Wieloskrętka

Skala hejtu wokół tegorocznego Tour de Pologne urosła do tak absurdalnych rozmiarów, że w samoobronie i nieco mimowolnie zacząłem szukać w tym wszystkim jasnych stron. Nawet te osławione balony przestały mnie tak drażnić jak dawniej. Trudno nie uznać tego za swoisty „sukces” hejterów.

Kilka lat temu, gdy mieszkałem jeszcze w Krakowie, odwiedził mnie mój poprzedni szef. Jechaliśmy na jakąś konferencję do Wiednia, ale zanim następnego ranka wyruszyliśmy w drogę, poszliśmy na kolację i spacer po mieście.

Błąkając się po Krakowie dotarliśmy w okolice tzw. Bernadki, kładki łączącej Kazimierz z Podgórzem. Jej charakterystycznym elementem są zawieszone nad Wisłą rzeźby przedstawiające gimnastyków.

Nie pamiętam już, jak dokładnie brzmiało pytanie, zadane wówczas przez moją żonę, ale sens jej myśli sprowadzał się do tego, co sprawiło, że artysta sięgnął po taki środek wyrazu i wykonane z jakiegoś stopu metalu odlewy zawiesił nieruchomo na stalowej linie.

– Wieloskrętka – odparł bez chwili wahania mój szef. – Stalowa lina spleciona z wielu cieńszych. Cokolwiek na niej zawiesisz, wisi nieruchomo. Jak krzesełka w kolejce linowej.

Na tym zakończyliśmy dyskusję o artystycznych uniesieniach. Mój były szef jest inżynierem, didaskalia nieszczególnie go interesują. Funkcjonalne rozwiązania i proste odpowiedzi – jak najbardziej.

Dwa kolory

W „Czułym narratorze” Olga Tokarczuk sporo miejsca poświęciła zjawisku, które nazwała „chorobą dosłowności”. Chodzi o rozumienie świata i opisujących go słów wyłącznie w sposób jednoznaczny, pozbawiony jakichkolwiek niuansów i alternatywnych znaczeń.

Konsekwencją „choroby dosłowności” jest sprowadzenie wszystkiego do prostych, kontrastowych pojęć, które łatwo sobie przeciwstawiać i rozstrzygać: to dobre, tamto złe. Czarne i białe, pozbawione dystansu, przymrużenia oka. Wszystko śmiertelnie serio i ostatecznie.

I ta wieloskrętka, i Tokarczuk, przypominają mi się za każdym razem, gdy spojrzę na dyskusję o tegorocznym Tour de Pologne. Ileż tam jest definitywnych stwierdzeń na temat tego, jak jest, jak być powinno, co powinien zrobić Czesław Lang i co nas niebawem czeka.

W skrócie: jest źle, powinno było być lepiej, Czesław powinien odejść, a polskie kolarstwo czeka smutny koniec, bo Tour de Pologne to jego antypromocja i nic więcej poza nabijaniem kieszeni Langa pieniędzmi z państwowych spółek. A komentarz wyścigu w TVP tylko tę „antypromocję” wzmacnia.

No i balony. Nie zapominajmy o balonach, choć te w tym roku jakby zeszły na dalszy plan.

Foto: Szymon Gruchalski

Od razu zastrzegę, że na tegoroczny wyścig patrzyłem jednym okiem, zajmując się w tym czasie czymś innym. W całości obejrzałem tylko etap do Rzeszowa, bo akurat miałem dyżur i pisałem relację. Byłem też na mecie w Krakowie, gdzie pogadałem trochę z ludźmi widzącymi to wszystko z bliska.

I przepraszam, ale nie widzę wszystkiego w tak ponurych barwach, w jakich maluje rzeczywistość rzesza komentujących.

Szeroki plan

Zacząłbym chyba od tego, że w tym roku przed Tour de Pologne poprzeczka zawisła wyjątkowo wysoko. Tydzień przed startem polskiego wyścigu skończyła się absolutnie wyjątkowa i emocjonująca od początku do końca edycja Wielkiej Pętli.

To była prawdziwa kolarska uczta, której smak będziemy jeszcze długo wspominać. Wszystko, co miało i będzie miało miejsce po niej, wydaje się mdłe i nijakie. W sumie normalna sprawa: jeśli coś nam się podobało, to większość z nas chce, żeby przynajmniej przez jakiś czas nic tego nie przesłaniało.

Na tle tegorocznego Tour de France polski wyścig pod względem sportowym wyglądał faktycznie wyjątkowo ubogo. Tego, czy wypadłby lepiej, gdybyśmy wcześniej przez cały lipiec czekali na jeden atak pod Hautacam, a ten by nie nastąpił, nie dowiemy się nigdy. Niemniej wydaje mi się, że warto spojrzeć w tym przypadku również na tak szerokie tło.

