„Podejmę działania”. Podpisano: komornik

Trudno powiedzieć, jakie uczucia budzi we mnie deklaracja Tomasza Zimocha o planowanym podjęciu działań w sprawie licytacji na torze w Pruszkowie. Zażenowanie? Rozbawienie? Politowanie? Być może wszystkiego po trochu, ale na pewno nie ma wśród nich przekonania, że coś się w końcu w tej sprawie zadzieje. Nic z tych rzeczy. Ta deklaracja, złożona wczoraj na Facebooku i podkreślona wieloma wykrzyknikami, jest tak samo pusta, jak wiele innych, które już w tym temacie padły. Z wielu powodów.

Po pierwsze dlatego, że została złożona o wiele za późno. Od chwili, w której pan Zimoch został posłem, minister sportu zmienił się już dwukrotnie. Najnowszy urzęduje zaledwie od paru dni i wątpię, by zainteresował się tą sprawą. Prawdę powiedziawszy, wątpię również by w ogóle interesował się sportem, bo – jak ktoś słusznie zauważył – został na tę funkcję powołany głównie po to, by uczynić sport kolejnym orężem „patriotycznej” propagandy. Spłacanie długów PZKol i ratowanie toru kolarskiego przed licytacją nijak się wpisuje w te zadania.

Po drugie: rozwiązanie tej sprawy w ogóle nie leży w rękach polityków. Mają go w dłoniach kolarscy działacze. W ubiegłym roku, gdy pisałem jeszcze dla Sport.pl, opublikowałem długą rozmowę z ówczesnym ministrem sportu Witoldem Bańką. Gdyby tylko kolarskie środowisko podchodziło do sprawy poważnie, potraktowałoby słowa ministra jak instrukcję z Ikei. Bo tak naprawdę wyłożył tam krok po kroku, co należy zrobić, żeby ten problem rozwiązać. I – jak sam zauważył – to nie jest kwestia pieniędzy. To jest przede wszystkim kwestia woli działania i powołania do zarządu PZKol ludzi, którzy mają wiedzę i odpowiednie kompetencje, by być przynajmniej równoprawnymi partnerami do rozmowy z wierzycielami. W obecnym składzie zarządu ze świecą szukać osoby, która spełnia to kryterium. Ja widzę jedną. Reszta to nieporozumienie.

Po trzecie, jeśli już jesteśmy przy tym, że to nie jest kwestia pieniędzy: najlepiej udowadnia to sam wierzyciel, włączając do akcji komornika tuż przed zawodami. Nie po raz pierwszy, bo to jest schemat, który powtarza się już od jakiegoś czasu. Nie robi tego licząc na pieniądze, bo doskonale zdaje sobie sprawę, że szybko ich nie dostanie. Ale to jest jedyna możliwość, by choć na moment wstrząsnąć środowiskiem i przypomnieć, że to jest wciąż nierozwiązany problem. W innych okolicznościach środowisko jest ślepe i głuche. W najlepszym wypadku zajęte licytacją o to, kto powinien dostać zaproszenie na galę 100-lecia kolarstwa.

W pewnym sensie prezes Rybak swój cel osiągnął: obudził posła Zimocha. Być może obudził też część działaczy, którzy będą się teraz w panice głowić, jak zrealizować zaplanowane na przyszły tydzień mistrzostwa Polski i mające się odbyć pod koniec miesiąca Grand Prix. Pewnie złożą w tej sprawie jakieś kolejne deklaracje. I być może znowu jakoś się uda przetrwać kolejne imprezy, bo przecież trzeba takim jak poseł Zimoch ludziom chętnym do pomocy dać szansę na podjęcie działań.

Na razie jedynym, który je faktycznie podejmuje jest komornik.

A czas ucieka. I do igrzysk coraz bliżej.

Foto: Szymon Gruchalski

Wrogie przejęcie.

Dawno, dawno temu, w czasach, gdy jeszcze nie wychodziło się z pokoju podczas emisji reklam w telewizorze, bo były fascynującą nowością i oglądało się je z zaciekawieniem, emitowano między innymi spot, promujący jakąś markę komputerów. Warto w tym miejscu wspomnieć, że schemat produkcji reklam z wczesnych lat 90. był stosunkowo prosty: zachwalano walory produktu, a dla podkreślenia jego absolutnej wyjątkowości stosowano jakiś trik z pogranicza czarnego humoru i kompletnego absurdu, trochę w stylu Monty Pythona. I tak w rzeczonym spocie z komputerem sprzedawca zjawiał się na ekranie z wielkim rzeźnickim toporem, pytając kupującego czy mu towar poporcjować, na co ten żarliwie zaprzeczał, że „Nie, nie, nie, biorę w całości”.

Przypomniał mi się ten facet z toporem, bo był on wówczas jednym z wielu dowodów na to, że reklamy mógł produkować dosłownie każdy, kto tylko miał wystarczająco dużo szczęścia i paru znajomych na rodzącym się dopiero rynku reklamowym. Dzisiaj jest podobnie w każdej innej dziedzinie i wystarczy tylko dostęp do Internetu, by pierwszy lepszy Iksiński mógł zostać lekarzem, prawnikiem, trenerem, dietetykiem, albo specjalistą od naprawiania związków sportowych. Istnieje co prawda pewna subtelna różnica, bo farciarze od – nomen omen – topornych spotów z wczesnych lat 90. porobili fortuny, a my w większości przypadków wciąż jesteśmy w ciemnej d…, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami. Ważne, że można sobie pogadać.

