„Podejmę działania”. Podpisano: komornik

Trudno powiedzieć, jakie uczucia budzi we mnie deklaracja Tomasza Zimocha o planowanym podjęciu działań w sprawie licytacji na torze w Pruszkowie. Zażenowanie? Rozbawienie? Politowanie? Być może wszystkiego po trochu, ale na pewno nie ma wśród nich przekonania, że coś się w końcu w tej sprawie zadzieje. Nic z tych rzeczy. Ta deklaracja, złożona wczoraj na Facebooku i podkreślona wieloma wykrzyknikami, jest tak samo pusta, jak wiele innych, które już w tym temacie padły. Z wielu powodów.

Po pierwsze dlatego, że została złożona o wiele za późno. Od chwili, w której pan Zimoch został posłem, minister sportu zmienił się już dwukrotnie. Najnowszy urzęduje zaledwie od paru dni i wątpię, by zainteresował się tą sprawą. Prawdę powiedziawszy, wątpię również by w ogóle interesował się sportem, bo – jak ktoś słusznie zauważył – został na tę funkcję powołany głównie po to, by uczynić sport kolejnym orężem „patriotycznej” propagandy. Spłacanie długów PZKol i ratowanie toru kolarskiego przed licytacją nijak się wpisuje w te zadania.

Po drugie: rozwiązanie tej sprawy w ogóle nie leży w rękach polityków. Mają go w dłoniach kolarscy działacze. W ubiegłym roku, gdy pisałem jeszcze dla Sport.pl, opublikowałem długą rozmowę z ówczesnym ministrem sportu Witoldem Bańką. Gdyby tylko kolarskie środowisko podchodziło do sprawy poważnie, potraktowałoby słowa ministra jak instrukcję z Ikei. Bo tak naprawdę wyłożył tam krok po kroku, co należy zrobić, żeby ten problem rozwiązać. I – jak sam zauważył – to nie jest kwestia pieniędzy. To jest przede wszystkim kwestia woli działania i powołania do zarządu PZKol ludzi, którzy mają wiedzę i odpowiednie kompetencje, by być przynajmniej równoprawnymi partnerami do rozmowy z wierzycielami. W obecnym składzie zarządu ze świecą szukać osoby, która spełnia to kryterium. Ja widzę jedną. Reszta to nieporozumienie.

Po trzecie, jeśli już jesteśmy przy tym, że to nie jest kwestia pieniędzy: najlepiej udowadnia to sam wierzyciel, włączając do akcji komornika tuż przed zawodami. Nie po raz pierwszy, bo to jest schemat, który powtarza się już od jakiegoś czasu. Nie robi tego licząc na pieniądze, bo doskonale zdaje sobie sprawę, że szybko ich nie dostanie. Ale to jest jedyna możliwość, by choć na moment wstrząsnąć środowiskiem i przypomnieć, że to jest wciąż nierozwiązany problem. W innych okolicznościach środowisko jest ślepe i głuche. W najlepszym wypadku zajęte licytacją o to, kto powinien dostać zaproszenie na galę 100-lecia kolarstwa.

W pewnym sensie prezes Rybak swój cel osiągnął: obudził posła Zimocha. Być może obudził też część działaczy, którzy będą się teraz w panice głowić, jak zrealizować zaplanowane na przyszły tydzień mistrzostwa Polski i mające się odbyć pod koniec miesiąca Grand Prix. Pewnie złożą w tej sprawie jakieś kolejne deklaracje. I być może znowu jakoś się uda przetrwać kolejne imprezy, bo przecież trzeba takim jak poseł Zimoch ludziom chętnym do pomocy dać szansę na podjęcie działań.

Na razie jedynym, który je faktycznie podejmuje jest komornik.

A czas ucieka. I do igrzysk coraz bliżej.

Foto: Szymon Gruchalski

Małą łyżeczką też można się najeść. Polskie kolarstwo woli się zadławić

Polskim kolarstwem od lat rządzi mania wielkości: silna potrzeba budowania wszystkiego z wielkim rozmachem. W myśl staropolskiego „zastaw się, a postaw się”. Tymczasem najwięcej do zrobienia jest wciąż na poziomie fundamentów. Najbliżej siebie, gdzie nie wymaga to wielkich nakładów i logistyki. Ale tego unikamy, bo to na nikim nie robi wrażenia. Chociaż bez tego trudno w ogóle funkcjonować.

Od kilku tygodni obserwuję dyskusję, jaka narasta wokół decyzji szefa CCC o wycofaniu się ze sponsorowania kolarstwa. Zresztą „dyskusja” to w tym miejscu słowo mocno na wyrost, bo częściej przybiera ona postać gorzkich żali, że oto „kończy się w polskim kolarstwie jakaś epoka”, „pryska sen o potędze”, „kończą się marzenia” i tak dalej. Można w tym miejscu właściwie wstawić dowolne zdanie, które tym większy zyska poklask, czym bardziej dokopie panu Miłkowi, który – w zależności od aktualnej potrzeby lub kondycji psychicznej komentującego – przybiera postać albo zbawcy polskiego kolarstwa, albo żerującej na nim hydry, której czym prędzej trzeba odciąć łeb.

No cóż. Mogę się mylić, ale nie kojarzę żadnego wyroku, który by pana Miłka skazywał na obowiązek inwestowania w kolarstwo, więc na własne potrzeby przyjmuję założenie, że czynił to z własnej i nieprzymuszonej woli. Bo chciał, bo lubił, bo uważał, że można na tym zarobić, albo ktoś mu podpowiedział, że to świetny sposób budowania rozpoznawalności marki. Żaden z wyżej wymienionych powodów nie jest – wedle mojej najlepszej wiedzy – nielegalny, więc każdy był tak samo dobry, żeby się w to angażować.

Nie mnie więc oceniać jego intencje i nie sądzę, żeby ktokolwiek inny miał do tego wystarczająco dobry mandat. Nie czuję się również upoważniony do wytykania komukolwiek błędów, bo ten biznes – jak zresztą każdy inny – to spory poligon doświadczalny, na którym nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. Z mojej perspektywy polskie kolarstwo dostało przez te wszystkie lata to, na co kompletnie nie zasłużyło: mecenat prywatnego inwestora, który widział w tym sporcie duży potencjał do rozwoju, zarówno ludzi, którymi się opiekował, jak i własnej firmy, która za to płaciła.

Wywołany koronawirusem kryzys pokazał, że był to kolos na glinianych nogach. Potwierdziła się zresztą znana od dawna prawda, że wydatki na marketing i promocję są pierwszymi, które tnie się w trudnych czasach. Nihil novi. Ta sytuacja zresztą w ogóle nie powinna nikogo dziwić, bo na wątłych fundamentach oparte jest całe polskie kolarstwo, od lat zresztą trzymające się w swojej części instytucjonalnej tylko siłą woli i życzliwej bezradności prezesa Rybaka. Ten z jednej strony chciałby po latach odzyskać swój dług, ale jednocześnie niekoniecznie chce być zapamiętany jako grabarz PZKol. Moim zdaniem nie ma się czego obawiać, bo kolejka do tego mało zaszczytnego miana jest długa.

Rzecz w tym, że tak jak polskiego kolarstwa w żaden sposób nie uratowały pieniądze CCC (choć przez chwilę było miło, nawet bardzo), tak nie uratuje go nikt inny, dopóki nie zrozumiemy, że nie da się budować żadnej trwałej wartości w sporcie bez solidnych fundamentów. A tych w kolarstwie po prostu nie ma. I nie zmienią tego nawet cysterny Orlenu z potężnymi przelewami, jeśli w ogóle kiedykolwiek przyjadą. Owszem, może byłoby trochę więcej kasy na szkolenie, może udałoby się wyłowić i wychować jakiś olimpijski talent, może nawet zdobyć medal. Ale każdy kolejny, nawet najmniejszy kryzys chwiałby tą wątłą konstrukcją w prawo i lewo. I po każdym – odpukać – upadku, trzeba by się podnosić od nowa: znowu pakować furmanki pieniędzy, znowu szukać talentów i tak w kółko.

Moim zdaniem głównym problemem polskiego kolarstwa jest mania wielkości: trudna do uzasadnienia, ale bardzo silna potrzeba budowania wszystkiego od razu z wielkim rozmachem, żeby wielkimi wartościami zrobić wrażenie na potencjalnych sponsorach. W myśl staropolskiego: „zastaw się, a postaw się”. Jak organizować wyścig, to najlepiej, żeby go od razu wpisali do kalendarza UCI. A potem taki sponsor przyjeżdża na imprezę, widzi garstkę ludzi klaszczących burmistrzowi i zniechęcony liczy w głowie, ile kasy właśnie stracił. Pół biedy, jak się jakaś wzmianka pojawi w lokalnych mediach, to może nie będzie miał do końca poczucia przegranej. Czasem sprawę ratuje lokalna internetowa „telewizja”.

Zabawne jest to, że do wyjaśnienia tego fenomenu stosuje się zwykle argumentację, że przecież w Polsce kolarstwo nie jest tak popularne, jak w Belgii czy we Włoszech, więc nie należy spodziewać się zbyt wiele. Powstaje więc dziwny paradoks: zamiast popularyzować kolarstwo, próbujemy od razu w możliwie największym stopniu zdyskontować dyscyplinę, o której wiemy, że popularna jest u nas raczej średnio. Dziwi mnie, gdy ktoś się dziwi, że to się równie średnio udaje.

Nie mówię rzecz jasna o jeździe amatorskiej, bo to zupełnie inna historia i ze sportem wyczynowym ma niewiele wspólnego. Imprezy dla amatorów to temat na inną opowieść.

Przywołując przykład Włoch, Belgii, Francji, czy innych krajów, w których kolarstwo jest popularne i których reprezentanci rozdają karty w światowym peletonie, bardzo często zapominamy o jednej prostej rzeczy: popularność dyscypliny jest tam wynikiem bardzo wytrwałej pracy u podstaw i mnóstwa systemowych rozwiązań. My chcielibyśmy, żeby popularność kolarstwa stała się powodem, dla którego należy w nie inwestować. A to jest postawienie sprawy na głowie.