Góry

Nie przyłączę się również do chóru ślepo krytykujących poprowadzoną wokół „bieszczadzkiego komina” trasę.

Pomijam już kwestie czysto techniczne, wynikające z ograniczeń narzuconych przez UCI (maksimum 2 h transferu dziennie). Nad mrzonkami o trasie prowadzącej „dookoła Polski” też nie warto się pochylać, chociaż niezmiernie mnie bawi domaganie się zmiany nazwy wyścigu, skoro nie odzwierciedla ona rzeczywistości.

Już słyszę to larum, gdyby Lang zmienił nazwę np. na Lang Race lub inną, związaną z marką sponsora. „Zamach na tradycję i narodową świętość” byłby odmieniany przez wszystkie przypadki.

W tym miejscu wypada również serdecznie pozdrowić wszystkich, którym solą w oku jest wzorowana na Tour de France nazwa polskiego wyścigu, ale których „patriotyzm” i przywiązanie do „polskich wartości” nie pozwalają sklecić w ojczystym języku zdania bez co najmniej kilku zawstydzających błędów. Czytanie o tym, że „wyścig mugł by się nazywać po Polsku” niezmiennie wywołuje uśmiech politowania na mojej twarzy.

Zresztą ta obłuda części krytykantów jest sama w sobie zabawna. Z jednej strony proponują podróż z Gdańska do Zakopanego, najlepiej przez Białystok i Zieloną Górę, bo przecież „wyścig ma promować Polskę”. Z drugiej, gdy dyskusja schodzi na problem niewystarczająco atrakcyjnych podjazdów, wyliczają te najlepsze w Czechach lub w Słowacji.

Nie wydaje mi się, by wyłącznie góry decydowały o atrakcyjności wyścigu. W takich na przykład Belgii i Holandii, gdzie na brak popularności kolarstwo raczej nie może narzekać, na nadmiar 15-kilometrowych stromych podjazdów organizatorzy nie cierpią, a dyscyplina jakoś nie upada. W Danii, którą tak zachwycaliśmy się miesiąc temu, najwyżej położonym punktem jest szczyt przęsła mostu nad Wielkim Bełtem, a do uprawiania tego sportu, z niemałymi sukcesami, Duńczyków to nie zniechęca.

Tylko te dwa przykłady pokazują, że źródło problemu tkwi gdzie indziej. Góry są fajne, ale da się bez nich żyć.

Foto: Szymon Gruchalski

Złe decyzje

Zdecydowanie zgadzam się jednak z uwagą, że błędem w tegorocznej edycji było umieszczenie jazdy na czas na przedostatnim etapie.

Mnie osobiście podoba się idea rozstrzygania 1200-kilometrowego wyścigu na sekundy, ale tym razem chyba poszła ona nieco za daleko i peleton faktycznie momentami sprawiał wrażenie, jakby jechał „na przeczekanie”.

Jeśli w ogóle w tygodniówce jest miejsce na etap jazdy na czas, to wydaje mi się, że sens ma to wyłącznie na otwarcie i tylko pod warunkiem, że będzie to czasówka na tyle długa lub trudna, by powstały różnice, które później trzeba gonić.

Mam nadzieję, że organizatorzy tego błędu nie powtórzą, bo z zasłyszanych w Krakowie plotek wywnioskowałem, że impreza w południowo-wschodniej Polsce zagości na trochę dłużej. Dlaczego? O tym za moment.

Wcześniej pozwolę sobie na moment zatrzymać przy samej transmisji.

Rutyna

Jako pracownik Eurosportu nie zamierzam komentować decyzji dotyczących sprzedaży praw telewizyjnych. Jest jak jest, nie zmienimy tego. To nie miejsce na dyskusje o polityce.

Warto jednak zauważyć, że Lang jest w pewnym sensie zakładnikiem tej sytuacji. On jest zobowiązany do tego, by zapewnić sygnał. Musi go po prostu kupić, a wielkiego wyboru na naszym rynku nie ma. Przychodami ze sprzedaży praw kolarskich zasadniczo nikt się z organizatorami i zespołami nie dzieli, co – na marginesie – jeśli nie ulegnie zmianie, moim zdaniem najdalej za kilka lat sprowadzi na dyscyplinę potężne problemy.

Relacja może się podobać lub nie. Można ją oglądać lub nie. Jeśli ktoś wylewa w internecie morze hejtu na komentatorów, bo „zmarnował tyle czasu przed telewizorem”, powinien raczej spojrzeć w lustro. Bo to był jego czas i jego telewizor. Nikt go do siedzenia przed nim nie zmuszał.

Stanę w obronie kolegów z konkurencji, bo z własnego doświadczenia wiem, jak dużo czasu zajmuje złapanie właściwego „rytmu” oraz nauczenie się rozpoznawania zawodników po sylwetkach i fragmentach schowanych za wielkimi okularami twarzy, bo numery na komentatorskich monitorach widać tylko w zbliżeniu.