Czytam sobie zatem te litanie pomysłów na uzdrowienie naszego ulubionego związku sportowego i uśmiecham się pod wąsem, bo mam nieodparte wrażenie, że oglądam jakąś grę, w której ktoś godzinami lawiruje w gąszczu argumentów, by na koniec się o nie rozbić, zobaczyć napis „game over” i zacząć od nowa, bo to przecież niemożliwe, żeby się za setnym razem nie udało przejść tego poziomu, popełniając te same błędy. Przyglądam się więc temu z niezdrowym zainteresowaniem i na ogół staram się nie reagować, ale gdy widzę takie pomysły, że np. „należy w uzgodnieniu z ministerstwem i UCI dokonać czegoś na kształt „wrogiego przejęcia” PZKol, by uporządkować w nim sytuację”, jakaś część mojej racjonalnej duszy kona, ostatkiem sił wołając o litość.

No nie, panowie. Nie tędy droga. Ja rozumiem, że odniesienia do PZPN z czasów Fryzjera i spółki wyglądają atrakcyjnie, ale po pierwsze: kaliber tamtej sprawy był istotnie większy, niż tylko nieudolne zarządzanie związkiem; po drugie: na stole leżały poważne zarzuty korupcyjne, wobec których organy państwa nie mogły zachowywać wygodnej neutralności; a po trzecie wreszcie: pardon maj frencz, ale mimo wszystko środowisko kibiców piłkarskich stanowi jakąś siłę, istotną z punktu widzenia politycznej walki, więc i z tego powodu nie można było sprawy zostawić samej sobie, żeby się po prostu rozwiązała wewnątrz organizacji.

Nie jestem pewien, czy to w tym wszystkim nie jest argument kluczowy i czy nie warto zdać sobie w końcu sprawy, że w porównaniu z piłkarskimi ultrasami środowisko rowerzystów i kibiców kolarstwa w Polsce to w istocie zupełnie niewielka garstka miłych ludzi, z którymi fajnie jest żyć w zgodzie i budować im ścieżki, bo bywają upierdliwi z blokowaniem miasta w piątkowe popołudnia, ale z politycznego punktu widzenia są zupełnie pomijalni i trzeba by mieć nierówno pod sufitem, żeby ryzykować dla nich karierę i naginać obowiązujące reguły. Bardzo mi przykro, ale w tym kraju Rodzina Radia Maryja ma znacznie większą siłę, niż środowisko kolarskie, więc oczekiwanie, że się cudownie znajdą jakieś pieniądze na spłatę długów PZKol, to raczej czekanie na śnieg w lipcu. Z punktu widzenia interesów politycznych nie ma tutaj do ugrania zupełnie nic. Środowisko kolarskie skazane jest na siebie i na ludzi, których samo sobie wybrało do reprezentowania we władzach związku.

Ktoś w tym miejscu pewnie powie: „Ale zaraz, zaraz! Przecież ja nikogo nie wybierałem!”. W gruncie rzeczy byłoby dobrze, gdyby to powiedziała większość zainteresowanych, a jeszcze lepiej, gdyby im zaraz potem gdzieś między synapsami zaiskrzyło pytanie, czy się możliwość takiego wyboru ma. Bo i owszem: ma się.

Związek sportowy tym się różni np. od partii politycznej, że co do zasady powstaje oddolnie: najpierw są kluby, które zrzeszają się w organizacje na poziomie lokalnym, a następnie te powołują swoją reprezentację w postaci stowarzyszenia, którym w istocie jest każdy związek sportowy. Dokładnie taka sama ścieżka obowiązuje w przypadku powoływania władz tegoż, bowiem zarząd związku sportowego wybierany jest przez delegatów, którzy wcześniej wybierani są w strukturach lokalnych.

Jeśli więc ktoś dziś narzeka, że we władzach związku nie ma menedżerów, tylko średnio rozgarnięci działacze, to z dużym prawdopodobieństwem nigdy się nie zainteresował nawet tym, kto – poniekąd w jego imieniu – dokonał takiego, a nie innego wyboru. Żeby się nie bić tylko w cudze piersi przyznaję: ja też się tym nigdy wcześniej szczególnie nie interesowałem. Pies z kulawą nogą się tym nie interesował i między innymi dlatego mamy to, co mamy, bo zdecydowana większość lokalnych działaczy podejmuje decyzje według schematu tak prostego, jak przywołane na początku scenariusze reklam z lat 90.: ważne jest tylko to, żeby mieć swojego człowieka w zarządzie.

Wszyscy ludzie, z którymi na ten temat rozmawiałem, są zgodni co do jednego: nie ma fizycznej możliwości, żeby w takiej kryzysowej sytuacji, w jakiej obecnie znajduje się związek, mógł nim sprawnie zarządzać aż 9-osobowy zarząd, złożony w znacznej mierze z ludzi, którzy są tam wyłącznie po to, by reprezentować jakąś frakcję lub strukturę lokalną. Motywacja części z nich jest wyłącznie „reprezentacyjna” (sukcesem jest już sam fakt bycia w zarządzie), kompetencje żadne, a zaangażowanie zerowe, tym bardziej, że pracują za darmo. Jeśli do tego dodać, że na ogół wzajemnie się nie znoszą – mamy przepis na katastrofę doskonałą. Efektów nie trzeba daleko szukać, wystarczy posłuchać, co na przykład część zarządu mówi o człowieku, odpowiedzialnym za nieogarnięcie tematu strojów reprezentacji na mistrzostwa świata: „nie dał rady”. Helou?