Przejrzałem sobie jakiś czas temu kalendarz PZKol za ubiegły rok. W skali całego kraju wyścigów w kategorii juniorów doliczyłem się bodaj 25. Nawet zakładając, że jest ich nieco więcej, bo nie wszystkie są zgłaszane do kalendarza związku, to przyjmując, że sezon trwa u nas 7-8 miesięcy wypadnie nam średnio po 5 wyścigów na miesiąc. Może 7. W 38-milionowym kraju. Jakieś 0,5 wyścigu na województwo.

Dla wyobrażenia sobie skali: ubiegłoroczny kalendarz włoskiej federacji zawiera około 40 zgłoszonych imprez dla juniorów. Ale uwaga: tylko w maju. W całym sezonie naliczyłem ich grubo ponad 200.

Mam świeżo w głowie biografię Pantaniego, ale kojarzę też trochę innych historii wybitnych kolarzy. Zdecydowaną większość z nich łączy jedno: odkąd wsiedli na rower nieustannie się ścigali. Gdyby zapytać starsze pokolenie polskich kolarzy, pewnie opowiedzieliby to samo. Teraz niemal na każdym roku słyszę, że żeby zacząć się na serio ścigać trzeba wyjechać za granicę. O ironio: właśnie teraz, kiedy mamy coraz lepsze szosy…

To zamknijmy teraz oczy i wyobraźmy sobie piłkę nożną, w której drużyna rozgrywa jeden mecz na dwa miesiące i idzie z tym ambitnym planem do sponsora. Wątpię, czy zdążyliby dopić kawę, zanim zostaliby uprzejmie wyproszeni.

Kolejny paradoks polega na tym, że właśnie na tym najbardziej lokalnym poziomie wbrew pozorom jest najwięcej pieniędzy. Tylko trzeba się po nie schylić i nauczyć się jeść małą łyżeczką. Tu się właśnie kłania wspomniana wyżej mania wielkości i pragnienie robienia od razu rzeczy wielkich: zróbmy coś raz, ale z rozmachem. Rzecz w tym, że to tak nie działa.

Tu się przydaje elementarna wiedza z dziedziny marketingu: komunikat staje się skuteczny dopiero wtedy, gdy zostanie wielokrotnie powtórzony. Kiedyś przyjmowano, że skuteczne jest już 6-7 powtórzeń, ale dzisiaj, kiedy wszyscy funkcjonujemy w nieprawdopodobnie dużym szumie reklamowym (tzw. clutterze), albo ta liczba musi być wielokrotnie wyższa, albo komunikat musi nieść z sobą większy ładunek emocji.

Nie bez powodu w wielu dyscyplinach sportowych tak dobrze sprawdzają się rozgrywki ligowe. Nie tylko mobilizują samych uczestników i wzmacniają element rywalizacji, ale przy okazji są również znacznie atrakcyjniejsze dla sponsorów i dużo łatwiej je sprzedać. Przede wszystkim dlatego, że są cykliczne, dzięki czemu komunikat sponsorski ma szansę zostać częściej powtórzony.

Jeśli się pod tym kątem przyjrzeć organizacji kolarstwa na najwyższym poziomie, można znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego ASO i RCS Sport w pewnym sensie „zmonopolizowały” rynek wyścigów. Wykorzystały właśnie powyższy mechanizm, może niekoniecznie tworząc formalną „ligę”, ale oferując swoim biznesowym partnerom określoną cykliczność realizowanych przez siebie wydarzeń. W ten sposób mogą zagwarantować sponsorom, że ich komunikat nie tylko zostanie wyeksponowany określoną liczbę razy i nie tylko wróci do nich w postaci tzw. ekwiwalentu mediowego (który jest miarą wartości, a nie wartością, z czym często jest błędnie utożsamiany), ale że również ich zaangażowanie wróci w postaci realnej sprzedaży. Na koniec dnia przecież każdemu sponsorowi chodzi przede wszystkim o to, by sprzedać więcej tego, co akurat ma do sprzedania.

Na tym najniższym, lokalnym poziomie, działa to dokładnie w taki sam sposób, ale w mniejszej skali. Kiedy więc w zwyczajowej corocznej dyskusji przy okazji Tour de Pologne i okolicznych imprez ktoś wraca z argumentem, że „Lang nam zabiera pieniądze z rynku”, kiwam tylko głową z politowaniem. Nikt niczego nikomu nie zabiera. Po prostu szukacie na niewłaściwym rynku. Pokutujące w wielu miejscach myślenie, że „przecież Orlen u nas też ma stacje benzynowe, więc powinien dawać kasę również na nasze wyścigi”, to zupełne pomieszanie pojęć.

Po pieniądze trzeba się schylać w pierwszej kolejności najbliżej siebie. W tych samych firmach, w których zakupy robią rodziny i znajomi lokalnych zawodników i uczestników lokalnych imprez. To oni są rynkiem i z nimi oraz o nich należy na tym rynku walczyć. Pierwszy zespół Pantaniego też zdaje się sponsorowała miejscowa lodziarnia i supermarket, a wyścigi, na których startował finansowali inni lokalni przedsiębiorcy. Mercatore Uno też nie miało być mesjaszem włoskiego kolarstwa. To firma urosła dzięki sponsoringowi, prawie trzykrotnie zwiększając liczbę sklepów i zwielokrotniając przychody.

Wylewanie frustracji na właściciela CCC wydaje mi się bardzo nie na miejscu. Nie było jego rolą zbawianie dyscypliny, a gdyby nawet – nomen omen – próbował wejść w te buty, daleko by w nich nie zaszedł. Bo w polskim kolarstwie – jak wspomniałem na początku – zupełnie brakuje fundamentów. Bo tak naprawdę pod tym, co nieco na przekór naturze wyrosło i od ładnych paru lat kwitnie na najwyższym światowym poziomie, nie ma żadnego trwałego gruntu. Wypatrujemy następców Kwiatkowskiego i Majki, ale ich nie wyszukujemy i nie rozwijamy. Jeśli już, to objawiają się sami, wspierani pasją rodziców i kilku lokalnych trenerów. Ale systemowo nie robimy z tym nic, poza przepalaniem budżetowych pieniędzy na „szkolenie”, którego efektów nie jesteśmy w stanie nawet solidnie ocenić, bo się po tym szkoleniu w praktyce prawie w ogóle nie ścigamy.

Na koniec małe zastrzeżenie: celowo pewne rzeczy upraszczam, a inne przerysowuję, bo to nie ma być przepis na szarlotkę, ale publicystyczny impuls do przemyślenia pewnych mechanizmów. Jeśli więc ktoś się już w połowie wyrywał ze sprostowaniem: „ale przecież u nas ścigamy się co tydzień!”, to odpowiadam: wspaniale! W takim razie warto podzielić się tymi doświadczeniami z innymi i zachęcić ich do pracy u podstaw. Może wspólnymi siłami w końcu uda się zbudować jakiś solidny fundament. W budowanie czegokolwiek „od góry” raczej nie wierzę.

Foto: Flickr / Sean Rowe

Ludzie listy piszą…

Kilka dni temu w rozmowie z jednym z działaczy naszego ulubionego związku sportowego usłyszałem zarzut, że o działaniach zarządu PZKol piszę i mówię wyłącznie negatywnie. W pierwszej chwili odebrałem to jako sugestię, że albo mam mówić dobrze, albo wcale, ale porzuciłem tę myśl, bo raczej nie podejrzewam mojego rozmówcy o tego typu zapędy. Poprosiłem w zamian o podanie przykładu jakiegoś sukcesu związku w ostatnim czasie, na co usłyszałem, że po długiej nieobecności został w związku powołany dyrektor sportowy.

Darowałem sobie cytowanie popularnych w środowisku złośliwości, że w kryteriach konkursowych na to stanowisko chyba tylko przez nieuwagę zabrakło punktu o konieczności posiadania przez kandydata inicjałów ML, więc niech będzie: wybrali. Tyle tylko, że to trochę tak, jak ja bym za swój sukces uznawał fakt, że udaje mi się wstać rano, dojechać do pracy i coś tam zrobić przez 8 godzin. Wybór dyrektora sportowego, jak by nie patrzeć: obowiązek zarządu, zrealizowany po bodaj 7 miesiącach funkcjonowania, trudno zaiste uważać za osiągnięcie. Ale niech będzie.

Pomny jednak uwagi, by w pisaniu o związku koncentrować się na pozytywach, występuję niniejszym z konstruktywnym wnioskiem zaproszenia do rozmów na temat sponsorowania polskiego kolarstwa Poczty Polskiej. I nie chodzi mi bynajmniej o zaskakująco duże podobieństwa w „kulturze organizacyjnej” obu instytucji, ale o to, że PZKol mógłby na takim mariażu podwójnie zyskać: wyjść z kłopotów finansowych i znacznie obniżyć koszty swojego funkcjonowania.

Polskie kolarstwo stoi dzisiaj bowiem głównie pisaniem listów. Być może ta epistolograficzna tradycja jest w tym środowisku głębiej zakorzeniona – nie wiem, nie sprawdzałem. Niemniej faktem jest, że ostatnio działacze nam się nad wyraz w tej materii rozwinęli.

Od kilku tygodni krąży wśród działaczy korespondencja jednego z ich wysoko postawionych kolegów, w której dzieli się on receptą na wybawienie związku z kłopotów, prezentując przy okazji dość rewolucyjne podejście do zasad ekonomii. Z listu wynika, że zależna od PZKol spółka Arena Pruszków posiada wart 70 milionów złotych majątek, który – zdaniem autora tych wynurzeń – powinien co roku przynosić 3% zysk, czyli jakieś 2 miliony z hakiem, które w bliżej nieokreślonej perspektywie czasowej powinny wyprowadzić PZKol na prostą.

Pomijając już tę „drobną” nieścisłość, że spółka Arena zarządza torem, ale go nie „posiada”, trudno doszukać się jakiegoś uzasadnienia dla tych kalkulacji, poza stwierdzeniem, że „zwykle tak jest”.