„Kolarz z wąsem” to nie „wstyd”, „żenada” czy „skandal”. To brak rutyny, bo siedem wyścigowych dni w roku to za mało, żeby nabrać biegłości w tej robocie, która tylko z pozoru wydaje się łatwa.

Ale przecież internetowi „znawcy wszystkiego” wiedzą lepiej: jak komentować, jak pisać, jak kadrować zdjęcia i jak wymawiać nazwisko Vingegaard, bo duńska kuzynka szwagra nagrała „właściwą” formę i wysłała Messengerem. Ale to opowieść na inną okazję.

Foto: Szymon Gruchalski

Impreza na wyłączność

Tę Tokarczuk na początku przywołałem nie bez powodu. Nie tak dawno wywołała niemałą awanturę, gdy powiedziała, że książek nie pisze się dla wszystkich, a jedynie dla tych, którzy mają ochotę czytać.

W kolarstwie (i w ogóle w sporcie) w pewnym sensie jest dokładnie odwrotnie: imprezy organizuje się dla wszystkich. Tymczasem tym, czego w otoczeniu kolarstwa zupełnie nie rozumiem, część kibiców uważających się za „prawdziwych fanów”, jest głęboko przekonana, że wyścigi są wyłącznie dla nich.

Tour de France ma w Eurosporcie wielokrotnie większą oglądalność od wszystkich innych wyścigów. Nie dlatego, że „prawdziwi fani” budzą się wówczas z zimowego snu lub nagle pączkują, ale m.in. dlatego, że przed ekranami siada wówczas zupełnie nowa, „okazjonalna” publika, przyciągnięta sławą wielkiej imprezy i chętna obejrzeć kawał Francji. I ta publika też ma prawo dobrze się bawić, a nie być wiecznie obsztorcowywana w Internecie, że się nie zna i zadaje głupie pytania.

Ci rzekomo „najwierniejsi” i podkreślający na każdym kroku, że zależy im na „promocji kolarstwa”, bardzo często robią naprawdę wiele, by tych „nowicjuszy” jak najbardziej zniechęcić. Zupełnie tak samo jak piłkarscy kibole, choć brakuje tu szalików, wydzielonych trybun i innych kibolskich atrybutów.

Foto: Szymon Gruchalski

Z Tour de Pologne jest podobnie. Przekonanie o tym, że wyścig jest wyłącznie dla tych, którzy „muszą” go oglądać, a potem załamywać ręce nad „zmarnowanym czasem” (oraz obowiązkowo o fatalnej kondycji polskiego kolarstwa) jest tak silne, że niektórzy nie wahają się sięgnąć po największe obelgi i najgłupsze postulaty, by wyrazić swoje niezadowolenie.

Postami z hasłem „Lang powinien odejść” lub wprost z żądaniem jego „dymisji” ja na miejscu Czesława wytapetowałbym sobie biuro. Myśl o zdymisjonowaniu właściciela z jego prywatnej imprezy wprawia mnie zawsze w szampański nastrój.

Będzie jeszcze trudniej

Mam raczej złe wieści dla tych wszystkich wiecznie niezadowolonych: ta impreza nie jest wyłącznie dla was. Dokładnie w takim samym stopniu jest to impreza dla tych wszystkich „zwykłych” ludzi z Sanoka, Leska, Łańcuta czy dowolnego innego miasta i wioski. Oni mają dokładnie takie samo prawo się bawić oglądaniem kolorowego peletonu, nawet jeśli nie zawsze wiedzą, o co tak do końca w tej zabawie chodzi.

I – obawiam się – te wieści będą jeszcze „gorsze”. Bo w tych wspomnianych wcześniej okołowyścigowych plotkach bardzo często pojawiało się zdanie, że w tym roku wyraźnie dawało się odczuć, że pieniędzy na organizację imprezy było mniej niż w poprzednich latach. I nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się szybko poprawić.

Tymczasem (to już z innych pogłosek) włodarze miast i miasteczek na trasie wyścigu już ponoć zapraszali Tour de Pologne za rok. Tam impreza bardzo się podobała, ludzie byli zadowoleni, a nie można zapominać o tym, że zbliża się rok wyborczy, w którym wiele krętych zwykle ścieżek w magiczny sposób się prostuje i zyskuje nową nawierzchnię…

To nie jest tak, że nie można tego wyścigu uczynić sportowo atrakcyjniejszym. Ale obawiam się, że w tych coraz trudniejszych czasach te wszystkie niuanse i półcienie staną się jeszcze bardziej istotne. O proste odpowiedzi, jak ta tytułowa wieloskrętka, będzie coraz trudniej.

