Były sobie świnki trzy…

Były sobie świnki trzy,
świnki trzy, świnki trzy
Sport, muzyka oraz gry,
oraz gry to my!

Nie mam pojęcia, dlaczego mniej więcej w połowie tegorocznego Tour de France przyczepiła się do mnie ta piosenka. Po prostu obudziłem się pewnego ranka nucąc ten głupawy „przebój”, wylansowany gdzieś na początku lat 90. przez panów Pijanowskiego, Szewczyka i Zientarskiego.

Przez dwa tygodnie bezskutecznie próbowałem się od niego uwolnić. Na koniec postanowiłem, że spróbuję go przepracować. Musi istnieć przecież jakiś powód, dla którego się to do mnie przyczepiło…

A najmniejsza z nich to ja,
która twierdzić tutaj śmie,
że ten cały świat wokoło nas
tylko sportem bawi się.

Nie wiem jak „cały świat”, ale ja bawiłem się całkiem nieźle. Może nie była to taka impreza, którą się będzie wspominać latami, ale słyszalne tu i ówdzie narzekanie na nudę wydaje mi się grubą przesadą.

To, że tegoroczna edycja Tour de France będzie wyścigiem Tadeja Pogacara, było wiadomo na długo przed wyruszeniem peletonu z Brestu. Ekipa z Emiratów nigdy nie ukrywała, że obrona wywalczonego przed rokiem trofeum będzie jej najważniejszym celem w tym roku. Nie tylko jedną z wielu możliwości, a jak się nie uda, to się odkują w Vuelcie. Tour był bezdyskusyjnie najważniejszy.

Cel tegorocznego startu został zresztą dość wyraźnie określony 20 września ubiegłego roku, gdy Pogacar w żółtej koszulce stał na podium Wielkiej Pętli w Paryżu. Już wtedy zapowiedział, że będzie próbował tam wrócić. Zagadką było jedynie to, czy znajdzie się ktoś chętny, żeby mu zepsuć zabawę.

Wyszło jak wyszło. Część pogrzebała swoje szanse w kraksach i praktycznie przestali być brani pod uwagę jako potencjalni rywale obrońcy trofeum. Inni prawdopodobnie przeliczyli się w kalkulacjach, że Słoweniec nie postawi wszystkiego na jedną kartę już w pierwszym tygodniu wyścigu. Bo jakże to tak? Skoro stare kolarskie legendy mówią o tym, że trzeba oszczędzać siły na ostatni tydzień wyścigu, to kto przy zdrowych zmysłach będzie tak szarżował już na początku? Tymczasem Pogacar zaszarżował.

Patrząc na ten wyścig z perspektywy czasu łatwo się wymądrzać. Ale na własny użytek śmiem przypuszczać, że Richard Carapaz w pierwszym tygodniu wyścigu częściej słyszał od swoich dyrektorów sportowych napomnienia, że musi oszczędzać siły niż gorące zachęty do tego, by za wszelką cenę nie pozwolić odjechać rywalowi. Potwierdziły to poniekąd etapy w Pirenejach, gdzie czołowa trójka jechała praktycznie cały czas razem. A pośrednio potwierdził to również Michał Kwiatkowski, który w rozmowie z cyclingnews.com opowiedział, że jego zespół liczył na to, że Pogiego złamie upał na kolejnych etapach.

Nie przypuszczam, by wpadli na ten pomysł dopiero w ukropie pod Mont Ventoux. Raczej kalkulowali to wcześniej. A jeśli tak, to byłaby to przesłodka ironia losu, bo nie kto inny jak właśnie Carapaz wygrał swój pierwszy Wielki Tour właśnie w podobnych okolicznościach: podczas Giro d’Italia w 2019 roku pozwolono mu odjechać pod Cormayeur, bo przecież w najwyższych górach „się go dogoni”.

Nawet jeśli się mylę, to lubię myśleć, że ten Tour de France rozstrzygnął się poniekąd właśnie w taki sposób. Bynajmniej nie dlatego, że mam coś do Ineosu. Po prostu lubię, gdy życie bywa przewrotne. Najlepiej sportem bawię się wtedy, gdy się wymyka jakimkolwiek schematom, a tegoroczny Tour de France wymknął im się na wielu płaszczyznach, choć niestety często również w niewłaściwą stronę.