Rzuciłem sobie z ciekawości okiem na wyniki finansowe spółki PL.2012+, która zarządza PGE Stadionem Narodowym i czytam, że np. w roku 2017 wypracowała ona 7 milionów złotych zysku. Nie jestem pewien aktualnej wartości Stadionu Narodowego, ale podejrzewam, że gigantyczny obiekt w centrum Warszawy jest wart grubo więcej, niż 3,5-krotność toru kolarskiego w Pruszkowie, a tak by – na logikę – wynikało z wyliczeń związkowego ekonoma. A mówimy przecież o obiekcie, który żyje z wynajmu biur, sal konferencyjnych, organizacji targów, koncertów, imprez sportowych od żużla po mistrzostwa w siatkówce, nie wspominając już o takich „drobiazgach”, jak gromadzące blisko 60-tysięczną publiczność mecze reprezentacji w piłce kopanej – jak by nie patrzeć: najpopularniejszej wśród kibiców dyscyplinie w kraju nad Wisłą. Aha! Ma również – last, but not least – sponsora tytularnego, czyli PGE.

Arena ma tymczasem wypracować ponad 2 miliony, organizując wyścigi kolarskie, galę MMA i zawody w badmintona. Bo tak. A działacze powinni w to wierzyć. I niektórzy wierzą, bo jedną z kopii tego listu otrzymałem ze złośliwą uwagą: „czyli jednak jest jakieś rozwiązanie!?”. Taaak…

Żeby było jasne: tor w Pruszkowie potrafi zarabiać. Jeśli mnie pamięć nie myli, to kilka lat temu udało się tam wypracować blisko 400-tysięczny zysk, a ubiegłoroczne mistrzostwa świata przyniosły na plusie połowę tej kwoty. Ale ile się trzeba napracować i jakie środki trzeba zaangażować, żeby to osiągnąć, wiedzą chyba tylko ci, którzy brali w tym udział. Obserwatorom pozostaje snucie teorii. I pisanie listów.

Ale to oczywiście nie koniec rozwoju sztuki epistolarnej na ulicy Andrzeja w Pruszkowie. Z lubością są tam wysyłane listy do pani minister, w których zarząd postuluje rozwiązywanie problemów związku kolejnymi bajpasami. Ostatnio głośno zrobiło się na facebookowym profilu PZKol, gdzie wrzucono najpierw wyłącznie odmowę pani minister, a dopiero po wielu uwagach użytkowników dodano dla jasności opublikowane parę tygodni wcześniej pismo związku (pod linkami można sobie poczytać oba listy)

Nie chcę zarzucać zarządowi złych intencji (pamiętaj Czykier, tylko pozytywy!), choć złośliwa część mojej duszy podpowiada, że tego typu pisma można wysyłać chyba wyłącznie po to, by się później nad sobą użalać po odmowie. No bo kto przy zdrowych zmysłach pisze w oficjalnym wniosku, nie podając żadnych konkretnych propozycji rozwiązania, ale oczekując finansowania „na przykład” przez Okręgowy Związek Kolarski? Który? Nie ma na liście związków kolarskich „na przykład Okręgowego”, więc jakiej odpowiedzi spodziewał się zarząd? Może warto było jeszcze dopisać, że chodzi o kwotę „na oko pół miliona”?

Tak na marginesie (te słowa kieruję do panów z zarządu): jak już domagacie się od dziennikarzy, by pisali o Was tylko dobrze, to byłoby w sumie całkiem zasadne, żebyście sami zaczęli to robić. Pisanie w kółko o „krytycznej sytuacji finansowej związku” to nie jest pozytywny komunikat. Tym bardziej, że nie doprowadziła do niego nagła burza, która zerwała dach na torze, tylko niefrasobliwość i nieudolność konkretnych ludzi, którzy dopuścili do zadłużenia instytucji. Środowisko, zamiast epatować „krytyczną sytuacją” i słać kolejne błagalne pisma o pomoc, powinno się w pierwszej kolejności uderzyć we własne piersi i rozliczyć samo z sobą.

Nie musi to być łatwe zadanie, bo okazuje się, że i „środowisk kolarskich” w Polsce jest co najmniej kilka. Jedno z nich też ostatnio napisało do pani minister, zaczynając – jakżeby inaczej – od informacji o dramatycznej sytuacji i niewydolności organizacyjnej PZKol, a kończąc swoją epistołę uroczym stwierdzeniem, że „obecne władze PZKol nie chcą podjąć dialogu z własnym środowiskiem”.

Aż się chce zapytać: a kto Wam te obecne władze wybrał, Panowie? Hę?

Trochę współczuję pani minister. Raz, że trudno się już zorientować w mnogości kolarskich środowisk, a tym bardziej zdecydować, z którym z nich należy rozmawiać; dwa: poczułbym się na jej miejscu trochę dotknięty tonem tej korespondencji, albowiem w żadnej nie ma nawet śladu pomysłu na konstruktywne rozwiązanie problemu, jest za to nieustanne błaganie o litość. Jakoś niespecjalnie kojarzę podobny wydźwięk w rozmowach z ministrem Bańką. Chodzi o to, że obecna minister jest kobietą? Ma się nad Wami zlitować? Pochylić się nad związkiem z matczyną troską? No Panowie… miejcież chociaż odrobinę honoru i jaj…

Nie znam w tym kraju dziennikarza czy blogera, któremu pisanie lub mówienie o bieżącej sytuacji w związku sprawia przyjemność. Zarzut, że chcemy o związku mówić tylko negatywnie, jest grubo chybiony. Jak kania dżdżu wyczekuję chwili, w której będę mógł napisać, że ktoś w końcu opracował jakiś realny i konstruktywny plan wyprowadzenia tej instytucji na prostą. Napiszę o tym z nieskrywaną radością.

Na razie czytam te krążące tu i ówdzie listy i załamuję ręce, bo są namacalnym dowodem na bezradność całego środowiska (tudzież kilku środowisk, bo już nie sposób się w tym połapać). Tym sposobem szansy mówienia tylko dobrze o kolarstwie w Polsce możemy się niestety nie doczekać. Byłoby naprawdę szkoda.

Ale jak chcecie to kiedyś osiągnąć, Panowie, to niestety musicie najpierw zacząć od siebie.

A tak zupełnie na marginesie: nie wszystkim udział pocztowców w kolarstwie kojarzy się dobrze, ale są też pozytywne przykłady. Duńczycy na przykład ze swoją rodzimą instytucją pocztową żyją bardzo dobrze, co dla kolarstwa oznacza sporo profitów. Na serio bym ten mariaż z Pocztą Polską rozważył 😉

Medialna pułapka PZKol

Gdybym powiedział kolegom, że w poniedziałek bladym świtem zabrałem się za pisanie o PZKol, prawdopodobnie wysłaliby do mnie ekipę ratunkową, albo przynajmniej jakiś patrol, który sprawdziłby czy nie przesadziłem w weekend z używkami.

Znajdą się pewnie i tacy, którzy uznają, że czepiam się bzdur, ale życie mnie wystarczająco mocno wychłostało za nieprzywiązywanie wagi do szczegółów, więc teraz niektóre drobiazgi wydają mi się dość istotne.

Rzecz dotyczy strony Rowerowa.pl, którą od jakiegoś czasu zaczął dość intensywnie promować oficjalny profil Polskiego Związku Kolarskiego. I rzecz nie byłaby pewnie warta uwagi, gdyby nie właśnie owe „drobiazgi”.

Pierwszy z nich jest taki, że – jak czytamy w stopce serwisu – jest on własnością przedsiębiorcy o nazwisku Kramarczyk. Zbieżność nazwisk z aktualnym wiceprezesem zarządu PZKol jest nieprzypadkowa, więc mamy tutaj pierwszy drobny zgrzyt, natury – powiedzmy – etycznej.

Gdyby się trzymać zasad dobrych praktyk komunikacji związku sportowego z mediami, wyglądałoby to tak, że zarząd związku podejmuje jakieś uchwały, rzecznik prasowy przygotowuje o nich komunikat, po czym rozsyła go do wszystkich mediów, jakie ma w bazie. Co one z tym zrobią to już inna historia, ale co do zasady tak rzecz powinna wyglądać.

W kolarskiej rzeczywistości o funkcji rzecznika prasowego można tylko pomarzyć, bo nieborak – kimkolwiek by nie był – musi coś jeść, co oznacza, że za pracę wypadałoby mu zapłacić, a PZKol groszem nie śmierdzi. Nie ma więc rzecznika i trzeba sobie radzić inaczej.

Problem w tym, że ostatni zarząd PZKol radzi sobie tak, że informacje z pierwszej ręki publikuje w pierwszej kolejności w serwisie, stanowiącym prywatną własność wiceprezesa. W normalnych okolicznościach przyrody byłoby to uznane za czyn nieuczciwej konkurencji wobec innych serwisów kolarskich w tym kraju, które – trzymając się reguł funkcjonowania mediów – cytując teraz jakąś informację na temat działań PZKol powinny się powołać na serwis Rowerowa.pl. Sprytne, ale nieuczciwe.

Serwis Rowerowa.pl ma rzekomo „patronat” związku, choć tu sprawa nie jest oczywista, bo gdy kilka razy zapytałem o uchwałę, na mocy której PZKol objął owym „patronatem” prywatne przedsięwzięcie pana Kramarczyka, dyskusja zaczynała dziwnie meandrować.

Z nieoficjalnych informacji wynika, że o owym „patronacie” nikt nie słyszał, a w samym zarządzie związku są dość poważne rozbieżności na temat tej dziwacznej „współpracy”. Na oficjalne potwierdzenie tych informacji jeszcze czekam.

EDIT: Rozmawiałem dziś z prezesem Golwiejem, który twierdzi, że nic mu nie wiadomo o rzekomym „patronacie”, a już tym bardziej o zobowiązaniu związku do promocji serwisu Rowerowa.pl w oficjalnych kanałach…

Dochodzi zresztą przy jej okazji do dość zabawnych (no, powiedzmy…) sytuacji, jak chociażby ta sprzed kilku dni, gdy na oficjalnym profilu Polskiego Związku Kolarskiego pojawiła się zapowiedź jednego z materiałów Rowerowej, zilustrowanego idącym pod młotek torem i „uspokajającym” tytułem: „Przygotowania do igrzysk zagrożone?”.

