruszać na rowerze. Najprościej mówiąc: najnormalniej w świecie. Po drogach – mimo października, czyli sezonu mocno już nie urlopowego – od rana do wieczora jeździło mnóstwo kolarzy, z czego większość w mocno już podeszłym wieku. W niedzielę na ulicach Avoli widziałem tyle rowerowych ustawek, że Rondo Babka i Gassy razem wzięte dostałyby rumieńców, nawet zebrawszy skład z całego miesiąca. W miasteczku żyje niespełna 35 tysięcy mieszkańców, a od rana do południa przejechało przez nie co najmniej kilkanaście 20 – 40-osobowych peletonów. Na co dzień nie było tak bogato, a na Etnę (przy naprawdę parszywej pogodzie) i do Cavagrande jeździłem sam.

O samochodach, zatrzymujących się na rondzie, żeby mnie przepuścić już pisałem, a to wcale nie były odosobnione przypadki. Nie zdarzyło mi się, żeby ktokolwiek wyprzedził mnie „na trzeciego”, nigdy nie musiałem przed jakimś drogowym szeryfem uciekać na pobocze, nie pamiętam, by ktokolwiek wyprzedzał mnie z mniejszym zapasem, niż mityczne 1,5 metra, a jeśli ktokolwiek zatrąbił, to wyłącznie po to, żeby mnie uprzedzić, że się zbliża. I nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ktoś się toczył kilka centymetrów za moim kołem, czekając na moment, w którym będzie mógł mnie w końcu wyprzedzić.

Tak naprawdę zdarzyły mi się dwie sytuacje, które mógłbym określić jako „niebezpieczne” i obie wynikały z tego, że nie zdążyłem jeszcze opanować specyficznych reguł, rządzących ruchem drogowym na Sycylii: raz wyjechał tuż przede mnie pewien starszy jegomość (niby miałem pierwszeństwo, ale później się nauczyłem, że w takich sytuacjach to ja powinienem zwolnić), innym razem wpakowałbym się w bok pojazdu, który zupełnie niespodziewanie postanowił nagle skręcić. I jeśli o cokolwiek miałbym mieć pretensje do sycylijskich kierowców, to chyba właśnie o to, że dość oszczędnie rozporządzają kierunkowskazami.

Jest jedna okoliczność, która mogła mieć wpływ na to nadzwyczaj łagodne traktowanie: byłem chyba jedynym cyklistą na wyspie, który w ciągu dnia używał oświetlenia. Raz nawet dopytywał mnie o to pewien miły, starszy pan, razem z którym przez chwilę jechałem (bardzo chciał ode mnie kupić skarpety „Hasta Luego”, które dostałem w pakiecie startowym na „Wyścigu” Tomka Marczyńskiego – oferował 20 euro i własne skarpety, ale nie dobiliśmy targu;). Niemniej był niezwykle zdziwiony, że używam mrugających lamp w środku dnia i choć usiłowałem go przekonać, że po prostu wydaje mi się to „smart” i „safe”, to on uparcie powtarzał, że „sole”, „giornata” i „niente”. No trudno. Nie dogadaliśmy się, ale pozostałem przy swoim: jeździłem z latarnią, ale za to czułem się na drodze tak bezpiecznie, jak jeszcze w żadnym innym miejscu.

Zrzut ekranu 2018-10-29 o 21.19.50

Tak, możesz. Ty również.