Co ty wiesz, jaki sport?
Tu muzyka liczy się!
Tylko disco i piosenki,
To jest właśnie to!

Jeśli już idziemy w tę stronę, to użyłbym tu chyba porównania, że DJ trochę nie wyczuł klimatu. Najpierw puścił jakieś dzikie pogo, w wyniku którego ucierpiało paru lepszych tancerzy, a potem próbował to zrekompensować, puszczając same wolne. Patrząc z tej perspektywy rozumiem, że niektórzy uczestnicy tej zabawy mogli się czuć zdezorientowani, a podpierająca ściany publika nieco znudzona. Ja – bo mówię tutaj wyłącznie w swoim imieniu – raczej na nudę nie narzekałem.

„Jak się nudzisz, poszukaj sobie jakiegoś zajęcia” – mówiła mi w młodości mama. Znalazłem je więc i w tym przypadku: skupiłem się na bohaterach drugiego planu. Nie tylko na Marku Cavendishu i Mathieu van der Poelu, choć oczywiście napisali w tym wyścigu kawał pięknej historii. Momentami nawet odrobinę zbyt patetycznej, ale kto w młodości nie tańczył do „I Like Chopin” i nie robił przy tym maślanych oczu, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Moim cichym bohaterem tego wyścigu był Jonas Vingegaard. Że ścigać się potrafi, udowodnił już nie raz. Tym razem jednak musiał dźwignąć naprawdę sporą presję, wskakując w pewnej chwili w pierwszoplanową rolę, gdy powoli stawało się jasne, że Roglić tym razem niestety nie powalczy. I wywiązał się z tej roli znakomicie. Pozbawiony praktycznie jakiegokolwiek wsparcia jechał swoje. Od czasu do czasu próbował ataku, niemal zawsze doskonale się bronił, a gdy już się wydawało, że Carapaz z Pogacarem zerwali go z koła pod Col du Portet, nie panikował, tylko swoim tempem ich dogonił, wyprzedzając jeszcze Ekwadorczyka i dokładając mu kolejne cenne sekundy. Na koniec solidnie pojechał czasówkę, umacniając całkowicie należne mu miejsce na podium.

Trochę szkoda, że w Polsce dyskusja na temat Vingegaarda sprowadziła się niemal wyłącznie do powszechnej kłótni na temat wymowy jego nazwiska. Zasługiwał na znacznie więcej, bez względu na to, czy był Vingegaardem, Vinegretem, Vinegordem czy Vinigo.

Zresztą nie ma się co czarować: osobiście kibicowałem w tym wyścigu Carapazowi, ale jazda zdziesiątkowanej ekipy Jumbo-Visma sprawiała mi niemal każdego dnia mnóstwo frajdy. Stracili lidera i połowę składu, po czym wygrali cztery etapy. No dobra, przede wszystkim van Aert wygrał, czym z pewnością również zasłużenie przejdzie do historii, choć niestety nie ma w kolarstwie klasyfikacji dla najbardziej wszechstronnych kolarzy. Na dzień dzisiejszy prawdopodobnie wygrałby ją w cuglach.

Jednak ja pogodzę was,
Tylko ja tu rację mam
Że myślenie, moi drodzy, to
Na czym stoi cały świat

I tutaj mam pewien problem. Nie tyle z myśleniem, ile z tym, o czym tak naprawdę te 30 lat temu śpiewał (czy raczej próbował śpiewać) Wojciech Pijanowski: z grami. I teraz będzie trochę na serio, bo uważam, że nic tak nie zabija sportu, jak te wszechobecne próby przewidywania jego wyników.

Zdradzę Wam pewien sekret: sport mnie bawi przede wszystkim dlatego, że nie próbuję go wykorzystywać do udowodnienia sobie i innym, że potrafię trafnie przewidzieć wynik. Wprost przeciwnie: właśnie wtedy, gdy czekam wyłącznie na to, czy się moje potwierdzenia sprawdzą czy nie, sport zazwyczaj najbardziej mnie rozczarowuje.