W środku było jeszcze lepiej, bo w artykule szeroko cytowano byłego ministra Witolda Bańkę, który nie przebierał w słowach na temat obecnego zarządu PZKol, mówiąc m.in. „Tym ludziom nie powierzyłbym nawet składek na komitet rodzicielski”. Teraz zostały one przypomniane „pod patronatem” PZKol.

Nawiasem mówiąc: udostępniony materiał z profilu związku został rychło usunięty. No jak to? A patronat?!. Zresztą o wartości merytorycznej publikowanych tam materiałów też można dyskutować, ale to nieco inny temat.

Niemniej właśnie w obszarze owego udostępniania twórczości Rowerowej na profilu facebookowym PZKol mam najwięcej wątpliwości i chciałbym tu zwrócić uwagę na pewien drobiazg, który państwu na ulicy Andrzeja w Pruszkowie prawdopodobnie nawet nie zaświtał w głowie.

Abstrahując już od tego, czy ów wątpliwy „patronat” rzeczywiście jest jakoś sformalizowany (a poniżej o tym dlaczego być powinien), to idea tego typu medialnych mariaży opiera się zwykle na ekwiwalentności świadczeń. I to wymiernych, a nie mierzonych na zasadzie: „ja mam wielki zapał, a wy macie zasięg, zróbmy więc interes”. W innym wypadku to się zwykle kończy tak, jak w słynnej anegdocie o dwóch „przedsiębiorcach”, z których jeden miał pieniądze, drugi doświadczenie, a w wyniku owej współpracy pierwszy zyskał doświadczenie, a drugi – pieniądze.

Problem polega na tym, że Rowerowa nie ma związkowi zupełnie nic do zaoferowania, bo jest tworem zupełnie nowym, który nie ma widowni, więc żaden opublikowany tam komunikat nie dotrze do żadnej osoby, której PZKol nie byłby w stanie powiadomić własnymi siłami.

Mamy więc po jednej stronie portal bez zasięgu (430 osób obserwujących na FB), a po drugiej: profil, obserwowany przez 15,5 tysiąca ludzi. Gdzie jest owa ekwiwalentność świadczeń? Kto tu jest beneficjentem „patronatu”? Kto zyskuje? Obie strony? Wolne żarty.

Ale sprawa – wbrew pozorom – jest poważniejsza. Gdyby się bowiem okazało, że ów „patronat” ma charakter wyłącznie – nomen omen – wirtualny, oznaczałoby to ni mniej ni więcej tyle, że PZKol realizuje świadczenia promocyjne na rzecz działalności pana Kramarczyka, za co powinien mu wystawić fakturę (zasięg i wygenerowany przez niego ruch są przecież policzalne i stanowią konkretną wartość).

Gdyby zaś zarząd tego nie zrobił, naraził by się na zarzut niegospodarności (bo w sumie w imię czego rozdaje za darmo coś, co ma wartość?). A gdyby się okazało, że cała ta działalność to wyłącznie inicjatywa pana Kramarczyka, to czy przypadkiem nie wyczerpuje to znamion przekroczenia uprawnień i nieuprawnionego rozporządzania majątkiem związku?

Mamy więc przy jednym, banalnym „patronacie”: nieuczciwą konkurencję, niegospodarność lub nieodpowiedzialne gospodarowanie majątkiem związku. Mało?

No nie wiem. Mnie uczono, że miliony składają się ze złotówek. W PZKol najwyraźniej miliony trzeba najpierw wyprosić, a później głupio stracić. Wtedy dopiero równowaga jest zachowana.

Foto: Luc Legay / Flickr

Wrogie przejęcie.

Dawno, dawno temu, w czasach, gdy jeszcze nie wychodziło się z pokoju podczas emisji reklam w telewizorze, bo były fascynującą nowością i oglądało się je z zaciekawieniem, emitowano między innymi spot, promujący jakąś markę komputerów. Warto w tym miejscu wspomnieć, że schemat produkcji reklam z wczesnych lat 90. był stosunkowo prosty: zachwalano walory produktu, a dla podkreślenia jego absolutnej wyjątkowości stosowano jakiś trik z pogranicza czarnego humoru i kompletnego absurdu, trochę w stylu Monty Pythona. I tak w rzeczonym spocie z komputerem sprzedawca zjawiał się na ekranie z wielkim rzeźnickim toporem, pytając kupującego czy mu towar poporcjować, na co ten żarliwie zaprzeczał, że „Nie, nie, nie, biorę w całości”.

Przypomniał mi się ten facet z toporem, bo był on wówczas jednym z wielu dowodów na to, że reklamy mógł produkować dosłownie każdy, kto tylko miał wystarczająco dużo szczęścia i paru znajomych na rodzącym się dopiero rynku reklamowym. Dzisiaj jest podobnie w każdej innej dziedzinie i wystarczy tylko dostęp do Internetu, by pierwszy lepszy Iksiński mógł zostać lekarzem, prawnikiem, trenerem, dietetykiem, albo specjalistą od naprawiania związków sportowych. Istnieje co prawda pewna subtelna różnica, bo farciarze od – nomen omen – topornych spotów z wczesnych lat 90. porobili fortuny, a my w większości przypadków wciąż jesteśmy w ciemnej d…, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami. Ważne, że można sobie pogadać.

Czytam sobie zatem te litanie pomysłów na uzdrowienie naszego ulubionego związku sportowego i uśmiecham się pod wąsem, bo mam nieodparte wrażenie, że oglądam jakąś grę, w której ktoś godzinami lawiruje w gąszczu argumentów, by na koniec się o nie rozbić, zobaczyć napis „game over” i zacząć od nowa, bo to przecież niemożliwe, żeby się za setnym razem nie udało przejść tego poziomu, popełniając te same błędy. Przyglądam się więc temu z niezdrowym zainteresowaniem i na ogół staram się nie reagować, ale gdy widzę takie pomysły, że np. „należy w uzgodnieniu z ministerstwem i UCI dokonać czegoś na kształt „wrogiego przejęcia” PZKol, by uporządkować w nim sytuację”, jakaś część mojej racjonalnej duszy kona, ostatkiem sił wołając o litość.

No nie, panowie. Nie tędy droga. Ja rozumiem, że odniesienia do PZPN z czasów Fryzjera i spółki wyglądają atrakcyjnie, ale po pierwsze: kaliber tamtej sprawy był istotnie większy, niż tylko nieudolne zarządzanie związkiem; po drugie: na stole leżały poważne zarzuty korupcyjne, wobec których organy państwa nie mogły zachowywać wygodnej neutralności; a po trzecie wreszcie: pardon maj frencz, ale mimo wszystko środowisko kibiców piłkarskich stanowi jakąś siłę, istotną z punktu widzenia politycznej walki, więc i z tego powodu nie można było sprawy zostawić samej sobie, żeby się po prostu rozwiązała wewnątrz organizacji.

Nie jestem pewien, czy to w tym wszystkim nie jest argument kluczowy i czy nie warto zdać sobie w końcu sprawy, że w porównaniu z piłkarskimi ultrasami środowisko rowerzystów i kibiców kolarstwa w Polsce to w istocie zupełnie niewielka garstka miłych ludzi, z którymi fajnie jest żyć w zgodzie i budować im ścieżki, bo bywają upierdliwi z blokowaniem miasta w piątkowe popołudnia, ale z politycznego punktu widzenia są zupełnie pomijalni i trzeba by mieć nierówno pod sufitem, żeby ryzykować dla nich karierę i naginać obowiązujące reguły. Bardzo mi przykro, ale w tym kraju Rodzina Radia Maryja ma znacznie większą siłę, niż środowisko kolarskie, więc oczekiwanie, że się cudownie znajdą jakieś pieniądze na spłatę długów PZKol, to raczej czekanie na śnieg w lipcu. Z punktu widzenia interesów politycznych nie ma tutaj do ugrania zupełnie nic. Środowisko kolarskie skazane jest na siebie i na ludzi, których samo sobie wybrało do reprezentowania we władzach związku.

Ktoś w tym miejscu pewnie powie: „Ale zaraz, zaraz! Przecież ja nikogo nie wybierałem!”. W gruncie rzeczy byłoby dobrze, gdyby to powiedziała większość zainteresowanych, a jeszcze lepiej, gdyby im zaraz potem gdzieś między synapsami zaiskrzyło pytanie, czy się możliwość takiego wyboru ma. Bo i owszem: ma się.

Związek sportowy tym się różni np. od partii politycznej, że co do zasady powstaje oddolnie: najpierw są kluby, które zrzeszają się w organizacje na poziomie lokalnym, a następnie te powołują swoją reprezentację w postaci stowarzyszenia, którym w istocie jest każdy związek sportowy. Dokładnie taka sama ścieżka obowiązuje w przypadku powoływania władz tegoż, bowiem zarząd związku sportowego wybierany jest przez delegatów, którzy wcześniej wybierani są w strukturach lokalnych.

Jeśli więc ktoś dziś narzeka, że we władzach związku nie ma menedżerów, tylko średnio rozgarnięci działacze, to z dużym prawdopodobieństwem nigdy się nie zainteresował nawet tym, kto – poniekąd w jego imieniu – dokonał takiego, a nie innego wyboru. Żeby się nie bić tylko w cudze piersi przyznaję: ja też się tym nigdy wcześniej szczególnie nie interesowałem. Pies z kulawą nogą się tym nie interesował i między innymi dlatego mamy to, co mamy, bo zdecydowana większość lokalnych działaczy podejmuje decyzje według schematu tak prostego, jak przywołane na początku scenariusze reklam z lat 90.: ważne jest tylko to, żeby mieć swojego człowieka w zarządzie.