Żeby zmienić tę sytuację nie trzeba wcale organizować pełzającego zamachu stanu i namawiać UCI i ministerstwo na „wrogie przejęcie” PZKol (jakby to usłyszał minister Bańka, to echo jego śmiechu straszyłoby kolejnych ministrów co najmniej trzy kadencje). Wystarczy się zaangażować w działanie struktur lokalnych i zadbać o to, żeby na następne Walne Zgromadzenie Delegatów wybrać takich ludzi, którzy nie pojadą tam na kolejne towarzyskie spotkanie i test trwałości wątroby, tylko z wolą rozwiązania problemu i pomysłami na to, jak realnie ratować związek. Dopóki jednak my będziemy snuli fantastyczne wizje o ministrze na białym koniu, który wjeżdża na pruszkowski tor z workiem pieniędzy i pręgierzem, przy którym publicznie wybatoży leniwych działaczy, dopóty oni będą kolportować mrzonki o tym, jak to kiedyś będzie fajnie. Ale nie zjawi się tam też żaden menedżer, jeśli sami o to nie zadbamy.

Tymczasem my wolimy marnować czas na jałowe dyskusje, a o sukcesach polskich kolarzy przez najbliższe lata będziemy czytali wyłącznie w podręcznikach historii. Niewykluczone, że na tajnych kompletach.

PS. O sytuacji związku i o tym, czy w ogóle jest jeszcze jakieś światło w tunelu, pogadaliśmy sobie w ubiegły czwartek podczas audycji Turdetur w Weszło.FM. Wpadł też na chwilę jeden z wiceprezesów PZKol, Sebastian Rubin i próbował nas przekonać, że w związku nastała nowa jakość. Czy faktycznie? Niech każdy sam się przekona, odsłuchać można tutaj.

Foto: Flickr / TechGeeks

Sparing.

Jeśli nie macie pod ręką zapasu popcornu, dobrze jest się zaopatrzyć. Nie za wiele i z Netflixa chyba też bym jeszcze nie rezygnował, bo na długi serial raczej się nie zanosi. Raczej na epizod. Niemniej ci, których choć trochę interesuje polskie kolarstwo, a zainteresowania te nie ograniczają się wyłącznie do spazmatycznych aktów strzelistych na temat błędów Majki i Kwiatkowskiego w zarządzaniu karierami, powinni nieco baczniej przyjrzeć się temu, co zapowiada się w Pruszkowie. A tamże zaczęło się coś DZIAĆ, bo zarząd naszego umiłowanego związku najwyraźniej postanowił wyzwać na ubitą ziemię ministra sportu.

Ruch dość odważny, choć mam pewne wątpliwości, czy właściwie przemyślany, więc gdybym miał obstawiać wynik tego sparingu, to prawdopodobnie postawiłbym na techniczne KO w pierwszej rundzie (o ile w ogóle do niej dojdzie). Przy czym piszę niniejsze słowa bez cienia satysfakcji, bo to tak naprawdę nie oznacza nic dobrego dla kolarstwa. Ale o tym, dlaczego tak uważam i skąd w ogóle te moje kasandryczne przewidywania, poniżej. Najpierw tło i wyjaśnienie kilku nieporozumień, które funkcjonują w powszechnym obiegu jako prawdy objawione.

Historię tego, skąd właściwie wziął się przedmiot sporu, czyli osławiony dług, opisałem dość obszernie tutaj, więc jeśli ktoś jest zainteresowany szerszą perspektywą – zapraszam. Long story short: dług wobec Mostostalu Puławy, opiewający dzisiaj na grubo ponad 9 milionów złotych, powstał w chwili, gdy ówczesny zarząd podjął decyzję o zleceniu wykonawcy dodatkowych prac przy ciągnącej się w nieskończoność budowie toru, bez uprzedniego uzyskania na ten wydatek wyraźnej zgody ministerstwa, które budowę cierpliwie finansowało. Innymi słowy: zadziałano standardowo: „Wicie-rozumicie, przecież bez tych instalacji nie mogą się odbyć mistrzostwa świata, a na to minister dać pieniądze musi”. Sęk w tym, że nie musiał, a od chwili, w której jakiś wyjątkowo skrupulatny księgowy w Banku Gospodarstwa Krajowego zaraportował, że te prace nie były wcześniej ujęte w kosztorysie, już nie tyle nie musiał, ile nie mógł.

Tu wracamy do wspomnianych wyżej nieporozumień. Niemal w każdej dyskusji na ten temat wraca jak bumerang przekonanie, że minister sportu jest jedyną osobą, która ma narzędzia do rozwiązania tego problemu. Tłumacząc z polskiego na nasze: może po prostu wyjąć kasę z tylnej kieszeni w spodniach, spłacić dług i zapomnieć o sprawie, a odtąd wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, zdobywając wszystkie medale na wszystkich olimpiadach.

Tu zła wiadomość: otóż z kilku powodów nie może.

Po pierwsze dlatego, że Ministerstwo Sportu i Turystyki również jest wierzycielem związku, który jest winny budżetowi państwa niemały pieniądz z tytułu kar za wydatkowanie środków niezgodnie z przeznaczeniem. A to oznacza, że gdyby minister wpłacił do kasy związku jakieś pieniądze, które chwilę później zabrałby komornik i temu samemu ministrowi oddał, potrąciwszy sobie należną prowizję, to z dużym prawdopodobieństwem pewien znany dyrektor sportowy zyskałby pod celą nobliwe towarzystwo do długich wieczornych pogawędek.

