Chaos

Na początku była Polska. Potem ułożył się z niej chaos, a dopiero później nastąpiło to, co już znamy. Stwórca jakoś sobie z tym bałaganem poradził, ale za dołożenie mu niepotrzebnej roboty ukarał nas odebraniem rozumu.

Tak to widzę.

Nie da się bowiem inaczej wyjaśnić tego, co fundują nam prawodawcy w zakresie zasad poruszania się po drogach. Moja teoria jest ponadto zgodna z lansowaną przez zwolenników obecnej władzy wizją Polski jako początku wszystkiego, całość wydaje się więc być spójna.

Piję oczywiście do głośnej ostatnio sprawy nagłego zniknięcia z rozporządzenia o znakach drogowych zapisu de facto odbierającego rowerzystom pierwszeństwo nad pojazdem w momencie wjeżdżania na przejazd dla rowerów.

Żeby było ciekawiej, to część ludzi biorących udział w dyskusji na ten temat uważa, że nic takiego się nie zmieniło, bo to pierwszeństwo nie było określone wprost w ustawie, było więc zatem tylko „domniemane”.

Mniejsza o to, że ustawa w definicji samego przejazdu deleguje wprost do rozporządzenia o znakach. Dla mnie już fakt istnienia na ten temat jakiejkolwiek różnicy zdań to szczyt absurdu. Oznacza to bowiem ni mniej, ni więcej jak tylko tyle, że każdego dnia na polskie drogi wyjeżdża kilkanaście milionów pojazdów, których kierowcy mają różne opinie na temat obowiązujących przepisów.

„Uczestnik ruchu i inna osoba znajdująca się na drodze mają prawo liczyć, że inni uczestnicy tego ruchu przestrzegają przepisów ruchu drogowego” – tak brzmi fragment jednej z zasad ogólnych, będących fundamentem bezpiecznego poruszania się po drogach. „Chyba że rozumieją je po swojemu” – powinna brzmieć w polskiej wersji jego druga część.

Kodeks na dobranoc

Równie ciekawa jest kwestia tego, że zmianę wprowadzono bez jakiejkolwiek informacji dla społeczeństwa. Dokopał się do niej po dziesięciu miesiącach Łukasz Zboralski, dziennikarz zajmujący się na co dzień tematyką BRD.

Oczywiście to też się da jakoś wytłumaczyć. Bo chociaż z najnowszych badań Biblioteki Narodowej wynika, że tylko 15% Polaków deklaruje czytanie lub przeglądanie w czasie wolnym wiadomości w Internecie, a zaledwie 8% sięga po internetowe wydania gazet lub czasopism, to dla Kodeksu Drogowego Polacy najwyraźniej robią wyjątek i czytają go regularnie wraz z wszystkimi aktami wykonawczymi, zaznaczając sobie ulubione fragmenty i dyskutując o nich w łóżku przed zaśnięciem z życiowym partnerem lub partnerką. Bez trudu każdy więc wyłapie ogłoszenie w Dzienniku Ustaw, że oto uległ zmianie taki drobny niuans jak kwestia pierwszeństwa na drodze.

O BRD rozmawia się również na co dzień w szkole, bo przecież miłościwie nam panującym nie mógł umknąć taki drobiazg, że prawo do samodzielnego poruszania się rowerem po drogach publicznych mają już 10-latki, pod warunkiem posiadania karty rowerowej. Przepisy ruchu drogowego powtarza się zapewne przed każdą lekcją jak pacierz przed religią, zatem każdy 10-latek doskonale sobie zdaje sprawę, że już od listopada ubiegłego roku powinien się przed przejazdem rowerowym zachowywać inaczej niż na początku poprzedniego roku szkolnego.

Ja sobie tutaj mogę oczywiście z tego kpić, ale tak naprawdę sprawa jest bardzo poważna. Nie wiem, co miał w głowie minister Adamczyk, kiedy podejmował tę decyzję praktycznie w tajemnicy przed całym światem, ale nawet gdybym wiedział, to bym nie napisał, bo to słowo – nie wiedzieć dlaczego – uznawane jest za wulgarne.