Wszyscy ludzie, z którymi na ten temat rozmawiałem, są zgodni co do jednego: nie ma fizycznej możliwości, żeby w takiej kryzysowej sytuacji, w jakiej obecnie znajduje się związek, mógł nim sprawnie zarządzać aż 9-osobowy zarząd, złożony w znacznej mierze z ludzi, którzy są tam wyłącznie po to, by reprezentować jakąś frakcję lub strukturę lokalną. Motywacja części z nich jest wyłącznie „reprezentacyjna” (sukcesem jest już sam fakt bycia w zarządzie), kompetencje żadne, a zaangażowanie zerowe, tym bardziej, że pracują za darmo. Jeśli do tego dodać, że na ogół wzajemnie się nie znoszą – mamy przepis na katastrofę doskonałą. Efektów nie trzeba daleko szukać, wystarczy posłuchać, co na przykład część zarządu mówi o człowieku, odpowiedzialnym za nieogarnięcie tematu strojów reprezentacji na mistrzostwa świata: „nie dał rady”. Helou?

Żeby zmienić tę sytuację nie trzeba wcale organizować pełzającego zamachu stanu i namawiać UCI i ministerstwo na „wrogie przejęcie” PZKol (jakby to usłyszał minister Bańka, to echo jego śmiechu straszyłoby kolejnych ministrów co najmniej trzy kadencje). Wystarczy się zaangażować w działanie struktur lokalnych i zadbać o to, żeby na następne Walne Zgromadzenie Delegatów wybrać takich ludzi, którzy nie pojadą tam na kolejne towarzyskie spotkanie i test trwałości wątroby, tylko z wolą rozwiązania problemu i pomysłami na to, jak realnie ratować związek. Dopóki jednak my będziemy snuli fantastyczne wizje o ministrze na białym koniu, który wjeżdża na pruszkowski tor z workiem pieniędzy i pręgierzem, przy którym publicznie wybatoży leniwych działaczy, dopóty oni będą kolportować mrzonki o tym, jak to kiedyś będzie fajnie. Ale nie zjawi się tam też żaden menedżer, jeśli sami o to nie zadbamy.

Tymczasem my wolimy marnować czas na jałowe dyskusje, a o sukcesach polskich kolarzy przez najbliższe lata będziemy czytali wyłącznie w podręcznikach historii. Niewykluczone, że na tajnych kompletach.

PS. O sytuacji związku i o tym, czy w ogóle jest jeszcze jakieś światło w tunelu, pogadaliśmy sobie w ubiegły czwartek podczas audycji Turdetur w Weszło.FM. Wpadł też na chwilę jeden z wiceprezesów PZKol, Sebastian Rubin i próbował nas przekonać, że w związku nastała nowa jakość. Czy faktycznie? Niech każdy sam się przekona, odsłuchać można tutaj.

Foto: Flickr / TechGeeks

Sparing.

Jeśli nie macie pod ręką zapasu popcornu, dobrze jest się zaopatrzyć. Nie za wiele i z Netflixa chyba też bym jeszcze nie rezygnował, bo na długi serial raczej się nie zanosi. Raczej na epizod. Niemniej ci, których choć trochę interesuje polskie kolarstwo, a zainteresowania te nie ograniczają się wyłącznie do spazmatycznych aktów strzelistych na temat błędów Majki i Kwiatkowskiego w zarządzaniu karierami, powinni nieco baczniej przyjrzeć się temu, co zapowiada się w Pruszkowie. A tamże zaczęło się coś DZIAĆ, bo zarząd naszego umiłowanego związku najwyraźniej postanowił wyzwać na ubitą ziemię ministra sportu.

Ruch dość odważny, choć mam pewne wątpliwości, czy właściwie przemyślany, więc gdybym miał obstawiać wynik tego sparingu, to prawdopodobnie postawiłbym na techniczne KO w pierwszej rundzie (o ile w ogóle do niej dojdzie). Przy czym piszę niniejsze słowa bez cienia satysfakcji, bo to tak naprawdę nie oznacza nic dobrego dla kolarstwa. Ale o tym, dlaczego tak uważam i skąd w ogóle te moje kasandryczne przewidywania, poniżej. Najpierw tło i wyjaśnienie kilku nieporozumień, które funkcjonują w powszechnym obiegu jako prawdy objawione.

Historię tego, skąd właściwie wziął się przedmiot sporu, czyli osławiony dług, opisałem dość obszernie tutaj, więc jeśli ktoś jest zainteresowany szerszą perspektywą – zapraszam. Long story short: dług wobec Mostostalu Puławy, opiewający dzisiaj na grubo ponad 9 milionów złotych, powstał w chwili, gdy ówczesny zarząd podjął decyzję o zleceniu wykonawcy dodatkowych prac przy ciągnącej się w nieskończoność budowie toru, bez uprzedniego uzyskania na ten wydatek wyraźnej zgody ministerstwa, które budowę cierpliwie finansowało. Innymi słowy: zadziałano standardowo: „Wicie-rozumicie, przecież bez tych instalacji nie mogą się odbyć mistrzostwa świata, a na to minister dać pieniądze musi”. Sęk w tym, że nie musiał, a od chwili, w której jakiś wyjątkowo skrupulatny księgowy w Banku Gospodarstwa Krajowego zaraportował, że te prace nie były wcześniej ujęte w kosztorysie, już nie tyle nie musiał, ile nie mógł.

Tu wracamy do wspomnianych wyżej nieporozumień. Niemal w każdej dyskusji na ten temat wraca jak bumerang przekonanie, że minister sportu jest jedyną osobą, która ma narzędzia do rozwiązania tego problemu. Tłumacząc z polskiego na nasze: może po prostu wyjąć kasę z tylnej kieszeni w spodniach, spłacić dług i zapomnieć o sprawie, a odtąd wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, zdobywając wszystkie medale na wszystkich olimpiadach.

Tu zła wiadomość: otóż z kilku powodów nie może.

Po pierwsze dlatego, że Ministerstwo Sportu i Turystyki również jest wierzycielem związku, który jest winny budżetowi państwa niemały pieniądz z tytułu kar za wydatkowanie środków niezgodnie z przeznaczeniem. A to oznacza, że gdyby minister wpłacił do kasy związku jakieś pieniądze, które chwilę później zabrałby komornik i temu samemu ministrowi oddał, potrąciwszy sobie należną prowizję, to z dużym prawdopodobieństwem pewien znany dyrektor sportowy zyskałby pod celą nobliwe towarzystwo do długich wieczornych pogawędek.

Zupełnie osobnym tematem jest kwestia tego, że minister żadnych pieniędzy na spłatę długów przelać związkowi nie może, nawet gdyby bardzo chciał. Tu bierzemy do ręki pomoc naukową w postaci ustawy o sporcie i szukamy, na co też minister może wydawać (skądinąd nasze) pieniądze. I widzimy: szkolenia, stypendia, nagrody, koszty udziału w zawodach sportowych, zakup sprzętu i mnóstwo innych rzeczy. O spłacie długów związku sportowego nie ma w ustawie ani słowa.

Kolejna, będąca źródłem wielu nieporozumień miejska legenda głosi, że minister może przejąć zarządzanie związkiem, wprowadzić tam komisarza, poukładać wszystko po swojemu, spłacić długi, a potem znowu będziemy żyli długo i szczęśliwie, opływali w medale i należny nam splendor (w końcu jest nas 38 milionów, więc należy nam się bardziej, niż Słoweńcom – też uwielbiam ten „argument”). Tymczasem w tejże samej ustawie czytamy, że minister nad związkami sportowymi sprawuje jedynie nadzór i posiada uprawnienia kontrolne, a w razie braku możliwości zarządzania związkiem przez wybrany przez delegatów zarząd, może złożyć do sądu wniosek o odwołanie tegoż zarządu i wprowadzenie do związku komisarza, którego jedynym zadaniem jest rozpisanie nowych wyborów. Nic mniej, nic więcej. W praktyce oznacza to tylko tyle, że może z tego uprawnienia skorzystać w gruncie rzeczy wyłącznie w przypadku pomoru lub masowych aresztowań, bo wystarczy, że zarząd ogłosi termin nowych wyborów, by sąd się w ogóle wnioskiem ministra nie zainteresował. O zarządzaniu związkiem sportowym, a tym bardziej regulowaniu przez ministra jego zobowiązań mowy więc być nie może.

Tyle rzeczywistość, opisana w kodeksach, pora zatem spojrzeć na tę alternatywną i spróbować rozkminić, w co gra zarząd PZKol, który wespół ze swoim największym wierzycielem (sic!) zwołał na środę konferencję prasową, na której zamierza przedstawić bieżącą sytuację. (Sądząc z czasu, jaki przeznaczono na poszczególne referaty, zbyt wiele do powiedzenia nie ma, ale nie uprzedzajmy wypadków).

Jedną z furtek, możliwych do wykorzystania (jeśli nie jedyną), jest możliwość przejęcia pruszkowskiego toru przez Centralny Ośrodek Sportu. Przywołana wyżej ustawa mówi bowiem o tym, że minister może – za pomocą jednostki budżetowej, jaką jest właśnie COS – inwestować w budowę i utrzymanie obiektów sportowych. Taka wizja jest kusząca, ale żeby mogła się ziścić, COS musiałby się stać właścicielem obiektu. I ta wizja dość mocno rozpala głowy ludzi w PZKol, bo oznaczałaby prawdziwe wyzwolenie z kłopotów: długi można byłoby spłacić, utrzymaniem toru przestać się przejmować, a jednocześnie nadal z niego korzystać, bo tor jest zasadniczo zbudowany tak, że wiele więcej poza jazdą w kółko na rowerze dziać się tam nie może, więc ryzyko, że przejmą go np. łyżwiarze figurowi jest stosunkowo niewielkie.

Z tego, co udało mi się już jakiś czas temu ustalić (choć 100% pewności nie mam), w zarządzie związku ta myśl idzie nieco dalej, bo przecież tor ma jakąś określoną wartość, znacząco przekraczającą wysokość długu wobec Mostostalu. W świecie idealnym możnaby więc tor sprzedać, nadal z niego korzystać, a za pieniądze z nadwyżki żyć długo i szczęśliwie, opływając w medale i czyniąc „dobro polskiego kolarstwa”.