Zupełnie osobnym tematem jest kwestia tego, że minister żadnych pieniędzy na spłatę długów przelać związkowi nie może, nawet gdyby bardzo chciał. Tu bierzemy do ręki pomoc naukową w postaci ustawy o sporcie i szukamy, na co też minister może wydawać (skądinąd nasze) pieniądze. I widzimy: szkolenia, stypendia, nagrody, koszty udziału w zawodach sportowych, zakup sprzętu i mnóstwo innych rzeczy. O spłacie długów związku sportowego nie ma w ustawie ani słowa.

Kolejna, będąca źródłem wielu nieporozumień miejska legenda głosi, że minister może przejąć zarządzanie związkiem, wprowadzić tam komisarza, poukładać wszystko po swojemu, spłacić długi, a potem znowu będziemy żyli długo i szczęśliwie, opływali w medale i należny nam splendor (w końcu jest nas 38 milionów, więc należy nam się bardziej, niż Słoweńcom – też uwielbiam ten „argument”). Tymczasem w tejże samej ustawie czytamy, że minister nad związkami sportowymi sprawuje jedynie nadzór i posiada uprawnienia kontrolne, a w razie braku możliwości zarządzania związkiem przez wybrany przez delegatów zarząd, może złożyć do sądu wniosek o odwołanie tegoż zarządu i wprowadzenie do związku komisarza, którego jedynym zadaniem jest rozpisanie nowych wyborów. Nic mniej, nic więcej. W praktyce oznacza to tylko tyle, że może z tego uprawnienia skorzystać w gruncie rzeczy wyłącznie w przypadku pomoru lub masowych aresztowań, bo wystarczy, że zarząd ogłosi termin nowych wyborów, by sąd się w ogóle wnioskiem ministra nie zainteresował. O zarządzaniu związkiem sportowym, a tym bardziej regulowaniu przez ministra jego zobowiązań mowy więc być nie może.

Tyle rzeczywistość, opisana w kodeksach, pora zatem spojrzeć na tę alternatywną i spróbować rozkminić, w co gra zarząd PZKol, który wespół ze swoim największym wierzycielem (sic!) zwołał na środę konferencję prasową, na której zamierza przedstawić bieżącą sytuację. (Sądząc z czasu, jaki przeznaczono na poszczególne referaty, zbyt wiele do powiedzenia nie ma, ale nie uprzedzajmy wypadków).

Jedną z furtek, możliwych do wykorzystania (jeśli nie jedyną), jest możliwość przejęcia pruszkowskiego toru przez Centralny Ośrodek Sportu. Przywołana wyżej ustawa mówi bowiem o tym, że minister może – za pomocą jednostki budżetowej, jaką jest właśnie COS – inwestować w budowę i utrzymanie obiektów sportowych. Taka wizja jest kusząca, ale żeby mogła się ziścić, COS musiałby się stać właścicielem obiektu. I ta wizja dość mocno rozpala głowy ludzi w PZKol, bo oznaczałaby prawdziwe wyzwolenie z kłopotów: długi można byłoby spłacić, utrzymaniem toru przestać się przejmować, a jednocześnie nadal z niego korzystać, bo tor jest zasadniczo zbudowany tak, że wiele więcej poza jazdą w kółko na rowerze dziać się tam nie może, więc ryzyko, że przejmą go np. łyżwiarze figurowi jest stosunkowo niewielkie.

Z tego, co udało mi się już jakiś czas temu ustalić (choć 100% pewności nie mam), w zarządzie związku ta myśl idzie nieco dalej, bo przecież tor ma jakąś określoną wartość, znacząco przekraczającą wysokość długu wobec Mostostalu. W świecie idealnym możnaby więc tor sprzedać, nadal z niego korzystać, a za pieniądze z nadwyżki żyć długo i szczęśliwie, opływając w medale i czyniąc „dobro polskiego kolarstwa”.

Jest jednak pewien haczyk: COS jest jednostką budżetową, a państwo już raz za budowę tego toru zapłaciło (skądinąd naszymi pieniędzmi). Nie powinna więc nikogo dziwić wstrzemięźliwość w podejmowaniu decyzji o ponownym wyłożeniu kasy na ten zakup, bo trudno się w tym doszukiwać przesadnej gospodarności, a jej brak oznacza wiadomo co: długie wieczorne rozmowy o życiu i reglamentowane spacery. Jedyną racjonalną z punktu widzenia interesów budżetu drogą jest licytacja komornicza, ale to procedura, która dosyć długo trwa (bo nikt się raczej nie spodziewa szczęśliwego zakończenia po pierwszej licytacji), a ponadto robi się z czasem dość ryzykowna, bo może się okazać, że jakiś cwany deweloper będzie miał mniej cierpliwości i więcej pieniędzy, żeby wykupić obiekt i zbudować w jego miejscu urocze osiedle na skraju Pruszkowa.