Królestwo chaosu

I żeby nie było, że się znowu roztkliwiam nad żałosnym losem rowerzystów w tym kraju, spróbowałem przyjrzeć się sytuacji z punktu widzenia kierowcy.

Mam oto bowiem niedaleko domu takie sobie zwykłe skrzyżowanie, jakich w Polsce znajdziemy zapewne dziesiątki tysięcy. Najczęściej przechodzę tamtędy z psem, ale zdarza mi się również przejeżdżać rowerem lub samochodem.

Załóżmy zatem, że jadę autem z naprzeciwka i zamierzam skręcić w tę boczną uliczkę.

Zanim do niej dojadę, mam do pokonania przejście dla pieszych i przejazd dla rowerów. Zgodnie z obecnym stanem prawnym muszę ustąpić pierwszeństwa pieszemu wchodzącemu na przejście lub znajdującemu się na nim (art. 26. ust. 1. PoRD) oraz rowerzyście, ale tylko temu, który już znajduje się na przejeździe (art. 27. ust. 1. PoRD).

Dlaczego w jednym miejscu (sic!) mam do zastosowania dwa różne schematy zachowań, to chyba tylko jeden Bóg, kierujący dłonią ministra i jego doradców, raczy wiedzieć.

No ale przejedźmy kilka metrów dalej i spróbujmy wykonać manewr skrętu w drogę poprzeczną.

Muszę w tym momencie ustąpić pierwszeństwa rowerzyście jadącemu drogą dla rowerów (lub dla pieszych i rowerów), bo zobowiązuje mnie do tego art. 27 ust. 1a. przywołanej wyżej ustawy. Ale nie definiuje on już, czy owo ustąpienie pierwszeństwa dotyczy rowerzysty wjeżdżającego na przejazd, czy znajdującego się na nim. Mam ustąpić temu, który jedzie na wprost albo zamierza drogę dla rowerów (lub drogę dla pieszych i rowerów) opuścić. Czyli de facto każdemu.

Pokonałem zatem kilka metrów i znalazłem się w całkowicie odmiennej sytuacji niż w miejscu, gdzie zapewne w tym momencie są jeszcze tylne koła mojego pojazdu.

Przyjmijmy, że pokonałem te drobne niedogodności i udało mi się bez zbędnych problemów wjechać w tę uliczkę. Teraz muszę z niej wyjechać. Co oznacza, że muszę ustąpić pierwszeństwa pieszemu wchodzącemu na przejście, nie muszę ustępować rowerzyście wjeżdżającemu na przejazd (ale muszę temu, który już na nim jest) i muszę ustąpić pierwszeństwa pojazdom znajdującym na drodze z pierwszeństwem przejazdu.

Proponuję dla żartu zrobić taki eksperyment ze znajomym na rowerze, który w tym samym miejscu raz ma pierwszeństwo przed pojazdem skręcającym z drogi z pierwszeństwem przejazdu, a minutę później nie ma pierwszeństwa przed tym samym pojazdem wyjeżdżającym z drogi podporządkowanej. A później zamieńcie się rolami i przedyskutujcie wrażenia (nie będzie to zmarnowany czas, w końcu i tak czytacie dzieciom Kodeks Drogowy do poduszki, więc taka intelektualna zabawa może być tylko rozwijająca).

Przygotowanie do wtargnięcia

Cały czas jesteśmy, przypominam, w obrębie najbanalniejszego w świecie skrzyżowania. Jak przeniesiemy tę sytuację w miejsce, gdzie łączy się więcej dróg pod innymi niż proste kątami, sytuacja zrobi się jeszcze zabawniejsza.

Tym bardziej, że prawodawca zadbał o to, by nudy nie było. Otóż pieszy, który w obecnej sytuacji ma praktycznie zawsze pierwszeństwo przed pojazdem, ma jednocześnie wyrażony wprost w ustawie zakaz wchodzenia na jezdnię bezpośrednio przed jadący pojazd (w tym również na przejściu dla pieszych) oraz zza przeszkody ograniczającej widoczność (art. 14. ust. 1.).