Jest jednak pewien haczyk: COS jest jednostką budżetową, a państwo już raz za budowę tego toru zapłaciło (skądinąd naszymi pieniędzmi). Nie powinna więc nikogo dziwić wstrzemięźliwość w podejmowaniu decyzji o ponownym wyłożeniu kasy na ten zakup, bo trudno się w tym doszukiwać przesadnej gospodarności, a jej brak oznacza wiadomo co: długie wieczorne rozmowy o życiu i reglamentowane spacery. Jedyną racjonalną z punktu widzenia interesów budżetu drogą jest licytacja komornicza, ale to procedura, która dosyć długo trwa (bo nikt się raczej nie spodziewa szczęśliwego zakończenia po pierwszej licytacji), a ponadto robi się z czasem dość ryzykowna, bo może się okazać, że jakiś cwany deweloper będzie miał mniej cierpliwości i więcej pieniędzy, żeby wykupić obiekt i zbudować w jego miejscu urocze osiedle na skraju Pruszkowa.

Po co więc jutrzejsza konferencja? Moim zdaniem (choć zastrzegam, że to wyłącznie moje domysły) powody mogą być dwa:

Pierwszy (racjonalny): chęć wywarcia presji na ministra i COS w celu przyspieszenia działań, związanych z ewentualnym nabyciem toru. Ten pośpiech może się opłacać nie tylko prezesowi Mostostalu, który traci już cierpliwość, nie mogąc się doczekać słusznie należnych mu pieniędzy, ale również zarządowi, którego kadencja kończy się w przyszłym roku. Ocalenie toru, spłata długu, spora gotówka na koncie, a może jeszcze jakiś medal, wywalczony przez kolarzy w Tokio – i można sobie spokojnie meblować gabinet na najbliższe 4 lata.

Drugi (mniej racjonalny, ale nie mniej prawdopodobny): wiara w to, że minister w końcu „zrozumie swój błąd” i wiedziony głęboką troską o „dobro polskiego kolarstwa” zdecyduje się na szybkie rozwiązanie sprawy (tu patrz: powód pierwszy). A ponieważ wiadomo, że urzędujący minister niebawem kończy swoją pracę i oddelegowuje się do WADA, można to wykorzystać jako argument za tym, że się nie interesuje losem kolarzy i zasadniczo ma to wszystko gdzieś. I nawet, jeśli na obecnym ministrze nie zrobi to większego wrażenia, to kolejny rozpocznie swoje urzędowanie pod presją i z potrzebą „naprawiania błędów poprzednika”. Podejrzewam, że właśnie w tę stronę zostanie wyprowadzony „cios” przez PZKol.

Jakkolwiek idiotycznie by powyższe nie brzmiało, mam powody sądzić, że przekonanie o „winie” ministerstwa jest w zarządzie silne jak Moc w młodym Skywalkerze. Pamiętam jedną z rozmów, jaką podczas startu Tour de Pologne przeprowadziłem z jednym z członków obecnego zarządu i wypowiedziane przez niego słowa, które wprowadziły mnie wówczas w osłupienie: „Wszystko już jest tak, jak chciał minister: jest nowy zarząd, złożony wyłącznie z ludzi, których wcześniej nie było. Nastąpił oczekiwany reset, więc teraz czekamy, aż nam minister odda pieniądze„. A tu zonk, bo minister się ociąga.

Mam uzasadnione obawy, że jeszcze trochę związek będzie musiał poczekać, a jutrzejszy sparing skończy się dla niego raczej bolesną lekcją. W przeciwieństwie bowiem do związku, minister ma nieco więcej kart, którymi może zagrać. Przede wszystkim ma do dyspozycji program „Team 100”, którym może objąć znacznie większą liczbę zawodników, a ponieważ środki na szkolenie i tak przekazywane są przez resort za pośrednictwem PKOl, mogą być spożytkowane w inny sposób, niż to sobie wyobraża kolarska centrala. Nawet, gdyby trzeba było torowców na czas przygotowań do IO osiedlić w Mińsku czy Apeldoorn – nic nie stoi na przeszkodzie. Mam obawę, że związek, który próbuje ustawić pod ścianą ministerstwo, lada moment sam się pod nią znajdzie.

Problem w tym, że to wcale nie jest dobra wiadomość dla kolarstwa, zwłaszcza tego, które rozgrywa się nieco dalej od Pruszkowa. PZKol sprawia wrażenie, jakby już dawno skupił się wyłącznie na jednym oczku w głowie, tracąc z pola widzenia wszystkie inne dyscypliny poza torem. Teraz, wywołując wojenkę z ministerstwem, może osiągnąć taki efekt, że wszyscy przypomną sobie zapis artykułu 7. pkt. 1 ustawy o sporcie, który brzmi: „W celu organizowania i prowadzenia współzawodnictwa w danym sporcie może być utworzony polski związek sportowy”.

„MOŻE”. Czyli wcale nie musi.

Foto: Flickr / Ruud van der Lubben

Łyżka miodu w beczce dziegciu…

Zanim emocje zupełnie opadną, pozwolę sobie na kilka słów krótkiego (no… powiedzmy) podsumowania zakończonych wczoraj w Pruszkowie Tissot UCI Mistrzostw Świata w kolarstwie torowym. Miałem okazję oglądać je z bliska, towarzysząc polskiej kadrze i organizatorom nie tylko w trakcie samej imprezy, ale również jakiś czas wcześniej. Właściwie to na torze w Pruszkowie spędziłem cały ostatni tydzień. I przyznam, że trochę jestem rozdarty.

O stronie organizacyjnej powinni się raczej wypowiadać ci, którzy w mistrzostwach uczestniczyli albo jako sportowcy, albo jako widzowie, bo to dla tych dwóch grup była tak naprawdę zorganizowana ta impreza. I z tego, co mi wiadomo, obie te grupy zdawały się być zadowolone. Pewnie warunki dla zawodników mogłyby być nieco bardziej komfortowe, a w toaletach dla kibiców mogłaby nie kapać woda, ale nie oszukujmy się: pruszkowski obiekt jest jaki jest i przynajmniej na razie lepszy nie będzie. A to, co oferuje, wykorzystano w pełni.

To, że właściwie od czwartkowego popołudnia widownia była wypełniona niemal do ostatniego miejsca, a zdarzało się również, że ludzie odchodzili z kas biletowych z niczym, świadczy tylko o jednym: w pruszkowskiej Arenie da się organizować na wysokim poziomie zawody światowego formatu. Wystarczy tylko chcieć i zabrać się za to z głową. I można sobie z tym zadaniem poradzić nawet dysponując kilkuosobowym sztabem i mocno ograniczonym budżetem (nie uwierzyłbym, gdybym tego na własne oczy nie zobaczył). Co więcej: można to wszystko sprawnie ogarnąć w spokojnej i przyjaznej atmosferze.

Rzecz oczywista: organizuje się to wszystko łatwiej, gdy ma się wsparcie ministerstwa i pieniądze ze spółek skarbu państwa, ale z drugiej strony: nikt nikomu nie zabrania o takie wsparcie zabiegać. Wystarczy tylko dobrze wyartykułować korzyści. Celowo omijam tutaj kwestię samego PZKol, którego rola w sprawach organizacyjnych była w gruncie rzeczy marginalna, bo do związku w tej opowieści już niebawem wrócę. Stronę organizacyjną podsumuję więc krótkim stwierdzeniem: dało się. I to dało się z naprawdę dobrym efektem.

A co do strony sportowej? No cóż… Chciałoby się powiedzieć: „sukces jest jeszcze przed nami”. Rzecz jasna niezmiernie mnie cieszy brązowy medal Mateusza Rudyka w sprincie, tym bardziej, że nie było go w gronie „pewniaków” (choć wskazywano go jako zawodnika z wielkim potencjałem). Ale mimo wszystko trzeba sobie jasno powiedzieć: apetyty były większe.

Nie podejmuję się wskazania jednej konkretnej przyczyny tej porażki, bo prawdopodobnie jej nie ma; na sukces w tej dyscyplinie składa się mnóstwo drobnych detali. Ale sytuację, z jaką muszą się mierzyć polscy torowcy najlepiej opisuje jedno porównanie: gdy na rowerze Australijczyka w nieodpowiednim miejscu pojawi się jakiś odprysk, ekipa wymienia mu maszynę; kiedy Justyna Kaczkowska pierwszego dnia mistrzostw swój rower połamała w gigantycznej kraksie, w polskiej kadrze następnego dnia zastanawiano się nad ogłoszeniem internetowej zbiórki.

Nie znoszę używać frazesu, że „świat nam odjeżdża”, ale niestety to prawda. Kiedy na tydzień przed najważniejszą imprezą w sezonie kilku zawodników zwraca uwagę na finansowe, sprzętowe i organizacyjne braki w reprezentacji, to sprawa jest bardzo poważna. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że już przed startem szukali dla siebie usprawiedliwienia słabego wyniku (i w pewnym sensie trochę tak to wyglądało), ale gdyby te sprawy były ogarnięte, nie byłoby też przestrzeni do takiej rozmowy. Zadaniem kolarza jest jeździć na rowerze, a nie zastanawiać się, czy jego siodełko pamięta igrzyska w Rio, czy może jeszcze bardziej odległe historie.

Przy całej sympatii dla prezesa Pożaka, który jest miłym i życzliwym ludziom facetem, nie można na konferencji prasowej z udziałem zawodników wyrażać głośno nadziei na grad medali, który przyciągnie sponsorów i pomoże rozwiązać problemy związku. Zdaję sobie sprawę, że to nie za jego przyczyną związek jest w fatalnej sytuacji, ale takie słowa – nawet w dobrych intencjach – padać po prostu nie powinny.

Po pierwsze dlatego, że spłacanie czyichś długów to w najmniejszym stopniu nie jest obszar zainteresowania sponsorów. (Swoją drogą: jak by to miało wyglądać? „Sponsorem długu wobec Mostostalu Puławy jest Orlen”? „Partnerem zaległości wobec PGE jest KGHM”? No c’mon…). Ale przede wszystkim dlatego, że nie można traktować sportowców jako tych, którzy zapracują na związek i dobre samopoczucie działaczy. Przecież to związek ma służyć temu, by stwarzać zawodnikom warunki do możliwie największego rozwoju i osiągania najlepszych wyników. Niech związek te wyniki sprzedaje – proszę bardzo. Ale odpowiedzialność sportowca kończy się na wyniku sportowym, a nie finansowym i nie bardzo mieści mi się w głowie, że nie ma w otoczeniu prezesa i związku nikogo, kto rozumiałby ten problem i zapobiegłby tego typu deklaracjom.