Po co więc jutrzejsza konferencja? Moim zdaniem (choć zastrzegam, że to wyłącznie moje domysły) powody mogą być dwa:

Pierwszy (racjonalny): chęć wywarcia presji na ministra i COS w celu przyspieszenia działań, związanych z ewentualnym nabyciem toru. Ten pośpiech może się opłacać nie tylko prezesowi Mostostalu, który traci już cierpliwość, nie mogąc się doczekać słusznie należnych mu pieniędzy, ale również zarządowi, którego kadencja kończy się w przyszłym roku. Ocalenie toru, spłata długu, spora gotówka na koncie, a może jeszcze jakiś medal, wywalczony przez kolarzy w Tokio – i można sobie spokojnie meblować gabinet na najbliższe 4 lata.

Drugi (mniej racjonalny, ale nie mniej prawdopodobny): wiara w to, że minister w końcu „zrozumie swój błąd” i wiedziony głęboką troską o „dobro polskiego kolarstwa” zdecyduje się na szybkie rozwiązanie sprawy (tu patrz: powód pierwszy). A ponieważ wiadomo, że urzędujący minister niebawem kończy swoją pracę i oddelegowuje się do WADA, można to wykorzystać jako argument za tym, że się nie interesuje losem kolarzy i zasadniczo ma to wszystko gdzieś. I nawet, jeśli na obecnym ministrze nie zrobi to większego wrażenia, to kolejny rozpocznie swoje urzędowanie pod presją i z potrzebą „naprawiania błędów poprzednika”. Podejrzewam, że właśnie w tę stronę zostanie wyprowadzony „cios” przez PZKol.

Jakkolwiek idiotycznie by powyższe nie brzmiało, mam powody sądzić, że przekonanie o „winie” ministerstwa jest w zarządzie silne jak Moc w młodym Skywalkerze. Pamiętam jedną z rozmów, jaką podczas startu Tour de Pologne przeprowadziłem z jednym z członków obecnego zarządu i wypowiedziane przez niego słowa, które wprowadziły mnie wówczas w osłupienie: „Wszystko już jest tak, jak chciał minister: jest nowy zarząd, złożony wyłącznie z ludzi, których wcześniej nie było. Nastąpił oczekiwany reset, więc teraz czekamy, aż nam minister odda pieniądze„. A tu zonk, bo minister się ociąga.

Mam uzasadnione obawy, że jeszcze trochę związek będzie musiał poczekać, a jutrzejszy sparing skończy się dla niego raczej bolesną lekcją. W przeciwieństwie bowiem do związku, minister ma nieco więcej kart, którymi może zagrać. Przede wszystkim ma do dyspozycji program „Team 100”, którym może objąć znacznie większą liczbę zawodników, a ponieważ środki na szkolenie i tak przekazywane są przez resort za pośrednictwem PKOl, mogą być spożytkowane w inny sposób, niż to sobie wyobraża kolarska centrala. Nawet, gdyby trzeba było torowców na czas przygotowań do IO osiedlić w Mińsku czy Apeldoorn – nic nie stoi na przeszkodzie. Mam obawę, że związek, który próbuje ustawić pod ścianą ministerstwo, lada moment sam się pod nią znajdzie.

Problem w tym, że to wcale nie jest dobra wiadomość dla kolarstwa, zwłaszcza tego, które rozgrywa się nieco dalej od Pruszkowa. PZKol sprawia wrażenie, jakby już dawno skupił się wyłącznie na jednym oczku w głowie, tracąc z pola widzenia wszystkie inne dyscypliny poza torem. Teraz, wywołując wojenkę z ministerstwem, może osiągnąć taki efekt, że wszyscy przypomną sobie zapis artykułu 7. pkt. 1 ustawy o sporcie, który brzmi: „W celu organizowania i prowadzenia współzawodnictwa w danym sporcie może być utworzony polski związek sportowy”.

„MOŻE”. Czyli wcale nie musi.

Foto: Flickr / Ruud van der Lubben

Łyżka miodu w beczce dziegciu…

Zanim emocje zupełnie opadną, pozwolę sobie na kilka słów krótkiego (no… powiedzmy) podsumowania zakończonych wczoraj w Pruszkowie Tissot UCI Mistrzostw Świata w kolarstwie torowym. Miałem okazję oglądać je z bliska, towarzysząc polskiej kadrze i organizatorom nie tylko w trakcie samej imprezy, ale również jakiś czas wcześniej. Właściwie to na torze w Pruszkowie spędziłem cały ostatni tydzień. I przyznam, że trochę jestem rozdarty.

O stronie organizacyjnej powinni się raczej wypowiadać ci, którzy w mistrzostwach uczestniczyli albo jako sportowcy, albo jako widzowie, bo to dla tych dwóch grup była tak naprawdę zorganizowana ta impreza. I z tego, co mi wiadomo, obie te grupy zdawały się być zadowolone. Pewnie warunki dla zawodników mogłyby być nieco bardziej komfortowe, a w toaletach dla kibiców mogłaby nie kapać woda, ale nie oszukujmy się: pruszkowski obiekt jest jaki jest i przynajmniej na razie lepszy nie będzie. A to, co oferuje, wykorzystano w pełni.

To, że właściwie od czwartkowego popołudnia widownia była wypełniona niemal do ostatniego miejsca, a zdarzało się również, że ludzie odchodzili z kas biletowych z niczym, świadczy tylko o jednym: w pruszkowskiej Arenie da się organizować na wysokim poziomie zawody światowego formatu. Wystarczy tylko chcieć i zabrać się za to z głową. I można sobie z tym zadaniem poradzić nawet dysponując kilkuosobowym sztabem i mocno ograniczonym budżetem (nie uwierzyłbym, gdybym tego na własne oczy nie zobaczył). Co więcej: można to wszystko sprawnie ogarnąć w spokojnej i przyjaznej atmosferze.