Kierujący rowerem, poruszający się z prędkością kilkukrotnie większą od pieszego i nie zawsze mający pierwszeństwo przed pojazdem, takiego zakazu nie ma. Logiczne, prawda?

Podobno ten ruch z wykreśleniem obowiązku ustąpienia pierwszeństwa rowerzyście wjeżdżającemu na przejazd dla rowerów miał być właśnie przymiarką do zapowiadanego przez ludzi z resortu infrastruktury wprowadzenia tegoż zakazu (zwanego powszechnie zakazem „wtargnięcia na jednię”) dla rowerzystów, ale wyszło jak wyszło.

W obecnym stanie prawnym ręce z zachwytu zacierają zapewne rozmaici biegli sądowi, bo ustalenie teraz, czy rowerzysta wjeżdżał na przejazd czy już się na nim znajdował, będzie w praktyce graniczyło z cudem.

I nie wiem, czy przypadkiem o to właśnie nie chodziło, by rozmaitej maści pociotkom, którym ubiegłoroczna zmiana przepisów odebrała nieco chleba z dowodzenia wtargnięć staruszek wprost pod koła, dać teraz zajęcie z rowerzystami. Podejrzewam więc, że ten bałagan będzie sobie trwał w najlepsze jeszcze długo.

Na temat tego, czy wobec kierujących jednośladami należy wprowadzić w takich potencjalnie niebezpiecznych miejscach pewne ograniczenia, mam swoje zdanie, które większości przekonanych o swoim „bezwzględnym” pierwszeństwie rowerzystom nieszczególnie się podoba.

Bo moim zdaniem takie ograniczenia, choć „godzą” w wygodę kierujących jednośladami, to w naszej smutnej rzeczywistości konieczność.

Ale to temat na inną opowieść.

Pozory mylą. A „zdrowy rozsądek” bywa zawodny

Półtora roku temu przez media w kanadyjskim Toronto przetoczyła się fala potężnej krytyki wobec pewnej radnej, która pod pretekstem dbania o bezpieczeństwo starszych pieszych zorganizowała z miejscową policją akcję rozdawania seniorom odblasków. Idea skądinąd nienowa: będziesz lepiej widoczny, będziesz bezpieczniejszy. Skąd zatem ta krytyka?

Okazuje się, że są na świecie takie kraje, gdzie bezpieczeństwo na drogach traktuje się jak coś więcej niż okazję do przeprowadzania akcji propagandowych. I gdzie rozumie się procesy, jakie zachodzą w ruchu drogowym. Należy do nich również ten, za który odpowiada człowiek siedzący za kierownicą samochodu: obserwacja drogi i jej otoczenia. Kanadyjczycy (i mieszkańcy wielu innych krajów również) zdają sobie sprawę z tego, że nie można przenosić odpowiedzialności za bezpieczeństwo na drogach na najsłabiej chronionych uczestników ruchu.

Awanturę w Toronto obszernie opisał swego czasu Łukasz Zboralski na BRD24.pl, więc nie będę się rozpisywał. Polecam lekturę. Mnie ta sytuacja przypomniała się kilka dni temu, gdy pozwoliłem sobie na krytykę pewnej rowerowej marki, która Europejski Dzień Bezpieczeństwa Drogowego „uczciła” grafiką sugerującą, że jazda w odległości 1,2 m od krawędzi jezdni jest swego rodzaju „regułą” zapewniającą bezpieczeństwo rowerzystów.

Złudne podpowiedzi zdrowego rozsądku

Temu, że jest to szkodliwe propagowanie fikcyjnych reguł, mających dość luźny związek z obowiązującymi przepisami, poświęciłem jeden z wcześniejszych wpisów. W dyskusji, jaka się przy tej okazji wywiązała, sporo osób obstawało przy tym, że mimo wszystko jest to działanie podyktowane tzw. „zdrowym rozsądkiem”. Powoływano się przy tym m.in. na publikowane w Wielkiej Brytanii apele kolarskich ekspertów o nieprzytulanie się do krawężników i jazdę w miarę możliwości środkiem pasa, by „pozostawać cały czas w polu widzenia kierowcy”.

Zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu i posłuchajmy, co ma do powiedzenia na ten temat Tomasz Tosza. A to człowiek z grona tych, których warto posłuchać, bo jako jeden z nielicznych ma wymierne sukcesy w zakresie bezpieczeństwa na drogach. W Jaworznie, gdzie jest wiceszefem Miejskiego Zarządu Dróg i Mostów, ofiary wypadków drogowych od lat należą do rzadkości.

Świadomi, że pieszy ma pierwszeństwo przed wejściem na jezdnię, zaczynamy się rozglądać. I to rozglądanie w większości przypadków jest skanowaniem rzeczywistości w trybie ostrym i w taki sposób, że nie gubią nam się klatki. Zmiana przepisu sprawia, że kierowcy zaczynają pieszych w rejonie przejść widzieć. Póki przepis nakazuje ich wypatrywać gdy na pasach już są, to z obrazu giną nam ludzie, którzy na pasy wchodzą. I giną„.

Tosza w swoim felietonie sprzed dwóch lat pisał co prawda o zachowaniu kierowców wobec pieszych (polecam cały tekst, gdzie niezwykle ważny jest wstęp o ostrości widzenia), ale w stosunku do rowerzystów ta zasada powinna przecież działać podobnie. Wprowadzamy (nareszcie!) zmiany w prawie, których celem jest zmuszenie kierowcy do rozglądania się na boki przed przejściami dla pieszych, ale użytkownicy jednośladów wiedzą swoje lepiej: wolą sami manifestować swoją obecność przed maską, zwalniając tym samym kierowcę z obowiązku obserwowania drogi. Dodajmy do tego „zalecenie” ubierania się w jaskrawe kolory i mamy komplet.

I właściwy moment na przypomnienie wspomnianej na samym początku pani radnej z jej odblaskami. Nie chodzi o to, że odblaskowe elementu ubioru są złe. Chodzi o to, że to kierowca ma nieustający nawet na sekundę obowiązek obserwowania drogi i jej otoczenia.

Odwracanie pojęć

Dyskusja o bezpieczeństwie pieszych osiągnęła u nas w pewnej chwili trudny do opisania poziom absurdu. Chociaż z badań wynika, że nawet 80 procent kierowców notorycznie przekracza prędkość w okolicach przejść dla pieszych, to od tych ostatnich zaczęto oczekiwać, by potrafili ocenić prędkość zbliżającego się samochodu. „Pieszy w starciu z samochodem nie ma szans” – argumentowano. „Nie może mieć pierwszeństwa na przejściu, bo jak źle oceni prędkość samochodu, to wpakuje się wprost pod koła” – powtarzano z „troską”.

I nieważne, że to kierowca siedzący w samochodzie jest wyposażony w prędkościomierz oraz pedały gazu i hamulca, którymi może regulować prędkość swojego stalowego rumaka. Nieważne, że powinien dodatkowo wiedzieć, ile miejsca potrzebuje do zatrzymania się w razie potrzeby. I nieważne, że obowiązują go przepisy, od jazdy z dozwoloną na danym odcinku prędkością, po obowiązek zachowania ostrożności i obserwowania drogi przy zbliżaniu się do przejścia dla pieszych. To pieszy, zdaniem ich „troskliwych” obrońców, miał być zobligowany do oceny prędkości pojazdu, byle nie narazić na niepotrzebny stres kierującego samochodem.

Tymczasem niektórzy rowerzyści idą jeszcze dalej i „bazując na własnym doświadczeniu” przekonują, że jazda środkiem pasa zmusza kierowców do większej ostrożności i „uniemożliwia” im wyprzedzanie na trzeciego. Nie widząc, co się dzieje za ich plecami, postulują wystawianie własnego tyłka wprost przed maskę samochodu, żeby „pozostawać cały czas w polu widzenia kierowcy”.

