Wiza ważna tylko do granicy odpowiedzialności

Nawet jeśli Djokovic wygra z australijskim rządem, a później wywalczy 21. tytuł, wielu ludziom trudno będzie zaakceptować jego wielkość. Bo Serb zachowuje się tak, jakby zapomniał o dwóch ważnych rzeczach. O tym, że w sporcie reguły są takie same dla wszystkich i o tym, że aby wygrywać z innymi, trzeba najpierw pokonać samego siebie. On tymczasem sprawia wrażenie, jakby uznał, że świat mu jest ten tytuł w jakiś sposób winien.

Zdarzyło ci się kiedykolwiek uczestniczyć przed jakimś sportowym eventem w tzw. pasta party? A może twoim śniadaniem przed dłuższym wysiłkiem była pyszna bułka z miodem? Może pakujesz do kieszonki na drogę zbożowe batony, żeby się nimi poratować przed utratą sił?

A co w sytuacji, kiedy to wszystko powyżej okazałoby się nie tyle antidotum na słabość, ile jej przyczyną? I gdyby powiedział ci o tym ktoś, kto tylko zobaczył cię na ekranie telewizora lub monitora?

Brzmi dziwnie? Być może. Ale na przykład dla takiego Novaka Djokovica już niekoniecznie. Bo on na przykład święcie wierzy, że już sam kontakt z produktem zawierającym gluten powoduje u niego utratę energii. A to bynajmniej nie jest jedyne z dziwnych wierzeń w jego bogatym repertuarze, w którym zjadanie trawy z kortów Wimbledonu wydaje się niewinne jak całowanie ziemi przez papieża.

Czy mu wolno w to wierzyć? Jak najbardziej. Każdy z nas wierzy w jakieś mniej lub bardziej nieprawdopodobne historie. Różnica polega jednak na tym, że na ogół się tymi naszymi dziwactwami nie chwalimy obcym ludziom. No i nas zazwyczaj nie obserwują i nie biorą za wzór miliony.

Upadek autorytetów

Kilka lat temu zrobiło się u nas głośno o tzw. złotym pociągu. Legenda sięga końca II Wojny Światowej i wciąż pozostaje legendą, chociaż od czasu do czasu ktoś ją odkurza i na chwilę poszukiwaczom skarbów rośnie tętno. Sporo ludzi w tę historię wierzy. I też mają do tego prawo.

Ale spróbujmy sobie wyobrazić, że tę historię powtarza z przekonaniem np. Robert Lewandowski, wskazując domniemane miejsce ukrycia składu z kosztownościami. Nie trzeba jakiejś przesadnie bogatej wyobraźni, by oczyma duszy zobaczyć Karkonosze w najlepszym wypadku jako płaskowyż. Bo jestem przekonany, że z dnia na dzień zjawiłyby się tam tabuny ludzi z łopatami. W końcu gdyby powiedział to sam „Lewy”, to przecież musiałaby być prawda. W epoce upadku autorytetów w taki właśnie sposób oddziałują na wiele umysłów ludzie po prostu szeroko znani.

Żeby nie szukać zbyt daleko, wystarczy przywołać przykład Edyty Górniak, której wyssane z palca, całkowicie pozbawione podstaw, logiki i jakiegokolwiek sensu tezy trafiają do setek tysięcy odbiorców wyłącznie dlatego, że Górniak jest znana. Bynajmniej nie z dokonań w zakresie medycyny. Po prostu znana.

„Test” na nietolerancję glutenu

Wytwórcy pieczywa mają sporo szczęścia, że sprawa rzekomej nietolerancji Djokovica na gluten wydarzyła się jeszcze przed gigantycznym wzrostem popularności mediów społecznościowych. Gdyby bowiem to wszystko zadziało się dzisiaj, z dużym prawdopodobieństwem bylibyśmy świadkami wielu podpaleń piekarni lub pizzerii, które podstępnie czyhają na nasze zdrowie. Co byłoby zresztą dość zabawne, zważywszy, że rodzice Nole prowadzili pizzerię.

Ta historia zaczęła się na początku 2010 roku, podczas rywalizacji Serba w Australian Open. Grał właśnie mecz z Francuzem Jo-Wilfredem Tsongą i potwornie się męczył. To zresztą nie było nic nowego, Djokovic praktycznie od początku swojej kariery uchodził za zawodnika słabo radzącego sobie z długotrwałym wysiłkiem. Do tego stopnia, że rywale zarzucali mu notoryczne symulowanie, a wiele jego wygranych było później kwestionowanych z powodu niesportowego zachowania i nadmiernego korzystania z przerw medycznych.