Rzecz oczywista: organizuje się to wszystko łatwiej, gdy ma się wsparcie ministerstwa i pieniądze ze spółek skarbu państwa, ale z drugiej strony: nikt nikomu nie zabrania o takie wsparcie zabiegać. Wystarczy tylko dobrze wyartykułować korzyści. Celowo omijam tutaj kwestię samego PZKol, którego rola w sprawach organizacyjnych była w gruncie rzeczy marginalna, bo do związku w tej opowieści już niebawem wrócę. Stronę organizacyjną podsumuję więc krótkim stwierdzeniem: dało się. I to dało się z naprawdę dobrym efektem.

A co do strony sportowej? No cóż… Chciałoby się powiedzieć: „sukces jest jeszcze przed nami”. Rzecz jasna niezmiernie mnie cieszy brązowy medal Mateusza Rudyka w sprincie, tym bardziej, że nie było go w gronie „pewniaków” (choć wskazywano go jako zawodnika z wielkim potencjałem). Ale mimo wszystko trzeba sobie jasno powiedzieć: apetyty były większe.

Nie podejmuję się wskazania jednej konkretnej przyczyny tej porażki, bo prawdopodobnie jej nie ma; na sukces w tej dyscyplinie składa się mnóstwo drobnych detali. Ale sytuację, z jaką muszą się mierzyć polscy torowcy najlepiej opisuje jedno porównanie: gdy na rowerze Australijczyka w nieodpowiednim miejscu pojawi się jakiś odprysk, ekipa wymienia mu maszynę; kiedy Justyna Kaczkowska pierwszego dnia mistrzostw swój rower połamała w gigantycznej kraksie, w polskiej kadrze następnego dnia zastanawiano się nad ogłoszeniem internetowej zbiórki.

Nie znoszę używać frazesu, że „świat nam odjeżdża”, ale niestety to prawda. Kiedy na tydzień przed najważniejszą imprezą w sezonie kilku zawodników zwraca uwagę na finansowe, sprzętowe i organizacyjne braki w reprezentacji, to sprawa jest bardzo poważna. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że już przed startem szukali dla siebie usprawiedliwienia słabego wyniku (i w pewnym sensie trochę tak to wyglądało), ale gdyby te sprawy były ogarnięte, nie byłoby też przestrzeni do takiej rozmowy. Zadaniem kolarza jest jeździć na rowerze, a nie zastanawiać się, czy jego siodełko pamięta igrzyska w Rio, czy może jeszcze bardziej odległe historie.

Przy całej sympatii dla prezesa Pożaka, który jest miłym i życzliwym ludziom facetem, nie można na konferencji prasowej z udziałem zawodników wyrażać głośno nadziei na grad medali, który przyciągnie sponsorów i pomoże rozwiązać problemy związku. Zdaję sobie sprawę, że to nie za jego przyczyną związek jest w fatalnej sytuacji, ale takie słowa – nawet w dobrych intencjach – padać po prostu nie powinny.

Po pierwsze dlatego, że spłacanie czyichś długów to w najmniejszym stopniu nie jest obszar zainteresowania sponsorów. (Swoją drogą: jak by to miało wyglądać? „Sponsorem długu wobec Mostostalu Puławy jest Orlen”? „Partnerem zaległości wobec PGE jest KGHM”? No c’mon…). Ale przede wszystkim dlatego, że nie można traktować sportowców jako tych, którzy zapracują na związek i dobre samopoczucie działaczy. Przecież to związek ma służyć temu, by stwarzać zawodnikom warunki do możliwie największego rozwoju i osiągania najlepszych wyników. Niech związek te wyniki sprzedaje – proszę bardzo. Ale odpowiedzialność sportowca kończy się na wyniku sportowym, a nie finansowym i nie bardzo mieści mi się w głowie, że nie ma w otoczeniu prezesa i związku nikogo, kto rozumiałby ten problem i zapobiegłby tego typu deklaracjom.

W tym kontekście brązowy medal Rudyka (i wszystkie poprzednie, osiągane przez polskich kolarzy w wielkich imprezach) nie tyle mnie cieszy, co dziwi. Bo sukcesy polskiego kolarstwa bardziej, niż wynikiem metodycznej pracy, wydają się być efektem nieustającej walki z przeciwnościami. „Żeby się na serio mierzyć z najlepszymi, musielibyśmy wdrożyć długofalowy program rozwojowy. Ale nie dość, że nikt nawet nie myśli o jego stworzeniu, to prawdopodobnie nie byłoby szansy go wdrożyć, bo cały czas jesteśmy zajęci gaszeniem pożarów” – usłyszałem w polskim boksie. Później już tylko obserwowałem, jak z każdym dniem mistrzostw entuzjazm w polskim obozie stopniowo przygasa.

„Wyścig punktowy kończę na 4. miejscu. Ktoś musiał” – napisał na Facebooku Wojtek Pszczolarski, trochę rozgoryczony tym najgorszym z możliwych miejsc w sporcie. „Polska zajęła w klasyfikacji medalowej 16. miejsce. Ktoś musiał” – chciałoby się sparafrazować, zerkając w stronę włodarzy polskiego kolarstwa. Pszczoła pozbierał się po porażce i w madisonie było widać, że w parze z Danielem Staniszewskim dają z siebie wszystko. Sił wprawdzie wystarczyło tylko na ósme miejsce, ale już chwilę później analizował wszystkie przyczyny, które się na to złożyły. Czy w kolarskich władzach znajdzie się ktokolwiek, kto byłby skłonny do równie gruntownej analizy tej klęski?