W tym kontekście brązowy medal Rudyka (i wszystkie poprzednie, osiągane przez polskich kolarzy w wielkich imprezach) nie tyle mnie cieszy, co dziwi. Bo sukcesy polskiego kolarstwa bardziej, niż wynikiem metodycznej pracy, wydają się być efektem nieustającej walki z przeciwnościami. „Żeby się na serio mierzyć z najlepszymi, musielibyśmy wdrożyć długofalowy program rozwojowy. Ale nie dość, że nikt nawet nie myśli o jego stworzeniu, to prawdopodobnie nie byłoby szansy go wdrożyć, bo cały czas jesteśmy zajęci gaszeniem pożarów” – usłyszałem w polskim boksie. Później już tylko obserwowałem, jak z każdym dniem mistrzostw entuzjazm w polskim obozie stopniowo przygasa.

„Wyścig punktowy kończę na 4. miejscu. Ktoś musiał” – napisał na Facebooku Wojtek Pszczolarski, trochę rozgoryczony tym najgorszym z możliwych miejsc w sporcie. „Polska zajęła w klasyfikacji medalowej 16. miejsce. Ktoś musiał” – chciałoby się sparafrazować, zerkając w stronę włodarzy polskiego kolarstwa. Pszczoła pozbierał się po porażce i w madisonie było widać, że w parze z Danielem Staniszewskim dają z siebie wszystko. Sił wprawdzie wystarczyło tylko na ósme miejsce, ale już chwilę później analizował wszystkie przyczyny, które się na to złożyły. Czy w kolarskich władzach znajdzie się ktokolwiek, kto byłby skłonny do równie gruntownej analizy tej klęski?

Już sam przykład Szymona Sajnoka powinien dać wszystkim do myślenia. Z jednej strony chciałby walczyć na torze, gdzie czuje się mocny i ma szanse zdobywać doświadczenie, niezwykle przydatne w ekipie szosowej. Z drugiej strony: to właśnie owa ekipa płaci mu pensję i mniej lub bardziej ukradkiem kręci nosem na nieobecność swojego kolarza w szeregach. W normalnych warunkach bez problemu dałoby się to pogodzić, czego przykładem niech będzie choćby Filippo Ganna z Team Sky, o Rogerze Kluge z Lotto Soudal nie wspominając. Ale między PZKol i CCC powstał wysoki mur, na którym były już mistrz świata jest zmuszany do siadania okrakiem. W efekcie nie ma dziś nic: w drużynie wozi bidony (ktoś musi), na torze jest cieniem samego siebie. A takich murów, którymi osamotniony związek jest odgrodzony od świata (i sponsorów) jest całe mnóstwo.

Zdobyliśmy na tych mistrzostwach jeden medal. Można się uśmiechnąć, ale trudno się tak naprawdę cieszyć, gdy się uświadomi, że sama Kirsten Wild zdobyła ich cztery. „Nie są już anonimowi. Byli u siebie. Byli ciągle pilnowani” – słyszałem od czasu do czasu w naszym obozie. Ale inni, chociaż nie byli u siebie, tak samo nie byli anonimowi i również byli pilnowani. A tymczasem kilka tęczowych koszulek udało się zwycięzcom z Apeldoorn w Pruszkowie obronić.

Rozmawiałem z pewnym zagranicznym menedżerem, który podzielił się ze mną celną uwagą: „Wy, Polacy – powiedział – macie przedziwny zwyczaj szukania winnych na zewnątrz. My zawsze najpierw sprawdzamy, co możemy poprawić u siebie”.

Tu i ówdzie słyszę o tworzących się nowych koalicjach przed mającym nastąpić niebawem walnym, które powinno wyłonić nowe władze związku. Tyle tylko, że te nowe koalicje tworzą ciągle ci sami ludzie, którzy od lat nie mają pomysłu na wyprowadzenie federacji na prostą i zajęcie się tym, do czego związek został powołany: szkoleniem sportowców i stwarzaniem im warunków do rozwoju. I ci sami ludzie będą do siebie nawzajem wykrzykiwać te same słowa, które wykrzykiwali w grudniu 2017. Znów zobaczymy festiwal szukania winnych na zewnątrz (choć mam nadzieję, że tym razem bez pytań „a wy nie pijecie?”). Jak się dobrze poszuka, to ci zewnętrzni winni z pewnością się znajdą.

I nic się nie zmieni. „Dobro polskiego kolarstwa” nadal pozostanie tylko wyborczym frazesem. Bez świeżej krwi i zupełnie nowych ludzi na wszystkich poziomach zarządzania tą organizacją i tym sportem, za rok, trzy, pięć, a może i dłużej, będziemy nadal w tym samym miejscu, w którym jesteśmy. Świat nam naprawdę odjedzie, a my ciągle będziemy wierzyli, że od samego mieszania łyżeczką herbata w końcu zrobi się słodsza.

Foto: Szymon Sikora

PS. Obserwuj moją stronę na Facebooku lub profil na Twitterze, żeby śledzić na bieżąco kolarskie (i nie tylko) komentarze i dyskusje. Zapraszam!

Obrazy emocji…

Dzisiaj ostatni dzień rozgrywanych w Pruszkowie Tissot UCI Mistrzostw Świata w kolarstwie torowym. Targają mną sprzeczne emocje, ale postanowiłem poczekać do końca imprezy. Kiedy wyślę już ostatni materiał z mistrzostw i usiądę z powrotem na własnym fotelu, przyjdzie czas na poukładanie sobie w głowie tego wszystkiego, czego przez ostatni tydzień zobaczyłem i doświadczyłem. A było tego sporo!

Tymczasem poczęstuję Was galerią kapitalnych fotografii, wykonanych przez Szymona Gruchalskiego i Szymona Sikorę – dwóch genialnych fotografów, którzy jak nikt oddają emocje, towarzyszące tej dyscyplinie. To była (i jest!) wielka frajda z nimi współpracować.

Smacznego!

PS. Obserwuj moją stronę na Facebooku lub profil na Twitterze, żeby śledzić na bieżąco kolarskie (i nie tylko) komentarze i dyskusje. Zapraszam!

W kółko w kółko…

Trochę mocniej ostatnio wgryzam się w tor. Raz, bo wiadomo: mistrzostwa świata w Pruszkowie. Dwa: złapałem się na tym, że tak naprawdę wciąż mało wiem o tej odmianie kolarstwa. Kiedy jakiś czas temu zacząłem oglądać relacje z torowych sześciodniówek, słuchałem komentarza jak tureckiego kazania. Znam te głosy, myślę sobie, ale mówią do mnie słowa, które są zupełnie niezrozumiałe.

Koniec końców zacząłem się torem mocniej interesować, ze zdumieniem odkrywając, jak niewiele jest dostępnych informacji na ten temat, a jeśli już są, to zwykle mizernej jakości. Nawet polskojęzyczna Wikipedia nie daje rady i nie sposób w niej znaleźć kompletnych informacji o wynikach – było nie było – dużych i ważnych imprez. Próbowałem poszukać torowego odpowiednika procyclingstats.com, ale poddałem się gdzieś na szóstej stronie wyników w wyszukiwarce. Słowem: nędza.

W końcu coś mi zaświtało, że prawdopodobnie najlepsze i najwygodniejsze w użyciu opracowanie tej tematyki mam cały czas pod ręką. Co więcej: nawet tę rękę w jakimś mikrym stopniu przyłożyłem do jego powstania. Okazało się bowiem, że jeden z archiwalnych już numerów SZOSY był niemal w całości poświęcony kolarstwu torowemu, a cyfrową wersję tegoż wydania nieprzerwanie od trzech lat noszę we własnej kieszeni. (Wpis zawiera lokowanie produktu, bez wiedzy i zgody autorów, ale mam nadzieję, że Borys i jego drużyna się nie obrażą).

Z dużą frajdą obserwuję, że moje zainteresowanie kolarstwem torowym konsekwentnie przekształca się w regularną zajawkę, a ta z kolei skutkuje tym, że te wszystkie keiriny, madisony, scratche, omnium, derny, sztajery i inne trudne słowa z dnia na dzień przestają być dla mnie tajemnicą.

Ten cały przydługi wstęp był właściwie tylko po to, żeby zaprosić do lektury dwóch bardzo fajnych rozmów, które na fali przygotowań do mistrzostw świata w ostatnich dniach udało mi się przeprowadzić:
– z Wojtkiem Pszczolarskim (musicie zobaczyć, co oni w parze z Danielem Staniszewskim wyprawiają w madisonie – to jest taki chaos, a jednocześnie taka magia, że jak zaparzycie sobie herbatę przed startem, to na bank zdąży wystygnąć, zanim zrobicie kolejny łyk).
– oraz z Urszulą Łoś, która w ostatnich tygodniach jest w wielkim gazie i mam nadzieję, że na mistrzostwach też pozamiata i pozwoli się zaskoczyć kolejnym medalom (choć – jak zastrzega – łatwo nie będzie, ale mocno trzymam kciuki).

Przy okazji wędrówek do Pruszkowa udało mi się również namówić na rozmowę Janusza Pożaka – prezesa Polskiego Związku Kolarskiego. Tutaj już tak wesoło nie jest. Wprost przeciwnie: jest mega ponuro, a sytuacja kolarskiej centrali to jest taki rodzaj węzła, z którym można sobie poradzić chyba tylko precyzyjnym, acz zdecydowanym cięciem. (A’propos węzła: jakiś czas temu opisałem historię, w jaki sposób powstał).

Rozmowa z prezesem nie była łatwa, niemniej jestem mu wdzięczny zarówno za poświęcony czas, jak i na szczerość, na którą – jestem przekonany – wcale nie musiało mu być łatwo się zdobyć. Gdy się siedzi w gabinecie zaprojektowanym głównie pod kątem pieszczenia ego lokatora, otwarte mówienie o trudnych tematach wcale nie musi być łatwe. A już na pewno nie jest przyjemne.