Na drugiej półkuli mecz z Tsongą oglądał praktykujący medycynę, nie zawsze konwencjonalną, dr Igor Cetojevic. To on stwierdził, oglądając Djokovica na ekranie, że ten ma problem z przyswajaniem glutenu. Prawie pół roku zabrało mu dotarcie do tenisisty. Przekonał go testem, podczas którego kazał mu stać prosto, z wyciągniętą przed siebie prawą ręką. Novak miał ją unosić w górę, lekarz ciągnął ją w dół. Ciało tenisisty stawiało rzecz jasna opór.

To samo ćwiczenie wykonali chwilę później, ale Djokovic miał w tym czasie lewą ręką przyciskać do brzucha kromkę chleba. Tym razem opór był znacząco słabszy.

Własny system wierzeń

Mogę sobie wyobrazić, że na wychowanym w bogobojnej rodzinie 22-latku zrobiło to wrażenie. Nie wydaje mi się też niczym szczególnie dziwnym, że młody Djokovic zbudował sobie później cały system opartych na medycynie naturalnej wierzeń, niezbędnych mu do przekonania, że robi wszystko, by być najlepszym tenisistą świata. I silnych do tego stopnia, że gdy musiał się poddać operacji łokcia, żalił się trenerowi i światu, że jest to niezgodne z jego przekonaniami. Niewiele brakowało, by chirurgiczna interwencja w jego ramię wpędziła go w depresję.

Do pewnego momentu był to jednak system obowiązujący tylko w najbliższym otoczeniu tenisisty (restrykcyjnej naturalnej diety wymagał również od swoich trenerów). Świat nie oglądał eksperymentów doktora Cetojevica na Insta Stories, ludzie nie śledzili jeszcze każdego kroku Djokovica i nie łapali każdego wypowiedzianego przez niego słowa. A nawet jak łapali, to nie zawsze traktowali poważnie, bo niełatwo było wierzyć w deklaracje, że pozbycie się glutenu z diety uczyniło ciało tenisisty silniejszym, a jego umysł jasnym, patrząc na jego niekontrolowane wybuchy złości na korcie.

Aż przyszła pandemia COVID-19, która z Djokovica uczyniła bożka tzw. koronasceptyków. Gdy poruszające się niemal zupełnie po omacku władze niemal na całym świecie pozamykały co tylko się dało, Serb, nie zważając na konsekwencje, zorganizował własny turniej. Pozarażała się na nim większość zawodników, nie wyłączając samego Djokovica i jego bliskich. Wprawdzie publicznie później za to przepraszał, ale zdania tak naprawdę nie zmienił. Uznał po prostu, że „było za wcześnie”.

Po zakażeniu dochodził do siebie w górach Visoko w Bośni i Hercegowinie. Ich „uzdrawiająca moc” jest kolejnym z elementów osobistej religii Djokovica. Przekonał go do niej biznesmen Semir Osmanagic, który twierdzi, że tamtejsze góry nie są dziełem natury, tylko zostały zbudowane przez starożytne ludy zamieszkujące tamte okolice. Nawiasem mówiąc, ów system wierzeń Djokovica skrzętnie wykorzystują serbscy nacjonaliści, którzy coraz częściej głośno mówią o tym, że powstała po jugosłowiańskiej wojnie Bośnia i Hercegowina okazała się „nieudanym projektem” i powinna zostać przyłączona do Serbii. Umiłowanie tenisisty do gór Visoko jest dla wielu serbskich polityków prawdziwym darem niebios.

„Prawo do prywatności”

To właśnie rodacy Djokovica byli pierwszymi, którzy gremialnie przyklasnęli antyszczepionkowej postawie swojego „ambasadora”, nie zważając na to, że dla niego wszelka „zewnętrzna” ingerencja w organizm to tylko jeden z fundamentów jego życiowej filozofii. Dalekiej zresztą od konsekwencji, bo odrzucając osiągnięcia naukowe w medycynie Djokovic jednocześnie mocno wierzy w naukę, gdy idzie o zachowanie się piłki na korcie. „Sports Illustrated” opisał jakiś czas temu, że Nole ze swoim sztabem dokładnie przeanalizował ponad 3800 możliwych zagrań. Dzięki temu, jak mawiają jego rywale, „potrafi sprawić, że specjalnie dla niego pole gry się powiększa”.