Czy nam się to podoba czy nie, będziemy musieli dużo baczniej przyglądać się nie tylko imprezie, ale również towarzyszącym jej okolicznościom. Albo po prostu o niej zapomnieć. Bo Lang nie po to 30 lat temu kupił do niej prawa i konsekwentnie rozwija, by wyłącznie zbierać za to razy od postronnych obserwatorów. To jest biznes jak każdy inny. I jak każdy inny musi na siebie zarabiać.

Spodziewam się w związku z tym jeszcze większego hejtu. W tym roku osiągnął taki poziom, że nawet te osławione balony przestały mnie tak drażnić jak wcześniej.

O wyścigu powiedziano w tym roku tyle złego, że ja sam, choć zwykle za wiele rzeczy imprezę krytykowałem, tym razem mimowolnie i na przekór szukałem w nim jasnych stron.

To jedyne, co się wam udało, hejterzy. Najserdeczniejsze gratulacje!

Foto: Szymon Gruchalski Cycling (za zgodą Autora)

Najgorsze dopiero przed nami

Czuję się trochę rozdarty. Z jednej strony: żyję ze sportu. O ironio: zupełnie niedawno właśnie w tym celu zrezygnowałem z innego zajęcia, więc znowu na miejscu byłoby przytoczenie tutaj tego słynnego powiedzenia o rozśmieszaniu Pana Boga. Ale jest jak jest: dziś moje życie w dużym stopniu zależy od tego, jak wiele dzieje się w sporcie.

Nie tylko w kolarstwie, bo przecież stacja, w której pracuję szykowała się na gigantyczne przedsięwzięcie, związane z relacjonowaniem igrzysk olimpijskich. Już sam ogólny zarys planów, jakie poznaliśmy na początku roku robił wrażenie. Zanosiło się na co najmniej trzy tygodnie pracy w trybie 24-godzinnym i – nie ma co ukrywać – bardzo kręciła mnie ta wizja. Uwielbiam od czasu do czasu rzucić się w taki wir i styrać niemal do utraty tchu.

Wygląda na to, że wszyscy będziemy musieli odłożyć te plany na później.

Bo chociaż w moim interesie jest jak najszybszy powrót peletonu na szosy i rozegranie igrzysk w zaplanowanym terminie, to z dnia na dzień już samo wyobrażenie sobie tego robi się coraz trudniejsze. I już nawet nie chodzi wyłącznie o to, że na dzień dzisiejszy rzecz jest technicznie niewykonalna. Rzecz w tym, że na świecie będzie o wiele więcej ważniejszych spraw do załatwienia. Rozrywka – a przecież sport, choć jest skądinąd wielkim biznesem, wciąż pozostaje wyłącznie rozrywką – będzie musiała przynajmniej na czas jakiś zejść na dalszy plan.

Pamiętam maila, którego dostaliśmy w pewną niedzielę wieczorem i z którego wynikało, że wszyscy wracający z Włoch proszeni są o to, by przez jakiś czas pozostali w domach. Robiliśmy sobie małe podśmiechujki z kolegi, który właśnie wrócił z biathlonowych mistrzostw świata w Anterselvie.

To było równe trzy tygodnie temu, a liczba stwierdzonych wówczas zakażeń we Włoszech ledwie przekraczała tysiąc. Dziś jest to 50-krotnie więcej. Nikt wówczas nie wyobrażał sobie, że niecałe dwa tygodnie później opustoszeją i nasze ulice, a z domu zaczniemy pracować niemal wszyscy.

Myślę, że nikt z nas nie jest w stanie dzisiaj przewidzieć tego, jak długo potrwa ten paraliż, ale myślę, że powinniśmy być przygotowani raczej na długie miesiące. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jakie straty poniesie cała światowa gospodarka, ale oswajam się z myślą, że będziemy z tego wychodzić latami.

Gdy jednak widzę upór i niczym niezmąconą wiarę organizatorów igrzysk, którzy w większości twierdzą, że uda się je przeprowadzić w zaplanowanym czasie, coś się zaczyna we mnie gotować.

Bo jakie to będą igrzyska? Nawet jeśli technicznie uda się to wszystko zorganizować, a trybuny na ponad dwa tygodnie wypełnić tłumem rozentuzjazmowanych Japończyków, to czy na arenach będzie się toczyć uczciwa rywalizacja?

Czy wszyscy będą mieli takie same szanse na przygotowanie się do najważniejszej imprezy? Czy wszyscy będą trenować bezpiecznie? Czy może niektórzy będą się niepotrzebnie narażać, bo kilkunastu facetów w garniturach nie potrafi się zmierzyć z ciążącą na nich odpowiedzialnością?

Czy wszyscy będą walczyć czysto, wiedząc że WADA dzisiaj właściwie nie ma realnych możliwości przeprowadzania kontroli antydopingowych? I wreszcie: czy będziemy w stanie w ogóle wykrzesać z siebie jakiekolwiek pozytywne emocje, gdy wielu z nas albo jeszcze będzie opłakiwać zmarłych bliskich, albo próbować związać koniec z końcem w kryzysie, którego rzeczywistych rozmiarów dziś jeszcze nie potrafimy sobie wyobrazić?