Z racji służbowych obowiązków w trakcie niedawnego Euro dostawałem niemal codziennie gruntowne analizy potencjalnych zwycięzców turnieju. Nie zdradzę chyba żadnej tajemnicy gdy powiem, że od początku imprezy niemal murowanym kandydatem statystyków do zwycięstwa była Belgia.

Oglądałem (również z obowiązku) tylko jeden mecz Belgów: z Finlandią. Jakoś nie rzucił mnie na kolana. Wręcz śmiertelnie znudził. I jestem niemal pewien, że stało się tak głównie dlatego, że podświadomie czekałem, aż ci Belgowie, którzy przecież mają wygrać cały turniej, rozsmarują tych introwertycznych Finów po murawie. Nic takiego nie miało miejsca, a Belgia dotarła „ledwie” do ćwierćfinału. Wygrali Włosi, po których rozmaici specjaliści spodziewali się wszystkiego, tylko nie ofensywnej gry. A tu proszę: niespodzianka.

Zresztą za Włochów trzymałem kciuki z zupełnie innego powodu niż styl gry, na którym – nie oszukujmy się – znam się umiarkowanie. 11 lipca 1982 roku wygrali finał hiszpańskiego mundialu, który był jednym z pierwszych sportowych wydarzeń, jakie już w miarę świadomie (jak na siedmiolatka) śledziłem. Finał innej dużej imprezy rozgrywany tego samego dnia miał więc dla mnie wymiar w pewnym sensie symboliczny, a właśnie taką metafizykę cenię w sporcie o wiele wyżej niż matematyczne kalkulacje szans na wygraną.

Z kolarstwem mam dokładnie tak samo: nic nie sprawia mi w tym sporcie większej radości niż nieoczekiwane zwycięstwa. Cavendish i van Aert mi świadkami.

Ale jest jeszcze jedna rzecz, która – moim zdaniem – odziera sport z całej „metafizyki” i odbiera wielu widzom frajdę z jego oglądania: przekonanie, że muszą mieć rację.

Mój stosunek do rzucania bezpodstawnych oskarżeń wobec kolarzy opisałem już jakiś czas temu, nie będę się zatem powtarzał. Ale wciąż mnie zastanawia, dlaczego ludziom przychodzi to tak łatwo? W jednej z internetowych dyskusji przyszła mi do głowy możliwa odpowiedź: potrzebują poczucia, że „mieli rację”.

Nie znajduję innego powodu tego wiecznego kwestionowania rzeczywistości poza możliwością powiedzenia w przyszłości: „Przecież mówiłem, że tak będzie. Miałem rację!”.

To zresztą bardzo wygodna pozycja. Dziś mieć tylko „uzasadnione podejrzenia, które przecież nie muszą się potwierdzić”, a gdy się – odpukać – potwierdzą, „mieć rację”. Absolutny win-win, choć jak dla mnie skrajnie nieuczciwy i świadczący raczej o braku odwagi.

Bo w końcu mylić się też jest rzeczą ludzką, a przegrywanie jest częścią sportu. To również trzeba umieć. Na tym polega ta „gra”.

Były sobie świnki trzy,
Świnki trzy, świnki trzy,
Sport, muzyka oraz gry,
Oraz gry to my

No dobra. A teraz przydałby się telefon od Hannibala Lectera z pytaniem, czy świnki zamilkły… 😉

Foto: Tim de Welle / Getty Images (tak, to jest zdjęcie z trasy Tour de France 😉

Dlaczego – mimo wszystko – wciąż wierzę w walkę z dopingiem

Atak Tadeja Pogacara 30 km przed metą 8. etapu Tour de France tyleż zadziwił świat, co wzbudził w wielu kibicach mnóstwo wątpliwości. W pewnym stopniu uzasadnionych, bo wyliczenia dotyczące mocy i tempa wspinaczki kolarza skłaniają do zadawania pytań, jak to w ogóle jest możliwe. Ale z drugiej strony… no właśnie. Czy równie uprawnione jest automatyczne zarzucanie mu jazdy na dopingu?

