Jeden centymetr robi różnicę (czyli jak do ważnej sprawy zabrałem się od d… strony)

– Wojtek, czy Ty masz u siebie siodełka testowe, które można poprzymierzać i dopasować sobie do zadu? – zapytałem zaprzyjaźnionego współwłaściciela poznańskiego salonu VELO7.

– Nie mam i mieć nie będę, bo to nie ma najmniejszego sensu. Może i dobierzesz coś tym sposobem i przestanie cię boleć tyłek, ale zacznie cały człowiek – odpowiedział bez ogródek.

– Rozwiązujemy ten problem inaczej – dodał.

A cała sprawa zaczęła się od tego, że jakiś czas temu zacząłem jazdę jakoś bardziej dotkliwie odczuwać tam, gdzie odczuwać jej nie lubię, czyli w siedzeniu.

Zmiana

Z jednej strony dziwna sprawa: rower mam od lat ten sam, czasem coś tam w nim wymieniam, a to koła, a to napęd, ale zasadniczo nic poza tym się nie zmienia. Ja wprawdzie zgubiłem parę kilogramów, ale na anatomię mojego odwłoku nie powinno to wpłynąć w odczuwalnym stopniu.

Poskrobałem się jednak po rzadkiej czuprynie i „odkryłem”, co w ostatnim czasie się zmieniło. Otóż przeprowadziłem się z Krakowa do Poznania. A to oznacza, że przestałem hasać po małopolskich pagórkach, a zacząłem więcej po płaskim: szybciej, znacznie dłużej w niższej pozycji, częściej niż poprzednio w dolnym chwycie. Słowem: inaczej.

W ogóle na te podpoznańskie równiny, gdzie przewyższenia równają się wysokości wiaduktu i sumie nierówności na drodze, najchętniej przesiadłbym się na maszynę bardziej aero, ale to melodia przyszłości. Tym bardziej, że moja wysłużona Emonda wciąż jeszcze daje radę.

Małe krzywizny

Wracam jednak do Wojtka, który zaproponował mi fitting i dobór siedzenia za pomocą maty tensometrycznej.

W pierwszym odruchu zareagowałem tak, jak prawdopodobnie reaguje większość ludzi na myśl o fittingu. Że to zawracanie głowy, rzecz głównie dla prosów, a poza tym, helou, chodzi „tylko o siodełko”. Ponieważ jednak nie mam powodu, by ekipie Velo7 nie ufać, postanowiłem pójść tym tropem i sprawdzić, czym to się w istocie je. Tym bardziej, że moja Lepsza Połowa postanowiła w ramach urodzinowego prezentu partycypować w operacji „Zmiana Tronu”.

Na początek kawa, wywiad i podstawowe badanie, czy wszystko zgina się tam, gdzie powinno i jak powinno. Przy okazji tych oględzin wyszło na jaw, że choć ogólnie jestem w miarę prosty i w miarę sprawny, to jednak prawa kostka z jakiegoś powodu ucieka mi nieco do wewnątrz.

Rzecz może z pozoru niezbyt istotna, ale jeśli dodać do tego, że kilka ładnych lat temu zafundowałem sobie naciągnięcie ścięgna achillesa (fun fact: do kontuzji doprowadziłem, ustawiając sobie siodełko w poprzednim rowerze zbyt wysoko), to całość, jak się chwilę później okazało, nie pozostawała bez wpływu na moją jazdę i doznania z tejże.

Rozwiązaniem okazały się przygotowane na miejscu wkładki do butów FootBalance. Ich dopasowanie poprzedziło całą „siodelkową” procedurę, a polegało najpierw na zeskanowaniu mojego „podwozia” na specjalnym urządzeniu, zrobieniu na nim paru ćwiczeń w celu odwzorowania kształtu stopy w różnych pozycjach, a następnie wygrzaniu uformowanej wkładki, która teraz nieco podnosi mi wewnętrzną część stopy, prostując nogę w kostce.

Zmiana fundamentalna, ale nie jedyna.

Kiedy już wsiadłem na rower i oklejony markerami zacząłem kręcić, konieczne okazało się kilka innych korekt. Na przykład przesunięcie maksymalnie do tyłu bloków, żeby moje kolana nie „wyprzedzały” stóp.

