Przestańmy wreszcie bić słabszych. Niech w końcu kogoś z wielkich zmęczy nasza piłka

W niedzielę po raz kolejny usłyszymy o tym, że „dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy”. Trąci pewną ironią, że zaśpiewamy to w twarz Francuzom. Jestem gotów przyjąć do wiadomości porażkę nawet 0:9, ale niech przynajmniej ci potomkowie Bonapartego schodzą do szatni słaniając się na nogach.

„Porównywanie stylu i wyniku? To tak jakby rodzice wybrali ci męża, który ci się nie podoba. Tak naprawdę nie wiesz, czy będziesz miała z nim dzieci i miała rodzinę. Wszyscy się cieszą, że jest ślub, że jest małżeństwo, że jest pewien obyczaj zrobiony, ale o przyszłość tego związku tak naprawdę troszkę drżymy”.

Tak odpowiedział były piłkarz, a obecnie piłkarski ekspert Canal+ Michał Żewłakow na zadane przez Anitę Werner w czwartkowych „Faktach po Faktach” pytanie o to, czy podobała mu się gra polskiej reprezentacji w Katarze.

Nie chcę wiedzieć, w jak ciemnym zaułku umysłu eksperta zrodziła się ta parabola i jaką drogę pokonała, zanim radośnie wydostała się na wolność właśnie w tym momencie. Nie wiem również, jak Anicie udało się zachować w tej sytuacji kamienną twarz. Mam jednak prawo podejrzewać, że ten dziwaczna konstrukcja pojawiła się w przestrzeni publicznej z jednego powodu: zasób racjonalnych argumentów za grą Biało-Czerwonych już dawno się bowiem wyczerpał.

A jeśli ta jedenastka na boisku to prawdziwi my?

Nie mam zamiaru pastwić się nad grą reprezentacji, nad osławioną „polską myślą szkoleniową” i jej wyjątkowo awangardową interpretacją Czesława Michniewicza. Jednak wywód Żewłakowa w jakiś sposób uświadomił mi, że być może nasz problem z zaakceptowaniem tego, co widzieliśmy dotąd w Katarze, ma swoje źródło w zupełnie innym miejscu. Że być może jest to kłopot na poziomie semantycznym.

Zawsze mi się wydawało, że gra w reprezentacji to jakiś rodzaj zobowiązania do pokazywania na świecie tego, co w nas najlepsze. Przez lata nasiąkaliśmy opowieściami o niezwyciężonej polskiej husarii, o pilotach lądujących na drzwiach od stodoły, o bohaterskich obrońcach z Westerplatte i tych, co „do krwi ostatniej kropli z żył”. Ucieleśnienia tych pięknych postaw oczekiwaliśmy od tych jedenastu chłopaków, biegających za piłką z Orłem na piersi.

Tymczasem na boisku nie widać ani tej odwagi, ani determinacji, ani woli walki. Nie ma nawet wiary, że jesteśmy w stanie wybić się ponad przeciętność. Wszak zero punktów za mecz z Argentyną polscy piłkarze przypisali sobie ustami Szczęsnego jeszcze przed tym, jak na katarskich boiskach po raz pierwszy kopnęli piłkę. Jedyne, w co zdawali się wierzyć, to w wygraną z teoretycznie słabszymi Saudyjczykami.

A co, jeśli na co dzień właśnie tacy jesteśmy? Może mundial w Katarze to najwyższy czas na pogodzenie się z tym, że potrafimy bić tylko słabszych? Że wobec silniejszych wystarczą nam tylko pełne pogardy i buty słowa.

„Przed meczem z Polską argentyński bramkarz musiał skorzystać z pomocy psychologa” – pieścili swoje ego polscy kibice w mediach społecznościowych.

Było to oczywiste przekłamanie, wynikające z tego, że większość ludzi czyta wyłącznie nagłówki. W istocie bowiem Emiliano Martinez faktycznie korzystał z pomocy terapeuty, ale nie tyle „przed meczem z Polską”, ile po sensacyjnej porażce z Arabią Saudyjską, po której miał do siebie pretensje za puszczenie dwóch goli.

„Przed meczem z Polską argentyński bramkarz musiał skorzystać z pomocy psychologa”. Żadne zdanie związane z mundialem nie zestarzało się gorzej. Ale mimo to wielu kibicom wystarczyło, by chociaż przez chwilę poczuć w sobie siłę piłkarskiej potęgi. Potem można już było z ulgą wypuścić powietrze.

„Zremisowaliśmy z Meksykiem, wygraliśmy z Arabią. Zasłużyliśmy na grę w 1/8 finału” – przekonywał Michniewicz, wyczerpując tym samym cały dostępny zasób racjonalnych argumentów, uzasadniających naszą obecność w najlepszej szesnastce mundialu.

Kilka pytań rzuconych w przestrzeń

Wydaje mi się jednak, że sport to nie tylko wyniki, punkty i awanse, często będące skutkiem wydarzeń dziejących się na zupełnie innych arenach, jak to zresztą miało miejsce w przypadku Biało-Czerwonych. Sport ma również – obok wielu innych zadań – funkcję integracyjną i edukacyjną.

Chciałbym w tym miejscu zapytać polskich kadrowiczów, wokół jakich wartości chcieliby zintegrować 37 milionów ludzi, śpiewających ten sam hymn i utożsamiających się z tymi samymi barwami. Wokół wiary w pokonanie słabszych? Dziękuję „reprezentacjo”, ale poproszę nie w moim imieniu.

Chciałbym też w tym miejscu zapytać naszych kadrowiczów, czego swoją postawą chcieliby nauczyć tych wszystkich młodych ludzi w Polsce, którzy być może marzą o tym, by w przyszłości również reprezentować nasz kraj? Co z tego, co dotychczas pokazaliście na katarskich boiskach, uważacie za godne naśladowania? Dwa obronione przez Szczęsnego karne? Nie za mało, jak na ponad 20 chłopa i blisko 300 minut gry?

Dały przykład nam siatkarki, jak zwyciężać mamy

W niedzielę po raz czwarty zaśpiewacie o tym, że „dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy”. Trąci pewną ironią, że zaśpiewacie to w twarz Francuzom, ale skoro już „nauczyliśmy ich jeść widelcem”, to może warto spróbować nauczyć ich grać w piłkę? Tylko może niech to znowu nie będą tylko puste słowa.

Gdybym miał teraz z głowy podać jakiś w miarę świeży pozytywny przykład, jakiej postawy oczekuję od ludzi, którzy w jakiś sposób mnie również na tym mundialu reprezentują, to zaproponowałbym, żeby obejrzeli sobie niedawne mecze polskich siatkarek w mistrzostwach świata. Skończyły pokonane w ćwierćfinale przez Serbki, ale z parkietu schodziły z podniesionymi głowami, bo zostawiły na nim całe serca i litry potu. Może już zostawmy na boku tego nieszczęsnego Napoleona i popatrzmy na to, co jest znacznie bliżej nas?

Jestem gotów przyjąć w niedzielę porażkę z Francją nawet 0:9. Ale, do cholery, niech ci Francuzi schodząc do szatni słaniają się na nogach. Myślę, że nikt nie będzie miał nikomu za złe, jeśli na boisku okażą się lepsi. Ale niech nie wygrają tylko dlatego, że po prostu się nas nie bali.

Foto: Flickr / Football Pictures