Stwierdzenie, że nawet najbardziej nieprawdopodobny wynik nie może skutkować bezpośrednimi oskarżeniami o doping, postawiło mnie natychmiast w roli człowieka naiwnego, który „lubi dać się oszukiwać”, „broni dopingu” i – rzecz jasna – „nic nie wie o kolarstwie i dopiero jak się trochę oswoję z tym sportem, to nabiorę zdrowego dystansu”;).

Na personalne wycieczki, próby obrażania mnie i podważania moich dziennikarskich kompetencji jestem zasadniczo odporny, ale cały problem i związana z nim dyskusja skłoniły mnie do tego, żeby trochę poukładać myśli w tym temacie. Wydaje mi się on bowiem zbyt złożony, by go zamknąć w jednoznacznych deklaracjach i opowiedzeniu się po stronie „zdrowo zdystansowanych” lub „naiwnych”.

Słowa mają znaczenie

Przyszło mi w życiu uprawiać zawód, w którym niezwykle ważna jest odpowiedzialność za słowa, ich znaczenie i kontekst, w jakim zostają wypowiedziane. Wątpliwości wokół formy zawodnika są więc dla mnie niczym więcej, jak tylko wątpliwościami wokół formy zawodnika. Można je wyrazić na przykład słowami: ciekawe, w jaki sposób jest możliwa taka jazda? Albo: dlaczego nikomu wcześniej nie udało się osiągnąć takich parametrów?

Takie postawienie sprawy otwiera pole do dyskusji. Sugestie, że „coś takiego możliwe jest tylko na dopingu” lub bezpośrednie oskarżenie, że „musiał coś brać, bo to jest po prostu niemożliwe” zamykają tę dyskusję w jednej tylko możliwej odpowiedzi.

Tak naprawdę więc ci wszyscy, którzy w wielkich słowach powołują się na wolność wypowiedzi i prawo do swobodnej dyskusji na ten temat, w ogóle tej dyskusji nie chcą. Na ogół interesuje ich wyłącznie poklask dla wyrażonej przez nich jednoznacznej opinii. Oni żadnych wątpliwości nie mają, odpowiedzi przecież udzielili już Armstrong i inni.

O walce z dopingiem wiemy wciąż za mało

Jednoznaczność tych opinii wynika w dużej mierze – w moim przekonaniu – z niskiego poziomu wiedzy o tym, na czym tak naprawdę polega walka z dopingiem. Wnioskując z treści wielu internetowych komentarzy na ten temat, wyobrażenie ich autorów o tym, jak wygląda procedura badań antydopingowych sprowadza się wyłącznie do tego, że kontrolerzy poszukują w moczu śladu niedozwolonych substancji. Stąd zapewne popularność spiskowych teorii o „niewykrywalnym dopingu”, „substancji nieznanej WADA”, „byciu doperów zawsze o krok przed kontrolą” i wielu innych.

Tymczasem to zaledwie wycinek rzeczywistości. Wielu wyznawców tych teorii – świadomie lub nie – ignoruje fakt, że stosowanie dopingu nie przekłada się na lepsze rezultaty bez zmian w metabolizmie zawodnika, a to przecież do ich wykrywania wprowadzono tzw. paszporty biologiczne, śledzące – w znacznym uproszczeniu – wszelkie dewiacje w profilu metabolicznym sportowca.

Interesująco brzmią też teorie o niewykrywalnym podczas kontroli dopingu, do którego dostęp mają już nawet juniorzy, z roku na rok jeżdżący coraz szybciej. Wychodzi poniekąd na to, że zakazane substancje można już kupić nawet w gminnej aptece i wiedzą o tym wszyscy zainteresowani poza organami antydopingowymi. Trudno powiedzieć, jakim sposobem „Operacja Aderlass”, jedna z najgłośniejszych w ostatnim czasie i zakończona wyrokami więzienia dla organizatorów dopingowego procederu, została rozwiązana w dużej mierze dzięki działaniom wywiadowczym?