Co ciekawe (i co często umyka żarliwym wyznawcom antyszczepionkowych tez Djokovica), tenisista nigdy nie twierdził, że się nie zaszczepi. Swoją pozycję zbudował na twierdzeniu, że wymóg potwierdzenia zaszczepienia narusza jego prawo do prywatności, bo to, co dostarcza swojemu organizmowi jest wyłącznie jego sprawą. Nie brakuje ludzi, którzy twierdzą, że Djokovic mimo wszystko przyjął szczepienie, ale stał się zakładnikiem głoszonych przez siebie tez i z uwagi na rzesze fanów i niemal kultowy status w ojczyźnie, nie może się teraz z tego elegancko wycofać.

Jak na ironię, teza Djokovica o „prawie do prywatności” legła w gruzach, gdy przeszedł od słów do czynów i zaczął jej w praktyce intensywnie bronić. Od kilku dni coraz powszechniejsza staje się wiedza, dostępna do niedawna tylko największym fanom serbskiej gwiazdy, jak choćby przywołana powyżej historia „testu” na nietolerancję glutenu.

W złym miejscu i w złym czasie

Uzbrojony w swoją własną religię i wyznający ją tłum wyznawców Djokovic przyleciał w końcu do Australii. Gorzej trafić nie mógł, bo to kraj, który w walce z pandemią od początku sięgał po ciężkie działa i nawet jeśli nie odnosił spektakularnych sukcesów, bo w tym przypadku trudno mówić o jakimkolwiek sukcesie, to przynajmniej udało się tam znacząco ograniczyć straty. Od początku pandemii w blisko 26-milionowej Australii z powodu COVID-19 zmarło niespełna 2400 osób. Dla porównania: w o jedną trzecią większej Polsce właśnie przewijamy licznik stu tysięcy ofiar.

Stanowisko australijskich władz nie jest przy tym jednorodne, bo w poszczególnych stanach obowiązują różne przepisy. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze determinacja organizatorów Australian Open; dyrektor turnieju Craig Tiley miał powiedzieć, że nieobecność największej gwiazdy imprezy (Djokovic wygrał turniej dziewięć razy) uderza wprost w rentowność wydarzenia.

Reguły były jednak znane od dawna: w imprezie mogą wziąć udział wyłącznie zaszczepieni zawodnicy. Już po zatrzymaniu Serba na lotnisku w Melbourne wyszła na jaw korespondencja między ministrem zdrowia w rządzie federalnym a dyrektorem turnieju. Wynika z niej, że na etapie przekazywania informacji zawodnikom zadziałał swoisty „głuchy telefon”, bo dość jednoznaczną wykładnię przedstawiciela rządu w korespondencji, która trafiła do graczy, zinterpretowano nieco inaczej, uchylając Djokovicowi (i nie tylko jemu) drzwi do udziału w turnieju. Wcześniej bowiem wszystko wskazywało na to, że nieprzejednany w swoim sceptycyźmie wobec ujawniania informacji o szczepieniach Serb o dziesiąty tytuł walczyć nie będzie.

Pokusa okazała się jednak zbyt duża. Djokovic ma bowiem szansę nie tylko na wyśrubowanie rekordu zwycięstw w Australian Open, ale również objęcie samodzielnego prowadzenia w klasyfikacji wszech czasów pod względem liczby wygranych turniejów Wielkiego Szlema. Dziś dzieli tron z dwoma innymi wielkimi: Rafaelem Nadalem i Rogerem Federerem. Wszyscy trzej mają na koncie po 20 zwycięstw.

Federer jednak wciąż leczy kontuzję i w Australii nie wystąpi. Forma Nadala, który również zmaga się ze skutkami urazu, raczej nie daje mu wielkich szans na triumf w Melbourne, gdzie zresztą wygrał w karierze tylko raz, w 2009 roku. Djokovic miałby więc teoretycznie otwartą drogę do samodzielnego prowadzenia, jeśli oczywiście nie przeszkodzi mu któryś z utytułowanych i nie mniej ambitnych młodszych rywali, jak choćby Daniił Miedwiediew, Alexander Zverev czy Stefanos Tsitsipas, jeśli liczyć tylko tych, którzy są sklasyfikowani bezpośrednio za Serbem.