Nie wiem nawet, czy chcę poznawać ciąg dalszy tej historii. Mam jednak obawy, że jeśli MKOl nadal będzie głuchy na wszystkie argumenty, idea igrzysk stanie się smutną karykaturą samej siebie. Bo przecież celem Pierre’a de Coubertin było zjednoczenie świata wokół idei pokoju, a nie pilnowanie wyłącznie tego, żeby się kasa zgadzała.

Dziś jest już pewne, że świat z pandemii koronawirusa wyjdzie w stanie głębokiego kryzysu, który prędzej czy później dotknie niemal każdego z nas. Nie bardzo potrafię znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego akurat MKOl miałby jako jedyny wyjść z tego obronną ręką?

Grafika: Flickr / Victor Hertz

The show must go on…

Obowiązkowym wyposażeniem kibica kolarstwa powinien być kubeł zimnej wody, stojący gdzieś zawsze na podorędziu. W ogóle idealnym rozwiązaniem byłoby, gdyby jego użycie było warunkiem zalogowania się na forum czy grupę dyskusyjną: wpisz login, hasło, potwierdź, że nie jesteś robotem i załącz aktualny filmik ze studzenia parującej czupryny. Trudno o inne wnioski, gdy się czyta płomienne akty strzeliste kipiących świętym oburzeniem kibiców. Jak choćby te wczorajsze, po wycofaniu się z Giro d’Italia Caleba Ewana i Elii Vivianiego.

Czytam sobie te pomysły i czuję, jak zaczyna mi brakować RAM-u do wyobrażenia sobie tych dwóch zbłąkanych neutronów, które połączyły się w ideę anulowania wcześniejszych wyników tych kolarzy, którzy wycofują się z wyścigu przed jego zakończeniem. Serio można w ogóle wpaść na taki pomysł? No to wyobraźmy sobie, jak by to mogło wyglądać.

Załóżmy, że etap 1. wygrywa kolarz z numerem 101. Ten z numerem 102 jest drugi, 103 – trzeci i tak dalej. Kolejne etapy wygrywa ta sama trójka, ale w różnych konfiguracjach, jak Frapporti, Maestri i Cima na lotnych finiszach. Aż przychodzi trudniejsza część wyścigu i kolarz z numerem 101 się wycofuje. Zatem bierzemy swoje kajety i kreślimy: pierwszego etapu już nie wygrał kolarz 101, tylko 102. Na drugim 102 był drugi, a nie trzeci, a na trzecim drugi był 103, który wcześniej był trzeci.

Kolejnego dnia wycofuje się ten z numerem 102, więc kreślimy od nowa: pierwszy etap wygrał 103, drugi też 103 i wychodzi na to, że trzeci też 103, bo przecież 101 i 102 już nie jadą. Potem wycofuje się kolarz z numerem 103, a my bierzemy nowy zeszyt, bo w tym starym nie ogarniamy już wszystkich wcześniejszych zmian. Potem bierzemy na kolana wnuka, którego próbujemy zarazić naszą pasją i idziemy sobie zaparzyć melisę, bo wkurza nas, że on nie rozumie, dlaczego kolarz, który przyjechał na metę jako trzeci, tydzień później wygrał ten sam etap w wyniku kilku skreśleń w notatniku.

Koronnym argumentem zwolenników teorii anulowania wyników wycofujących się kolarzy jest ich „niesportowe zachowanie”. Rzucam sobie okiem na powyższą łamigłówkę: no faktycznie, sport jak diabli. Kiedyś grałem w coś podobnego. Nazywało się „statki”.

Sięgam zatem po kubeł z zimną wodą i próbuję sobie przypomnieć o co w tym wszystkim chodzi i – nie chce być inaczej – wychodzi mi na to, że o zabawę i show. To nie jest nowy wynalazek Mauro Vegni, czy Christiana Prudhomme. W kolarstwie od samego początku chodziło wyłącznie o show, a wielkie wyścigi już grubo ponad sto lat temu służyły jednemu bogu: mamonie. Tour de France promował L’Auto, Giro – La Gazetta dello Sport, Paryż-Roubaix – tor kolarski, a belgijskie klasyki ich lokalną prasę i biznesy. Nic się w tej materii nie zmieniło. Sport jest tu narzędziem, a nie celem samym w sobie i choćbym nie wiem jak się obrażał na rzeczywistość, już tego nie zmienię. Zresztą… rzecz dotyczy nie tylko kolarstwa, ale generalnie wszystkich dyscyplin, których uprawianie jest sposobem życia jednych i metodą na zarabianie pieniędzy przez innych.