Już sam przykład Szymona Sajnoka powinien dać wszystkim do myślenia. Z jednej strony chciałby walczyć na torze, gdzie czuje się mocny i ma szanse zdobywać doświadczenie, niezwykle przydatne w ekipie szosowej. Z drugiej strony: to właśnie owa ekipa płaci mu pensję i mniej lub bardziej ukradkiem kręci nosem na nieobecność swojego kolarza w szeregach. W normalnych warunkach bez problemu dałoby się to pogodzić, czego przykładem niech będzie choćby Filippo Ganna z Team Sky, o Rogerze Kluge z Lotto Soudal nie wspominając. Ale między PZKol i CCC powstał wysoki mur, na którym były już mistrz świata jest zmuszany do siadania okrakiem. W efekcie nie ma dziś nic: w drużynie wozi bidony (ktoś musi), na torze jest cieniem samego siebie. A takich murów, którymi osamotniony związek jest odgrodzony od świata (i sponsorów) jest całe mnóstwo.

Zdobyliśmy na tych mistrzostwach jeden medal. Można się uśmiechnąć, ale trudno się tak naprawdę cieszyć, gdy się uświadomi, że sama Kirsten Wild zdobyła ich cztery. „Nie są już anonimowi. Byli u siebie. Byli ciągle pilnowani” – słyszałem od czasu do czasu w naszym obozie. Ale inni, chociaż nie byli u siebie, tak samo nie byli anonimowi i również byli pilnowani. A tymczasem kilka tęczowych koszulek udało się zwycięzcom z Apeldoorn w Pruszkowie obronić.

Rozmawiałem z pewnym zagranicznym menedżerem, który podzielił się ze mną celną uwagą: „Wy, Polacy – powiedział – macie przedziwny zwyczaj szukania winnych na zewnątrz. My zawsze najpierw sprawdzamy, co możemy poprawić u siebie”.

Tu i ówdzie słyszę o tworzących się nowych koalicjach przed mającym nastąpić niebawem walnym, które powinno wyłonić nowe władze związku. Tyle tylko, że te nowe koalicje tworzą ciągle ci sami ludzie, którzy od lat nie mają pomysłu na wyprowadzenie federacji na prostą i zajęcie się tym, do czego związek został powołany: szkoleniem sportowców i stwarzaniem im warunków do rozwoju. I ci sami ludzie będą do siebie nawzajem wykrzykiwać te same słowa, które wykrzykiwali w grudniu 2017. Znów zobaczymy festiwal szukania winnych na zewnątrz (choć mam nadzieję, że tym razem bez pytań „a wy nie pijecie?”). Jak się dobrze poszuka, to ci zewnętrzni winni z pewnością się znajdą.

I nic się nie zmieni. „Dobro polskiego kolarstwa” nadal pozostanie tylko wyborczym frazesem. Bez świeżej krwi i zupełnie nowych ludzi na wszystkich poziomach zarządzania tą organizacją i tym sportem, za rok, trzy, pięć, a może i dłużej, będziemy nadal w tym samym miejscu, w którym jesteśmy. Świat nam naprawdę odjedzie, a my ciągle będziemy wierzyli, że od samego mieszania łyżeczką herbata w końcu zrobi się słodsza.

Foto: Szymon Sikora

PS. Obserwuj moją stronę na Facebooku lub profil na Twitterze, żeby śledzić na bieżąco kolarskie (i nie tylko) komentarze i dyskusje. Zapraszam!

Obrazy emocji…

Dzisiaj ostatni dzień rozgrywanych w Pruszkowie Tissot UCI Mistrzostw Świata w kolarstwie torowym. Targają mną sprzeczne emocje, ale postanowiłem poczekać do końca imprezy. Kiedy wyślę już ostatni materiał z mistrzostw i usiądę z powrotem na własnym fotelu, przyjdzie czas na poukładanie sobie w głowie tego wszystkiego, czego przez ostatni tydzień zobaczyłem i doświadczyłem. A było tego sporo!

Tymczasem poczęstuję Was galerią kapitalnych fotografii, wykonanych przez Szymona Gruchalskiego i Szymona Sikorę – dwóch genialnych fotografów, którzy jak nikt oddają emocje, towarzyszące tej dyscyplinie. To była (i jest!) wielka frajda z nimi współpracować.

Smacznego!

PS. Obserwuj moją stronę na Facebooku lub profil na Twitterze, żeby śledzić na bieżąco kolarskie (i nie tylko) komentarze i dyskusje. Zapraszam!

Każdy szczęściu dopomoże, każdy bilet wygrać może…

Luuudzie, zwariowałem! Bilety na Mistrzostwa Świata rozdaję!

No właśnie: rozdaję. „Konkurs” może brzmiałby lepiej, ale nie mam ani czasu na zebrania komisji, ani kasy na notariusza;) Za to na sześć dni przed mistrzostwami mam do rozdania sześć biletów (pojedynczych) na rozpoczynającą się w przyszłą środę w Pruszkowie imprezę: dwa na środę, dwa na czwartek i dwa na piątek.