No proszę. Wiele ciepłych słów podczas Tour de France skierowałem pod adresem Lawsona Craddocka, który z dość poważną kontuzją przejechał cały wyścig, zbierając jednocześnie pieniądze na odbudowę toru kolarskiego (zebrana suma już przekroczyła 200 tysięcy dolarów), a tymczasem okazuje się, że tuż za miedzą żyją ludzie, których dokonaniom i determinacji należałoby klaskać jeszcze częściej i jeszcze głośniej. Jak się w dodatku okazuje, nie są zupełnie anonimowi, choć nie ukrywam, że gdyby nie pani Julia – żona bohatera tego felietoniku – to pewnie jeszcze długo żyłbym w nieświadomości, ponieważ jako człowiek od ponad dwóch dekad pracujący w mediach, konsumuję je w sposób mocno ograniczony, więc pewne rzeczy mnie omijają (całkiem jak tego szewca, co bez butów chadzał). Tymczasem tym człowiekiem zza miedzy jest niejaki Kamil Misztal – 28-latek z Lublina, który 9 lat temu, w wyniku powikłań po poważnym poparzeniu, któremu uległ w dzieciństwie, stracił nogę.

Tu dygresja: wiele razy w swoim życiu zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby jakiś wypadek lub choroba wyłączyły mnie z takiego życia, jakie znam od ponad 40 lat? I uczciwie muszę przyznać: nie mam bladego pojęcia. Uważam się za faceta dość silnego psychicznie, który raczej na co dzień widzi wszędzie szklanki do połowy pełne, ale próba odpowiedzi na tak postawione pytanie wykracza daleko poza granice mojej wyobraźni. Najzwyczajniej w świecie nie wiem.

Kamil natomiast zaczął od zbierania nakrętek, żeby zgromadzić środki na protezę. A gdy już na nią uzbierał i z pomocą innych ludzi znowu stanął na nogach, zabrał się za pomaganie innym. W tym celu między innymi wsiadł na rower i za pośrednictwem założonej przez siebie fundacji „Krok Do Marzeń” zaczął realizować różnego rodzaju projekty charytatywne. Wspierał między innymi chorego na dziecięce porażenie mózgowe Oskara, pomagał zawodnikom lubelskiego klubu AMP Futbol, a jednym z ostatnich projektów Kamila była 17-dniowa podróż rowerem z Lublina do Rzymu, której celem była między innymi promocja aktywności fizycznej, zwłaszcza wśród osób niepełnosprawnych oraz udowodnienie wszystkim, że mimo pewnych ograniczeń można mieć pasję, w pełni się jej oddawać i realizować marzenia.

36944757_1723412814372570_5576984861710745600_o

17 dni, 2.800 kilometrów, po drodze wspinaczki na ikoniczne Passo dello Stelvio, Passo Gavia i wiele innych wzniesień, a to wszystko na rowerze, napędzanym jedną nogą i protezą. Można? Można. Czy na tym koniec? W żadnym wypadku. W związku z rozpoczynającym się pojutrze Tour de Pologne Kamil postanowił przejechać również trasę najważniejszego w kraju wyścigu. Pokona trasę pięciu z siedmiu etapów, przejeżdżając je dzień przed zawodowym peletonem. Wystartuje w niedzielę spod Stadionu Śląskiego, a w piątek zamelduje się na starcie Tour de Pologne Amatorów, mierząc się wraz z innymi zawodnikami z podjazdem pod Ścianę Bukowina w Gliczarowie.

IMG_20180714_164056

Wiele wskazuje na to, że w Bukowinie będę mógł się osobiście ukłonić temu niezłomnemu facetowi i razem z nim przejechać trasę wyścigu (jeśli dam radę i nie strzelę po drodze, bo różnie bywa;). Wszystkich za to namawiam do kibicowania mu na trasie oraz wspierania inicjatyw i zbiórek, organizowanych przez fundację Kamila, bo to po prostu kawał dobrej i bardzo potrzebnej roboty.

Kamila znajdziecie na Facebooku, na stronie „W protezie na rowerze”, a jego Fundację, która tym razem zbiera środki na dalszą działalność, można wspierać bezpośrednio tutaj. Ważna jest każda złotówka, ale duzi sponsorzy i większe kwoty są szczególnie miło widziane 😉

IMG_4625.jpg2

 

Foto: Adam Wójcik, Julia Misztal