Policyjne statystyki nie są na tyle precyzyjne, żeby stwierdzić, co dokładnie kryje się pod pojęciem „wymuszenie pierwszeństwa przejazdu przez kierującego rowerem”, co jest przyczyną największej liczby wypadków z udziałem kierujących jednośladami i największej liczby zabitych w tej grupie uczestników ruchu. Ale nie byłbym szczególnie zaskoczony, gdyby się okazało, że są wśród nich również właśnie takie manewry „wymuszania ostrożności”.

Jestem daleki od trywializowania problemu wyprzedzania rowerzystów „na gazetę”, ale proponuję wykonać pewne ćwiczenie i wyobrazić sobie kierowcę, który przed naszym nosem zwalnia do 20 km/h, żeby „wyegzekwować” zjechanie przez kolarza na znajdującą się tuż obok drogę dla rowerów. Już słyszę ten jęk karbonu i święte oburzenie, że to „utrudnianie ruchu” i za coś takiego powinno się płacić mandaty. No cóż. A za owo „wymuszenie ostrożności” jazdą środkiem pasa to już nie?

„To nie to, co myślisz”

Mamy w Polsce przedziwną tendencję do odwracania znaczeń i nadmiernego zaufania do własnego „zdrowego rozsądku”. Moim ulubionym przykładem jest tzw. „zasada ograniczonego zaufania”, która z zasady służy zidentyfikowaniu uczestnika ruchu, który nie przestrzega przepisów i zwróceniu na niego większej uwagi. Idea jest prosta: jak ktoś zachowuje się na drodze inaczej niż inni, to najprawdopodobniej może zagrażać bezpieczeństwu pozostałych. W cywilizowanym świecie jest to jedna z podstawowych zasad ruchu drogowego, nie bez powodu wpisana do kodeksu w jednym z pierwszych punktów.

W Polsce, gdzie przepisów nie zna prawie nikt, a jeszcze mniej ludzi się do nich stosuje, „zasadę ograniczonego zaufania” interpretuje się najczęściej jako obowiązek zakładania, że wszyscy obecni na drodze to potencjalni zabójcy. Przepis, który ma chronić uczestników ruchu, stał się narzędziem do wiktymizacji ofiar, którym powtarza się jak zaklęcie, że przecież „zgodnie z zasadą ograniczonego zaufania” powinni przewidzieć, że ktoś się np. nie zatrzyma.

Po wpisaniu w wyszukiwarkę hasła „zasada ograniczonego zaufania” na jednym z pierwszych miejsc wyskakuje link do strony dla kandydatów do prawa jazdy, gdzie czytamy w pierwszym zdaniu: „Tytułowa zasada ograniczonego zaufania mówi głównie o tym, że zdarzają się na drodze sytuacje, w których bezwzględne stosowanie się do innych zasad ruchu drogowego i przepisów nie jest najważniejsze”. Jeśli uczy się ludzi czegoś takiego, to trudno się dziwić polskim statystykom ofiar na drogach.

Zdrowy rozsądek przydaje się wtedy, gdy trzeba ocenić jak się ubrać do panujących na zewnątrz warunków pogodowych. Ale gdy wkracza w obszary, gdzie powinno się kierować obowiązującymi wszystkich takimi samymi zasadami, bywa zawodny. Pod sztandarami „zdrowego rozsądku” postuluje się wówczas zasady, które po przemyśleniu okazują się przeczyć logice i rzeczywistości. Jak te odblaskowe kamizelki dla seniorów, o które słusznie zbesztano radną w Toronto. I jak wystawianie zadu przed maskę pojazdu, którego się nawet nie widzi.

Foto: Flickr / GT#3

Modne słowo „fact checking”. Polecam również kolarzom

Jakiś czas temu zostałem poproszony o skreślenie kilku krytycznych uwag do pewnego materiału związanego z bezpieczeństwem rowerzystów na drodze. Trudno się było do czegoś przyczepić, bo autorzy opracowania naprawdę się przyłożyli. Było tam wszystko, co być powinno, włącznie ze zwróceniem uwagi na stan techniczny roweru.