Zgoda, mało w tym romantyzmu i szlachetnej wizji Pierre’a De Coubertin, ale takie jest życie. Gdybym tego nie akceptował, prawdopodobnie interesowałbym się bardziej hodowlą winniczków, niż kręcącymi nogami facetami w lycrze. Tymczasem życie Wielkich Tourów jest poukładane w taki sposób, że najpierw jest areną dla sprinterów, którzy ku uciesze gawiedzi, tłumnie zgromadzonej na ulicach i placach miast dają popis nieprawdopodobnego szaleństwa, rozpędzając się ramię w ramię do 70 kmh i walcząc o każdy centymetr drogi. Potem sprinterzy ustępują miejsca góralom, którzy to trzytygodniowe show rozstrzygają na swoją korzyść.

Udział w wyścigu to nie przymus, ale umowa między zawodnikiem, a jego drużyną, organizatorem imprezy i sponsorami. Jeśli ta umowa dopuszcza możliwość wycofania się z rywalizacji, przyjmuję ją jako element rozgrywki i traktuję jako rozwiązanie taktyczne, którym w istocie jest, bo zmienia priorytety pracy całego zespołu i pozwala mu się skoncentrować na realizacji innych zadań w drugiej części wyścigu.

Inna sprawa, że etapy sprinterskie bywają nużące i źle się je ogląda w telewizji. Tegoroczne Giro w pierwszej części też jest pod względem emocji dość mocno rozczarowujące. Ale nie przypominam sobie takiego wyroku, który by skazywał kogokolwiek na siedzenie pięć godzin przed telewizorem. Nudzi Ci się? Idź na rower! Po co masz zatruwać życie sobie i innym, narzekając, że to wszystko nie tak i że zrobiłbyś to inaczej. Kalendarz kolarskich imprez jest bogaty – znajdź coś dla siebie i tym się ciesz, zamiast odbierać frajdę sobie i innym.

Sport to rozrywka i mam nadzieję, że nią pozostanie. Z etapu walk niewolników ludzkość już szczęśliwie wyrosła.

Foto Gian Mattia D’Alberto – LaPresse

Wyjątkowo zimny maj.

Trochę tu zarasta kurzem, ale tegoroczny maj jest nie dość, że wściekle zimny, to jeszcze wyjątkowo pracowity. Bynajmniej nie narzekam, bo bardzo lubię tę robotę, ale trudno pominąć fakt, że czasu jest mało, a stres spory.

Dość późno się zabrałem za przygotowywanie zapowiedzi Giro d’Italia w Sport.pl, więc wysłałem materiał w ostatniej chwili i nie za bardzo miałem możliwość sprawdzenia, co się z nim dzieje. A podziało się sporo, bo z oryginalnego tytułu „Niekończąca się opowieść” specjaliści od SEO zrobili jakiegoś potworka. No trudno. Nie nadążam za tymi wymogami „nowoczesnego” dziennikarstwa. Abstrahując więc od tego nieszczęsnego tytułu, cała reszta jest chyba zjadliwa, więc jak ktoś ma ochotę (lepiej późno, niż wcale), to można się częstować tutaj.

A na co dzień, przez całe trzy tygodnie wyścigu, mam do realizacji codzienne wydania Giro Extra w Eurosporcie. Bardzo mnie cieszy zdobywanie nowych doświadczeń, ale przyznaję się bez bicia, że stres jest ogromny i po tych 20-30 minutach wychodzę ze studia całkowicie wypompowany. Nie wdając się specjalnie w szczegóły kuchni, dość powiedzieć, że o tym, co zobaczę za moment na ekranie, dowiaduję się zazwyczaj kilka sekund wcześniej. A ponieważ nie jest to typowa relacja na żywo, ale zestaw migawek z fragmentami etapu, który skończył się kilka chwil wcześniej, przeplatanych rozmowami na żywo z tymi, których się właśnie uda złapać, trzeba być czujnym jak ważka, żeby nie dać się niczym zaskoczyć. Wychodzi mi raz lepiej, raz gorzej, czasem ten komentarz jest potwornie drewniany, ale cóż… robię to w sumie po raz pierwszy, więc mam nadzieję, że zanim wyścig się skończy, uda mi się tę nieokiełznaną materię jakoś opanować…

Tak czy inaczej trzymajcie kciuki. I zapraszam codziennie, kilka minut po relacji z każdego etapu Giro – te oglądajcie koniecznie, bo tam się naprawdę pięknie dzieje i będzie działo.

A’propos: o tym, co się może zadziać w Corsa Rosa porozmawiałem sobie też krótką chwilę z Andrzejem Grabowskim na antenie Polskiego Radia 24. Też zapraszam, tu mnie jeszcze nie było 😉

Kasa musi się zgadzać…

Sponsorskie „pogromy” już się w historii zdarzały, ale tym razem sytuacja nie ma związku z próbą ratowania reputacji marek w obliczu dopingowej awantury, za to wydarza się w samym szczycie znakomitej – wydawać by się mogło – koniunktury w kolarstwie. Powoli, acz nieubłaganie, zmienia się cały model funkcjonowania tego sportu w mediach. A co za tym idzie – sposób jego finansowania.