No i jeszcze taki drobiazg: skoro doping jest „niewykrywalny”, to po co Rosjanie zbudowali cały system fałszowania wyników badań i podmieniania próbek?

Rzecz jasna trochę w tym miejscu pokpiwam i trywializuję problem, ale zastanawiająca jest ta powszechna schizofrenia, która z jednej strony skłania część kibiców do rzucania oskarżeń o powszechne stosowanie dopingu w sporcie (osławione „prawda jest taka, że wszyscy biorą, a sztuką jest tylko nie dać się złapać”), a z drugiej nieustannie trzyma ich przed telewizorami.

Rozdwojenie jaźni

Czytam wypowiedź pewnego człowieka, który jest dumny ze swojego syna, startującego z powodzeniem w imprezach juniorów. Czytam, ale z każdym zdaniem rozumiem coraz mniej, bo oto tuż po zapowiedzi, że rozważają przyszłość w profesjonalnej drużynie pada kolejne, tym razem wyrażające przekonanie, że jazdę na dopingu w zawodowych ekipach wymuszają na zawodnikach ich szefowie i sponsorzy. Czyli jak to? Młody człowiek ma iść tam, gdzie będą od niego wymagać dopingu? I mówi to dumny z jego osiągnięć (i słusznie!) ojciec chłopaka?

Zresztą patrząc na ten problem nieco szerzej, owo rozdwojenie jaźni staje się jeszcze bardziej widoczne. Z jednej strony nieustannie powtarzamy, że doping zdominował kolarstwo i dyscyplina już nigdy się od niego nie uwolni, ale z drugiej narzekamy, że kolejka następców Kwiatkowskiego i Majki jest żałośnie skromna, że nie mamy żadnej drużyny nawet w drugiej dywizji, że młodzi ludzie do kolarstwa garną się coraz rzadziej itd.

Na coś się, do cholery, zdecydujmy. Albo przyjmijmy ten sport takim, jakim jest i zachęcajmy kolejnych do jego uprawiania, albo pogódźmy się z faktem, że ludzie nie muszą się garnąć do tego, co jest im od lat skutecznie obrzydzane.

Doskonale zdaję sobie sprawę, że kolarstwo zasłużyło sobie na dużą nieufność ze strony kibiców. Ale z drugiej strony coraz częściej odnoszę wrażenie, że pokolenie rozczarowane dopingowymi historiami Armstronga i jemu podobnych, zawłaszczyło sobie jedynie słuszny sposób patrzenia na dyscyplinę i konsekwentnie próbuje go narzucić kolejnym generacjom.

W imię czego dzisiejsi 15-latkowie mają podzielać nasze rozczarowanie? Czasy Armstronga interesują ich mniej więcej tak samo, jak posiadanie telefonu z tarczą. To jest historia. Jest ważna dla dyscypliny, ale nie może być dla niej jedynym punktem odniesienia. Czasy się zmieniły. W peletonie jeździ dzisiaj zupełnie inne pokolenie. Z jakiego powodu ma być genetycznie obciążone błędami popełnianymi przez poprzedników?

Czasy się zmieniły

Przemek Zawada kilka dni temu podzielił się na Facebooku wypowiedziami Thomasa De Gendta i Philippe’a Gilberta odnośnie wyścigowego tempa na Tour de France.

I znowu: można powyższe wypowiedzi odebrać jako kolejny dowód na istnienie tajemniczej substancji, która popycha do przodu w nieprawdopodobnym tempie znaczącą część peletonu.

Ja tymczasem przypomniałem sobie moją rozmowę z Pawłem Poljańskim, który pod koniec ubiegłego roku postanowił zakończyć zawodową karierę.

– Równolegle z pojawieniem się w peletonie młodych zawodników sporo się zmieniło. Tempo jazdy gwałtownie wzrosło. Presja również. Żeby przygotować się na odpowiednim poziomie, trzeba było dużo czasu spędzać na dodatkowych treningach i zgrupowaniach wysokogórskich. To kosztowało wiele wysiłku i wiązało się z jeszcze większym stresem. I przebywaniem poza domem blisko dziesięć miesięcy w roku – mówił wówczas żegnający się z peletonem zawodnik.