Zasady? Banalnie proste: w komentarzu pod zapowiadającym ten wpis postem na mojej stronie na Facebooku wystarczy napisać dwie rzeczy: jaką konkurencję torową lubisz najbardziej i dlaczego? W nawiasie można dopisać preferowany dzień, w który planujesz się wybrać do Pruszkowa. Odpowiedzi – moim zdaniem najciekawsze – wybiorę w sobotę po południu, więc umówmy się, że najbliższa sobota (23.02) i godzina 12:00 (CET) to termin graniczny. I już.

Polubienie strony lub udostępnienie posta nie są warunkiem niezbędnym do udziału w zabawie, ale nie czarujmy się: będzie mi miło 😉

Harmonogram mistrzostw jest dostępny tutaj. Bilety są pojedyncze, ale jeśli ktoś ma ochotę wybrać się z osobą towarzyszącą, to na środę, czwartek lub piątek wciąż jeszcze można drugi bilet dokupić tutaj – są tanie jak barszcz, a naprawdę warto 😉

Bawcie się dobrze!

Kolarstwo torowe. Foto Szymon Gruchalski.
Kolarstwo torowe. Foto Szymon Gruchalski.

W kółko w kółko…

Trochę mocniej ostatnio wgryzam się w tor. Raz, bo wiadomo: mistrzostwa świata w Pruszkowie. Dwa: złapałem się na tym, że tak naprawdę wciąż mało wiem o tej odmianie kolarstwa. Kiedy jakiś czas temu zacząłem oglądać relacje z torowych sześciodniówek, słuchałem komentarza jak tureckiego kazania. Znam te głosy, myślę sobie, ale mówią do mnie słowa, które są zupełnie niezrozumiałe.

Koniec końców zacząłem się torem mocniej interesować, ze zdumieniem odkrywając, jak niewiele jest dostępnych informacji na ten temat, a jeśli już są, to zwykle mizernej jakości. Nawet polskojęzyczna Wikipedia nie daje rady i nie sposób w niej znaleźć kompletnych informacji o wynikach – było nie było – dużych i ważnych imprez. Próbowałem poszukać torowego odpowiednika procyclingstats.com, ale poddałem się gdzieś na szóstej stronie wyników w wyszukiwarce. Słowem: nędza.

W końcu coś mi zaświtało, że prawdopodobnie najlepsze i najwygodniejsze w użyciu opracowanie tej tematyki mam cały czas pod ręką. Co więcej: nawet tę rękę w jakimś mikrym stopniu przyłożyłem do jego powstania. Okazało się bowiem, że jeden z archiwalnych już numerów SZOSY był niemal w całości poświęcony kolarstwu torowemu, a cyfrową wersję tegoż wydania nieprzerwanie od trzech lat noszę we własnej kieszeni. (Wpis zawiera lokowanie produktu, bez wiedzy i zgody autorów, ale mam nadzieję, że Borys i jego drużyna się nie obrażą).

Z dużą frajdą obserwuję, że moje zainteresowanie kolarstwem torowym konsekwentnie przekształca się w regularną zajawkę, a ta z kolei skutkuje tym, że te wszystkie keiriny, madisony, scratche, omnium, derny, sztajery i inne trudne słowa z dnia na dzień przestają być dla mnie tajemnicą.

Ten cały przydługi wstęp był właściwie tylko po to, żeby zaprosić do lektury dwóch bardzo fajnych rozmów, które na fali przygotowań do mistrzostw świata w ostatnich dniach udało mi się przeprowadzić:
– z Wojtkiem Pszczolarskim (musicie zobaczyć, co oni w parze z Danielem Staniszewskim wyprawiają w madisonie – to jest taki chaos, a jednocześnie taka magia, że jak zaparzycie sobie herbatę przed startem, to na bank zdąży wystygnąć, zanim zrobicie kolejny łyk).
– oraz z Urszulą Łoś, która w ostatnich tygodniach jest w wielkim gazie i mam nadzieję, że na mistrzostwach też pozamiata i pozwoli się zaskoczyć kolejnym medalom (choć – jak zastrzega – łatwo nie będzie, ale mocno trzymam kciuki).

Przy okazji wędrówek do Pruszkowa udało mi się również namówić na rozmowę Janusza Pożaka – prezesa Polskiego Związku Kolarskiego. Tutaj już tak wesoło nie jest. Wprost przeciwnie: jest mega ponuro, a sytuacja kolarskiej centrali to jest taki rodzaj węzła, z którym można sobie poradzić chyba tylko precyzyjnym, acz zdecydowanym cięciem. (A’propos węzła: jakiś czas temu opisałem historię, w jaki sposób powstał).

Rozmowa z prezesem nie była łatwa, niemniej jestem mu wdzięczny zarówno za poświęcony czas, jak i na szczerość, na którą – jestem przekonany – wcale nie musiało mu być łatwo się zdobyć. Gdy się siedzi w gabinecie zaprojektowanym głównie pod kątem pieszczenia ego lokatora, otwarte mówienie o trudnych tematach wcale nie musi być łatwe. A już na pewno nie jest przyjemne.

No ale cóż. Żyjemy w świecie paradoksów. Rozmawialiśmy, zerkając na tor, za którego sprawą polskie kolarstwo w ostatniej dekadzie wjechało do światowej czołówki. I który stał się przyczyną niewyobrażalnych problemów związku. Choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że skala tych ostatnich, to już kwestia działalności konkretnych osób, znanych z imienia, nazwiska i inicjału.

Foto: Flickr / Petros G