Zakrawa na pewną ironię losu, że Quick-Step Floors, który w tym sezonie jest bliski pobicia wszelkich rekordów, jeśli idzie o liczbę zwycięstw (na dziś ma ich na koncie już 60), wciąż szuka nowego sponsora. Dla Patricka Lefevere nie jest to co prawda sytuacja nowa (w 2014 roku, gdy ekipa Omega Pharma – Quickstep zgarnęła 61 triumfów również pożegnał głównego partnera), ale skala zjawiska jest w tym roku zastanawiająca. Co prawda producent podłóg, który kolarstwo wspiera od 19 lat (najpierw wespół z Mapei, a potem jeszcze z wieloma innymi sponsorami) zapowiedział, że pozostanie w sporcie, ale z ograniczonym budżetem, to mimo wszystko powstała w ten sposób dziura w kasie drużyny może być trudna do zasypania. Informacje o problemach finansowych drużyn kolarskich zaczęły się ostatnio pojawiać hurtem: Jelly Belly się wycofuje, Aqua Blue znika, One Pro Cycling ogranicza działalność (zamierza skoncentrować się wyłącznie na drużynie kobiet), Verandas Willems-Crelan łączy się z Roompotem, Lotto NL zniknie sprzed Jumbo, a gdyby nie polska marka CCC, to niewykluczone, że pożegnalibyśmy się również z ekipą BMC (choć tu akurat główną przyczyną była śmierć właściciela marki i zespołu, Andy’ego Rihsa, którego spadkobiercy nieszczególnie byli zainteresowani wyścigową schedą). I tak dalej…

W gruncie rzeczy nie jest to też nic nowego, bo takie sponsorskie „pogromy” już się w historii zdarzały, ale tym razem sytuacja nie ma związku z próbą ratowania reputacji marek w obliczu dopingowej awantury, za to wydarza się w samym szczycie znakomitej – wydawać by się mogło – koniunktury w kolarstwie, którego popularność od ładnych kilku lat nieustannie rośnie i sięga w coraz bardziej egzotyczne zakątki świata. O co więc chodzi?

Z jednej strony o zjawisko, które można (w dużym uproszczeniu) określić popularnym określeniem „zmęczenie materiału” i koniecznością zmiany strategii marketingowej w wielu firmach. Jest to dość naturalny proces, wynikający z faktu, że zbyt długie powtarzanie tego samego komunikatu do tej samej grupy odbiorców powoduje, że przestają oni na ten komunikat reagować, albo przestaje im się kojarzyć z produktem, którego markę miało całe to działanie wspierać. Na polskim rynku można to dość łatwo wytłumaczyć na przykładzie Team Sky, który nie ma u nas pierwotnego desygnatu, bo mało który przeciętny kibic zdaje sobie sprawę, że za tym projektem nie stoi tylko kilkunastu facetów ubranych w ciasne wdzianka oraz gburowaty Sir Dave Brailsford, a gigantyczny koncern mediowy, obecny w kilkudziesięciu krajach: od Irlandii po Nową Zelandię i od Meksyku po Turcję. Polskiemu odbiorcy Sky kojarzy się jednoznacznie z kolarstwem, za to w wielu innych krajach – po prostu z zespołem, który reprezentuje barwy telewizji, która ich budzi, bawi, informuje, czasem straszy, a czasem podpowiada, gdzie pojechać na wakacje. Problem powstaje wtedy, gdy w miejscu, gdzie produkt jest obecny, marka przestaje się z nim kojarzyć. Kiedy więc przeciętny Brytyjczyk na hasło „Sky” przestanie sięgać po pilota, a zacznie – tak jak kibic z Polski – wypatrywać kolarzy, z dużym prawdopodobieństwem załoga Brailsforda zostanie odesłana na emeryturę, albo po prostu ktoś z zarządu wyśle maila, zatytułowanego: „A teraz radźcie sobie sami”. W tym kontekście przywołani na początku tego wpisu kolarze Quick-Step Floors w pewnym sensie są ofiarami własnego sukcesu: ktoś u producenta podłóg mógł się przestraszyć, że jak tak dalej pójdzie, to łatwiej mu będzie sprzedawać rowery 😉

Drugi powód jest nieco bardziej złożony i wynika – moim zdaniem – głównie z tego, że całkowicie zmieniły się zarówno sposób konsumowania mediów, jak i reguły, które rządzą marketingiem i komunikacją marek. A to oznacza, że ten model funkcjonowania peletonu, który znamy dzisiaj i który polega w dużej mierze na eksponowaniu i wzmacnianiu znajomości marki sponsora będzie powoli, acz nieubłaganie odchodził do lamusa.