Z jego wypowiedzi wynika, że utrzymanie szalonego tempa peletonu jest możliwe, ale wiąże się z dużymi zmianami w procesie przygotowań. Nie ma w tym miejsca na żadną tajemnicę. Po prostu trzeba pracować jeszcze więcej i ciężej niż kilka lat wcześniej, bo czasy się zmieniły i wymagania w zespołach również.

– Jedną z ważniejszych zmian, jakie zaszły w całym procesie treningowym, było istotne zmniejszenie liczby dni startowych, zwłaszcza w gronie topowych kolarzy. To właśnie jeden z tych błędów, których nauczyliśmy się nie popełniać. Mając do dyspozycji bardzo precyzyjne dane z pomiarów, jesteśmy w stanie dokładnie zaplanować, kiedy zawodnik osiągnie szczytową dyspozycję. Nie musimy go w niej utrzymywać przez długi czas, każąc mu jeździć z wyścigu na wyścig.

To z kolei wypowiedź Arka Koguta, doświadczonego trenera kolarstwa, opracowującego dzisiaj plany treningowe dla amatorów. Tu również nie widzę zbyt wiele przestrzeni do snucia spiskowych teorii o powszechnym dopingu. Ostatnia dekada, jeśli ktoś nie zauważył, to czas gwałtownego rozwoju zaawansowanych technologii w kolarstwie. Już dawno nikt nie ukrywa w zawodowym peletonie, że jeździ według tego, co „mówią mu liczby”. A mając odpowiednio wiele danych można na ich podstawie dość skutecznie wnioskować o przyszłości. Może więc tutaj się kryje jedna z możliwych odpowiedzi na pytanie o fenomenalną formę Pogacara na Tourze? Może po prostu wiedział, w jaki sposób ją osiągnąć dokładnie w tym czasie, w którym potrzebował?

W podobnych poszukiwaniach można iść jeszcze dalej, źródeł zadziwiającej formy i osiągnięć dopatrując się np. w zmianie nawyków żywieniowych, co sugerują specjaliści od odżywiania w sportach wytrzymałościowych.

Możliwych odpowiedzi istnieje bardzo wiele. My, rzekomo nauczeni doświadczeniem, najchętniej przyjmujemy tylko jedną.

Chcę zrozumieć

Marek Tyniec, który poniekąd wywołał mnie do tablicy i sprowokował do napisania tego posta, zapytał w toku dyskusji, czy wyniki mocy Pogacara, średnia prędkość jego wspinaczki i – last but not least – co najmniej dwuznaczna dopingowa przeszłość części jego ekipy, nie budzą moich podejrzeń i nie każą mi „bić na alarm”.

Otóż nie. Budzą one moje zainteresowanie. Chciałbym się dowiedzieć, co się za nimi kryje. Chciałbym lepiej zrozumieć zachodzące w jego otoczeniu procesy, bo owo zrozumienie wydaje mi się o wiele cenniejsze dla rozwoju kolarstwa niż granie larum i rzucanie bezpodstawnych oskarżeń.

Jeśli chcemy poznać odpowiedzi, powinniśmy zacząć zadawać właściwe pytania. Moim zdaniem w kwestii formy Pogacara na drodze do Le Grand-Bornand jeszcze takie nie padło. Padło za to wiele podejrzeń.

Nie jestem oczywiście aż tak naiwny, bu wierzyć w to, że ludzie nie będą nadal szukali dróg na skróty. Leży to poniekąd w ich naturze. Ale mimo wszystko chcę wierzyć (i na razie znajduję potwierdzenie tej wiary w publikowanych przez WADA raportach), że podjęty przez ostatnie lata wysiłek zmierzający do znacznego ograniczenia skali dopingu w kolarstwie nie poszedł na marne. Że paszporty biologiczne, system ADAMS i liczba przeprowadzanych kontroli oraz oczekiwanie przez sponsorów wynagradzania poniesionych strat wizerunkowych, mimo wszystko w dużej mierze skutecznie powstrzymują ten proceder.

W chwili, w której przestanę w to wierzyć, po prostu przestanę się również interesować sportem.