Moją uwagę przykuł pewien drobiazg: na długiej liście spraw, o których rowerzysta powinien pamiętać, by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa na drodze, znalazł się również punkt „znajomość i stosowanie się do przepisów kodeksu drogowego”. Tyle że to był ostatni punkt owej listy.

Przypomniały mi się wówczas niezliczone dyskusje z kolarzami i kierowcami, przybierające na sile za każdym razem, gdy zdarzy się jakiś głośniejszy wypadek. To już niemal reguła: każdemu zdarzeniu towarzyszy szczegółowa wiwisekcja, w której dziesiątki dyskutantów usiłują się nawzajem przekonać, kto w danej sytuacji miał rację.

Mam z tymi dysputami trzy zasadnicze problemy. Po pierwsze: wielka szkoda, że zazwyczaj mają one miejsce post factum. Po drugie: nawet jeśli trafią się tam jakieś rozsądne wnioski, zazwyczaj nie są wdrażane w życie, a przy okazji kolejnego zdarzenia dyskusja zaczyna się od początku. A po trzecie – i najważniejsze – większość wygłaszanych w takich sporach opinii nie ma żadnego umocowania w przepisach. Są wyłącznie litanią przekonań dyskutujących. I co gorsza, bardzo często przekonań fałszywych.

Kilka tygodni temu opisałem tego typu dyskusję, która rozgorzała po opublikowaniu filmu z niebezpiecznym zachowaniem rowerzysty, który zajechał drogę próbującemu wyprzedzić go pojazdowi. Przywołując konkretne przepisy napisałem o tym, dlaczego rowerzysta miał obowiązek ułatwienia kierowcy manewru, dementując przy okazji fałszywe przekonanie, że nie można rowerzystów wyprzedzać na skrzyżowaniu. Można.

Ktoś poprosił wówczas na Facebooku o link do przywołanych przeze mnie przepisów. Wysłałem mu link do ustawy. W odpowiedzi się dowiedziałem, że „to przecież aż 300 stron!”.

Ja rozumiem, że 300 stron przepisów to poważne wyzwanie w kraju, w którym ponad połowa ludności nie sięga w ciągu roku po żadną książkę. Ale ostatecznie te 300 stron prawa o ruchu drogowym to jest rodzaj umowy między uczestnikami ruchu odnośnie sposobu korzystania z dróg.

Jak kiedyś zapytałem pewnego Duńczyka, dlaczego pustą drogą jedzie 80 km/h, to w odpowiedzi usłyszałem wypowiedziane ze szczerym zdziwieniem zdanie, że „przecież się umówiliśmy, że poza terenem zabudowanym jeździmy osiemdziesiątką!”. No ale my przecież umów również nie czytamy…

Jednym ze źródeł rozgrywającego się na naszych drogach dramatu jest tworzenie w oparciu wyłącznie o własne przekonania fikcyjnych reguł poruszania się po drogach.

Jedną z nich jest powszechnie popularyzowana teza, zgodnie z którą kolarz dla zachowania własnego bezpieczeństwa powinien jechać bliżej środka drogi, uniemożliwiając kierowcy wyprzedzanie „na gazetę” – rzekomo najpoważniejszy problem, z jakim spotykają się kolarze na polskich drogach.

Ale czy na pewno? Sięgam do opublikowanych niedawno przez Policję statystyk wypadków drogowych i patrzę na pozycję „nieprawidłowe wyprzedzanie” rowerzystów przez kierujących innymi pojazdami. W 2020 roku zanotowano z tego powodu 278 wypadków, w których zginęło 41 kierujących jednośladami.

Ale w następnej tabelce autorzy raportu umieścili informację o liczbie wypadków spowodowanych przez rowerzystów, a w niej na pierwszym miejscu widnieje informacja o zdarzeniach z powodu nieustąpienia pierwszeństwa przejazdu. Było ich w ub. roku 464, a zginęło z tego powodu 44 kierujących rowerami. Gdzie tu jest tak naprawdę poważniejszy problem?