Po pierwsze dlatego, że media coraz częściej przestają być konsumowane linearnie (czyli program po programie), co przekłada się na znacznie większą trudność w określeniu skali świadczeń, oferowanych sponsorowi. Dotychczas wyglądało to mniej więcej w ten sposób (znowu w dużym uproszczeniu), że siedział sobie przed ekranem smutny człowiek i cierpliwie mierzył wielkość logotypu, obliczał jego proporcję względem całego ekranu, czas ekspozycji, otoczenie innych marek i jeszcze kilka innych mniej lub bardziej ważnych parametrów, po czym wrzucał to wszystko w excela, wpisywał skomplikowaną formułę, mnożącą to wszystko przez cenę standardowego spotu reklamowego w danym programie i o danej godzinie, a następnie wysyłał do klienta w formie opasłego raportu, zatytułowanego „ekwiwalent reklamowy ekspozycji marki”. Sponsor zaś się cieszył, że wydał „tylko” milion euro za działania, które były „warte” dziewięć, bo tak mniej więcej wynikało z tego zestawienia. Schody zaczynają się w momencie, gdy nie włączamy telewizora, ale odpalamy streaming w internecie, albo oglądamy sobie to samo, co inni, ale trzy godziny później, korzystając z usługi VOD, lub zwykłego nagrania programu w dekoderze. My się cieszymy, ale sponsor nie wie do końca, za co płaci.

Po drugie: rewolucja social media, z której konsekwencji jeszcze nie wszyscy zdajemy sobie sprawę, przyniosła nie tylko zmianę modelu funkcjonowania mediów z „Paid” (czyli to, co znaliśmy do niedawna: płacisz za czas i jesteś) na „Owned” (media własne marketera) i „Earned” (tworzone przez odbiorców marki, chociażby w formie blogów), ale również model samej komunikacji marketingowej, która przeszła ewolucję z tzw. 4P (product / price / place / promotion – czyli: produkt / cena / miejsce sprzedaży / promocja) na formułę 4C: customer value / cost / convenience / communication (czyli: wartość dla klienta / koszt (którego cena jest tylko składnikiem, bo kosztem jest np. czas) / wygoda / komunikacja). Jak to się przekłada na kolarstwo? Wbrew pozorom bardzo prosto.

Weźmy przykład z naszego podwórka i Tour de Pologne, powszechnie krytykowany za to, że nie objeżdża całego kraju i nie promuje pięknej naszej Polski całej, ale tylko wybrane miejsca, zazwyczaj wciąż te same. Odłóżmy na bok kwestie stricte organizacyjne, czyli to, czy jakieś miasto chce mieć wyścig u siebie, czy nie. Co do zasady: motocykl z kamerą wjedzie za kolarzami wszędzie, a pilotowi śmigłowca rejon, w którym lata, również nie robi większej różnicy. W czym więc problem? Ano w tym, że jak spojrzeć na listę sponsorów, to ekspozycję w telewizji większość z nich może sobie ogarnąć jednym telefonem do domu mediowego. W wielu przypadkach byłoby nawet taniej. Ale to, czego w ten sposób nie kupią, to bezpośredni kontakt z kibicem, możliwość poczęstowania go zwykłym lizakiem, obdarowania czapeczką lub plastikową łapą do robienia hałasu, czy czymkolwiek, co w bezpośrednim kontakcie staje się zalążkiem jakiejś więzi między marką a odbiorcą, niemożliwej do nawiązania w zwykłym bloku reklamowym. Carrefour na TDP się nie tyle promuje, ile komunikuje się ze swoimi potencjalnymi klientami. Ale żeby to było możliwe, wyścig musi jeździć tam, gdzie ma największe szanse spotkania tych potencjalnych klientów.

To właśnie z tego powodu Tour de France (i inne wielkie wyścigi) poprzedza gigantyczna karawana reklamowa, z tego samego powodu Geraint Thomas założy w listopadzie żółtą koszulkę i pojedzie na kilka pokazowych wyścigów do Szanghaju lub Indonezji i z tego samego powodu Peter Sagan będzie na rękach noszony w ekipie BORA-hansgrohe po kres swojej kolarskiej kariery, bo nikt inny w taki sposób nie buduje interakcji kolarstwa z kibicami. I mogę się założyć (choć na razie to tylko moje gdybanie), że sponsoring w kolarstwie powoli, acz nieubłaganie będzie ewoluował w tę stronę. Będziemy świadkami kryzysów i upadków jeszcze wielu zespołów, a później ich odradzania się w zupełnie innej formule, z innym nastawieniem do sponsorów, innym otwarciem na kibiców i zupełnie inną komunikacją. Oby tylko na rowerach jeździli tak samo, jak dzisiaj 😉