No ale cóż. Żyjemy w świecie paradoksów. Rozmawialiśmy, zerkając na tor, za którego sprawą polskie kolarstwo w ostatniej dekadzie wjechało do światowej czołówki. I który stał się przyczyną niewyobrażalnych problemów związku. Choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że skala tych ostatnich, to już kwestia działalności konkretnych osób, znanych z imienia, nazwiska i inicjału.

Foto: Flickr / Petros G

Sport za czarnym parasolem pana Ly.

Nie będę udawał, że znam się jakoś szczególnie dobrze na piłce nożnej, a jeszcze lepiej na zarządzaniu klubem piłkarskim. Nic z tych rzeczy. Niemniej od ponad dwudziestu lat kręcę się w okolicach zarządzania biznesem, trochę umów w życiu już widziałem, kilka podpisałem. Gorzkie owoce niektórych zbieram do dzisiaj, bo jedna z moich biznesowych przygód zakończyła się dość bolesną porażką. Zdarza się. Ale nie mam problemu ze spojrzeniem w lustro, bo zasłużone baty zbieram sam, a całą przygodę traktuję jako solidną lekcję od życia.

Tymczasem nie mogę się oprzeć wrażeniu, że polski sport w sferze organizacyjnej na wszelką naukę jest dość mocno impregnowany. Kłopot w tym, że skutki tej ignorancji niejednokrotnie spadają na innych: sportowców, trenerów, kibiców, pracowników klubów i tych wszystkich, którzy w sport wkładają z czystej pasji mnóstwo serca i czasu. Oni wszyscy na koniec dnia dostają od działaczy z liścia.

Nie zamierzam tu odtwarzać chronologii zdarzeń w Wiśle, bo napisano na ten temat już tak wiele i stworzono z tego tak mdłą operę mydlaną, że „Klan”, „Dynastia” i „W Kamiennym Kręgu” lada moment będą musiały zewrzeć szyki, by dać odpór tej wiślackiej telenoweli. Skupię się za to na kilku drobiazgach i paru konkluzjach, jakie z nich wynikają, a jak ktoś jest ciekawy całej historii, to polecam do śledzenia twitterowy profil Szymona Jadczaka, który od dość dawna tropi gangsterskie wątki w Wiśle Kraków i który całą tę sprawę zna chyba najlepiej. Szymon stworzył też coś absolutnie genialnego, układając mnóstwo informacji w swoisty ranking, prezentujący „dokonania” wszystkich, którzy przyłożyli rękę do zatopienia krakowskiego klubu. Szczerze polecam – naprawdę mocna rzecz.

W skrócie: 22 grudnia, w lobby pewnego hotelu, z dala od kamer i mikrofonów, sprzedano klub piłkarski Wisła Kraków. Dumnym nabywcą stało się konsorcjum zarejestrowanego w Luksemburgu funduszu inwestycyjnego Alelega, reprezentowanego przez niejakiego pana Vanna Ly, rzekomo członka kambodżańskiej rodziny królewskiej, oraz Noble Capital Partner, brytyjskiego funduszu, reprezentowanego przez pana Matsa Hartlinga. Akuszerem tego kontraktu był niejaki Adam Pietrowski, podający się za piłkarskiego menedżera i legitymujący się zdjęciem ze Zbigniewem Bońkiem. Na temat wiarygodności wymienionych wyżej dżentelmenów nie będę się rozwodził, ponieważ znacznie lepiej ode mnie zrobił to w swoim felietonie Krzysztof Stanowski. Od siebie dodam tylko tyle (uwaga: spoiler alert!): nie uwiarygodniono ich wcale, a pojawiające się raz po raz informacje, jak ta poniższa, o umocowaniu pana Hartlinga, powodowały tylko coraz większy wytrzeszcz ze zdumienia.

To wszystko jednak nie przeszkodziło władzom Wisły w zawarciu umowy sprzedaży klubu, choć w tym momencie impreza dopiero zaczęła się rozkręcać i rozpoczęło się nerwowe oczekiwanie na przelew, który miał nadejść do 28 grudnia (taki był warunek umowy) i który – jak nietrudno się domyślić – nie pojawił się do dzisiaj.

Jeśli o mnie chodzi, to najciekawsza informacja w tej smutnej epopei pojawiła się w Sylwestra, kiedy to Towarzystwo Sportowe Wisła (dotychczas formalny właściciel klubu) opublikowało oświadczenie, w którym poinformowało, że w związku z zaistniałą sytuacją w dniu 31 grudnia „odbyły się spotkania Zarządu TS Wisła z przedstawicielami kancelarii prawnej, która analizuje zapisy w umowie sprzedaży Wisły Kraków SA”.

Nie, nie robię sobie jaj, możecie sprawdzić tutaj. 31 grudnia zarząd podjął się analizy umowy, którą podpisał niecałe półtora tygodnia wcześniej i na mocy której sprzedał nie wiadomo komu i nie bardzo wiadomo na jakich warunkach najcenniejsze (choć po uszy zadłużone) aktywo swojego majątku.

Gdybym był kibicem Wisły, w tym momencie poczułbym, że ktoś mi napluł w twarz (w gruncie rzeczy nie po raz pierwszy, ale to inna historia). Na chwilę obecną status jest taki, że TS Wisła nie ma pieniędzy, nie ma akcji swojej spółki, nie ma prezesa (pani prezes po akcie „sprzedaży” podała się do dymisji i zniknęła z pola widzenia), a właściwie nie wie, czy go ma, bo na mocy umowy, która nie wiadomo czy obowiązuje, domniemanym prezesem jest pan Pietrowski (ten od zdjęcia z Bońkiem), choć akuratnie pozostaje nieuchwytny. Ale co najlepsze: nie ma też inwestorów, w rękach których znajdują się akcje klubu, bo ci się znienacka zdematerializowali. Pan Vanna Ly najpierw rzekomo był w podróży, potem okazał się być przeziębiony, a ostatnie doniesienia są takie, że miał zawał. Zaiste jest to mało zabawna sytuacja, ale nie sposób tego skomentować inaczej, niż dając przestrzeń memom:

Reasumując: w ciągu kilku tygodni Wisła Kraków z jednego z bardziej zasłużonych klubów stała się jednym wielkim pośmiewiskiem.

No ale miały być konkluzje. Jedna jest taka, że gdy cała ta sprawa nabierała jeszcze rozpędu, żyłem mocno naiwną wiarą, że ktoś jeszcze zdąży się ogarnąć i zanim sprawy zajdą za daleko, walnie pięścią w stół i krzyknie coś w stylu: „czy was do końca powaliło?!”. Nic z tych rzeczy. Działacze brnęli dalej, kibice złorzeczyli dziennikarzom, którzy podważali wiarygodność „inwestorów”, PZPN się biernie przyglądał („nic nie możemy zrobić”), a prokuratura oglądała to wszystko jak serial na Netflixie, chyba nie dowierzając, że to się dzieje naprawdę i że może warto zainterweniować, bo temat mocno śmierdzi. Ale może nie ma paragrafu na głupotę, a w całej tej sprawie ta najmocniej rzucała się w oczy, choć pytanie Stanowskiego o motywy całej tej hecy i prawdziwy powód próby przejęcia klubu wydają mi się dzisiaj ze wszech miar zasadne.

Drugi smutny wniosek z całej tej awantury jest taki, że polski sport na poziomie organizacyjnym jest wciąż kompletnie niedojrzały. Sprawa Wisły nie jest przecież pierwszym i odosobnionym przypadkiem. Warszawscy kibice jakiś czas temu przeżywali upadek Polonii, chwilę później bliższy kontakt z dnem celebrował Widzew, problemy miał ŁKS, w samej piłce nożnej bolesnych doświadczeń można by wymienić sporo. Niczego i nikogo to nie nauczyło.

Gdy niedawno opisywałem problemy Polskiego Związku Kolarskiego, zwróciłem uwagę na to, że w kolarskiej centrali wciąż nikt nie ma żadnego pomysłu na to, jak wyprowadzić związek z 12-milionowego długu, ale zarząd nie przestaje powtarzać, że „przecież pieniądze muszą się znaleźć”. Helou!? One się nie zgubiły, tylko je bez sensu przepieprzyliście! I się nie znajdą, tylko trzeba na nie solidnie i uczciwie zapracować!

Sport jest niezwykle trudnym biznesem, bo w dużej mierze opiera się na sprzedaży złudzeń i ulotnych emocji. Piłka nożna, w której często obraca się gigantycznymi kwotami (moim zdaniem niejednokrotnie demoralizującymi zarówno piłkarzy, jak i działaczy), wymaga pod tym względem jeszcze większej dojrzałości i odpowiedzialności, bo wielkie pieniądze lubią się tutaj łatwo pojawiać i równie łatwo znikać. Wszędzie tam, gdzie każdą złotówkę trzeba najpierw ciężką pracą wyszarpać, a potem trzy razy ją obejrzeć przed wydaniem, sytuacja bywa o wiele zdrowsza, a zarządzanie sportem znacznie bardziej odpowiedzialne. No ale zgodnie z ludzką naturą i zbójeckim prawem rynku: zawsze trzeba chcieć więcej. Tyle, że trzeba to też potrafić.

Chciałbym, żeby historia Wisły czegoś ludzi nauczyła, ale nie mam zbyt wielkich złudzeń. Ci, którzy dzisiaj być może podśmiechują się pod nosem z parasola pana Vanny Ly, w gruncie rzeczy zachowują się tak samo: udają, że świat ich nie widzi. Problem w tym, że oni w tej pozycji również nie widzą świata i często przestają rozumieć reguły, które nim rządzą. Pozostaje im wówczas tylko wiara w to, że „pieniądze muszą się znaleźć”. Tutaj się „znalazły”. Drobny szczegół, że prawdopodobnie nigdy nie istniały. Ale może za parasolem nikt nie zauważy?

Foto: Youtube / KRKnews