Wróćmy na moment do tej nieszczęsnej jazdy „bliżej środka drogi”. Kodeks drogowy w żadnym miejscu nie definiuje minimalnej, maksymalnej ani optymalnej odległości od krawędzi jezdni, po której powinien poruszać się kierujący rowerem. Stwierdza za to w kilku miejscach, że ma on następujące obowiązki:
– jechać możliwie blisko prawej krawędzi jezdni (art. 16. ust. 4. ustawy Prawo o ruchu drogowym)
– jechać poboczem (za wyjątkiem sytuacji, w której pobocze nie nadaje się do jazdy lub jazda utrudniałaby ruch pieszych – art. 16. ust. 5.)
– zjechać jak najbardziej w prawo w celu ułatwienia wyprzedzania (art. 24. ust. 6.)

NIGDZIE w przepisach prawa o ruchu drogowym nie ma nawet wzmianki o mitycznej odległości 1,2 metra od krawędzi, popularyzowanej jako „bezpieczna dla kolarzy”.

Do źródła tego mitu za moment wrócę, ale ważniejsze jest coś innego.

Jakiekolwiek zasady mają sens tylko wówczas, gdy są dostępne i znane wszystkim uczestnikom danego procesu. O „regule 1,2 metra” – że tak dla uproszczenia pozwolę sobie ją nazwać, wiedzą tylko rowerzyści, i to niemal wyłącznie jeżdżący po szosach. Nie ma o niej pojęcia większość innych uczestników ruchu, którzy mają pełne prawo interpretować takie zachowanie jako łamanie przepisów.

Zdaję sobie sprawę, że wyprzedzanie „na gazetę” jest realnym problemem, choć niewątpliwie jest również przez część środowiska nadmiernie demonizowane. Tak samo jak rzekomo wszechobecne dziury, piach i inne przeszkody.

A jeśli dziury i piach są na całej szerokości drogi, to co wtedy? Mamy prawo jeździć zygzakiem?

Egzekwowanie ostrożności innych uczestników ruchu na siłę, przy jednoczesnym naginaniu lub wręcz łamaniu przepisów, to nie jest żadne rozwiązanie problemu, a jedynie nakręcanie kolejnej spirali niechęci. Są kierowcy, którzy ustąpią w jednym miejscu, ale postanowią sobie „zrekompensować” swoje prawo w innym. Tylko jedna strona tego niekończącego się procesu wyjdzie na tym słabo.

I jeszcze odnośnie tego „mitu o 1,2 m”. Jednym z jego źródeł jest wyrok Sądu Najwyższego z 2005 roku, oddalający kasację wniesioną przez sprawcę wypadku, w którym poszkodowany został rowerzysta. Istotnie, pada tam zdanie: „poruszania się przez rowerzystę poszkodowanego w wypadku w M. w odległości około 1,2 m od krawędzi jezdni nie można uznać za naruszające przepis art. 16 ust. 4 p.r.d.”.

Jest tylko jedno „ale”. Ten wyrok został wydany w konkretnej sprawie, po rozpoznaniu szczegółowych okoliczności i opinii biegłych dotyczącej tego jednostkowego przypadku. W uzasadnieniu decyzji sądu są literalnie wskazane osoba i miejsce, których sprawa dotyczy.

Orzecznictwo Sądu Najwyższego nie jest jednak źródłem prawa. Interpretuje je w konkretnych okolicznościach, ale nie czyni uniwersalnym. Nie w każdych okolicznościach sąd przyzna rację poszkodowanemu, który jechał 1,2 m od krawędzi jezdni. To zawsze będzie zależało od oceny sytuacji w danym miejscu drogi.

Last but not least: ten wyrok został wydany prawie 16 lat temu. Nowelizacji prawa o ruchu drogowym było w międzyczasie bez liku. Z jakiegoś powodu przez 16 lat nikt tych ogólnie sformułowanych zasad nie zmienił. Może warto sobie zadać pytanie: dlaczego?

Ilustrację celowo zakosiłem ze stron w UK, gdzie problem zbyt bliskiego wyprzedzania rowerzystów przez kierowców jest równie palący jak u nas. Tam jednak szukają na to innych rozwiązań. Może na tym warto się skupić?