Człowiek – pająk. I to koślawy

Tu ważne wtrącenie: moja figura jest równie dziwaczna co jej właściciel. Długie nogi, długie chude ręce i relatywnie krótki i dość pękaty tułów. Mam świadomość, że na rowerze wyglądam pokracznie, a ustawienie tego w odpowiedniej pozycji jest nie lada wyzwaniem. W dodatku to, co dotychczas robiłem „na czuja”, kierując się głównie wyznacznikiem wygody, niekoniecznie było rozwiązaniem dobrym z punktu widzenia mojej anatomii.

Wspomniana wyżej nieco przekoślawiona kostka sprawiała bowiem, że na rowerze miałem wrażenie, że prawym kolanem kręcę znacznie bliżej ramy. „Poradziłem” z tym sobie, przekręcając nieco w bok blok w prawym bucie. Odczucie minęło, ale problem pozostał. A jego przyczyna prawdopodobnie by się pogłębiała, gdyby dokonująca oględzin Oliwia nie zauważyła tej drobnej krzywizny.

Siedziałem w Velo7 Lab już prawie godzinę, w butach miałem już nowe, wygodne wkładki, a jeszcze na dobre nie zaczęliśmy rozmowy o tym, po co tam przyszedłem.

W końcu jednak przyszedł moment, w którym najpierw odcisnąłem swoje szanowne cztery litery, by dać sobie zmierzyć rozstaw kości kulszowych, a następnie usadziłem się na rowerze z matą tensometryczną pod siedzeniem.

I tu kolejne dwie ciekawe obserwacje. Po pierwsze, na odrobinę zbyt wąskim siodełku, na jakim jeździłem do tej pory, w zasadniczej pozycji najmocniej opierałem się nie na siedzisku, a na środkowej, wąskiej już części siodła. Po drugie, mój ciężar spoczywał głównie na jego lewej części, co prawdopodobnie znów było skutkiem kompensowania dawno już zapomnianego dyskomfortu związanego z naciągniętym ścięgnem.

— Mam za duży rower! – stwierdziłem z zaskoczeniem.

Małe różnice robią różnicę

Otóż nie. Mam po prostu zupełnie niepotrzebny tzw. offset w sztycy, który powoduje, że zbyt mój krótki tułów zbyt mocno odjeżdża do tyłu. Prawdę mówiąc: nawet nie wiedziałem, że mogę mieć inną.

Skutkiem tego stanu rzeczy jest rzecz, którą zauważyłem na fotosach z rozmaitych ustawek: cały czas mam wyprostowane łapy w łokciach, choć zwykle staram się pilnować, by tego nie robić. Ciało jednak wie lepiej.

Siodło zmieniliśmy na widoczne na zdjęciu Selle Italia, centymetr szersze od oryginalnego w rowerze Bontragera i z dużo większym otworem anatomicznym. Przesunęliśmy je maksymalnie do przodu, choć dopiero zmiana sztycy na pozbawioną offsetu rozwiąże problem definitywnie, bo wciąż siedzę odrobinę za daleko. Pochyliliśmy siedzisko o 1 stopień, co odrobinę odciążyło jego środkową część.

I – uwaga – podnieśliśmy wszystko o centymetr wyżej, mimo moich początkowych obaw o odnowienie się kontuzji.

Nic takiego nie nastąpiło.

Po kilku jazdach i parunastu godzinach spędzonych na rowerze po tych zmianach, mogę stwierdzić tylko jedno: znaczną poprawę komfortu. Co prawda do nowej pozycji musiałem się chcwilę przyzwyczaić, ale szybko poszło. W dodatku mam wrażenie (ale wciąż tylko wrażenie, bo nie dorobiłem się jeszcze pomiaru mocy), że w tej nowej pozycji jeździ mi się również znacznie wydajniej.

Przed fittingiem broniłem się więc zupełnie niepotrzebnie. A sam „zabieg” polecam, bo poza zdecydowaną poprawą komfortu jazdy, można się przy okazji dowiedzieć paru ważnych rzeczy o własnej anatomii.

A dopasowane wkładki chyba zacznę stosować również na co dzień w „cywilnych” butach. Coś mi mówi, że moja prawa kostka będzie mi wdzięczna.