Pyrrusowe zwycięstwo (jeśli w ogóle cokolwiek wygra)

Nawet jeśli Djokovicowi uda się wygrać Australian Open, może się to okazać pyrrusowym zwycięstwem. Przejdzie bowiem do historii nie tylko jako najlepszy tenisista wszech czasów, ale również jako człowiek, który dokonał tego naginając reguły. Jeśli okaże się, że faktycznie był zakażony koronawirusem 16 grudnia ub. roku (co miało być podstawą ubiegania się o zwolnienie medyczne), a dzień później oficjalnie spotykał się nie tylko z przedstawicielami serbskiej poczty, ale również naraził na ryzyko infekcji dzieci w akademii tenisowej, jego reputacja może lec w gruzach.

I niewielką pociechą będzie to, że przez swoje uwięzienie został nieformalnie uznany za mesjasza antyszczepionkowców. Prawdopodobnie dla większości ludzi będzie już na zawsze symbolem braku odpowiedzialności. Tę granicę już przekroczył, bo do tego nie potrzebował żadnej wizy.

Już kilka dni temu jeden z jego najbliższych współpracowników i przyjaciół stwierdził, że „Novak najwyraźniej źle odczytał nastroje wśród Australijczyków”, którzy już po opublikowaniu informacji o przyznaniu mu zwolnienia w większości zapałali świętym oburzeniem. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że od prawie dwóch lat żyją niemal w zamknięciu, najdłużej dotykani rozmaitymi formami lockdownu i dziesiątkami innych ograniczeń.

Djokovic najwyraźniej nie tylko „źle ocenił nastroje”, ale zapomniał o dwóch dość ważnych zasadach, na których opiera się rywalizacja w sporcie. Po pierwsze: niezależnie od tego, w co kto wierzy, wszystkich obowiązują dokładnie te same zasady. Po drugie: bycie najlepszym wymaga nieustannego pokonywania przede wszystkim swoich własnych słabości. Novak tymczasem uparł się, że ze względu na jego przekonania cały świat powinien mu teraz sprzyjać. Jakby świat był mu ten tytuł w jakiś sposób winien.

I już samo to przekreśla jego szanse na zostanie największym z największych, nawet mimo ewentualnego zwycięstwa w turnieju. Budzący skrajne emocje wśród fanów już wcześniej, teraz spolaryzuje swoich zwolenników i przeciwników jeszcze bardziej. Dla jednych zyska jeszcze więcej boskich przymiotów, inni zobaczą w nim jeszcze bardziej fałszywego proroka.

Osobiście szczerze wątpię, by było to korzystne dla samego sportu.

Djokovic na razie wygrał bitwę. W sądzie jego prawnikom udało się dowieść, że nie było podstaw do anulowania jego wizy. Ale sąd nie rozstrzygał o powodach, dla których przyznano mu zwolnienie medyczne i prawo wjazdu na teren Australii. Ostatnie (?) słowo w tej sprawie może należeć do australijskiego ministra odpowiedzialnego za politykę imigracyjną.

Jakąkolwiek decyzję podejmie, sport na tej całej awanturze już sporo stracił. Australian Open bez Novaka Djokovica będzie wydarzeniem niepełnym. Z nim będzie zapewne wydarzeniem brzydkim.

foto: Flickr / Derek AR

Prawo do milczenia

Tak się złożyło, że w poniedziałek miałem dyżur wideo, więc obraz płaczącej Igi Świątek przewinął mi się przez monitor co najmniej kilka razy. Patrzyłem, jak na długie minuty chowa w ręczniku twarz, a w uszach brzmiał mi genialny komentarz Marka Furiana o samotności sportowca.

Marek mówił o tenisie, że jest sportem przegranych, bo po turniejowych drabinkach wspina się wiele zawodniczek i zawodników, ale miejsce na szczycie jest tylko jedno. Ale tak jest przecież niemal w każdym sporcie. I każdy sportowiec ma tę świadomość, że wygrana to raczej rzadki przywilej niż oczywistość. A mimo to staje na starcie kolejnych zawodów i za każdym razem od początku zaczyna tę samą drogę. I pokonuje ją najczęściej niemal całkiem samotnie, walcząc nie tylko z rywalami, ale przede wszystkim z samym sobą.

Kilka dni temu Justyna Kowalczyk-Tekieli napisała kapitalny felieton o tym, jak dziś podchodzi do sportu i igrzysk oraz w jaki sposób traktowała je wcześniej. Napisała w nim m.in. „nie każdy jest stworzony do wygrywania, ale każdy na igrzyskach powinien przesunąć swoją granicę możliwości”.

Jestem sobie w stanie wyobrazić, że głównym powodem łez Igi było właśnie to, że nie zdołała przekroczyć tej granicy, którą sama sobie określiła i osiągnąć tego celu, który dla niej samej był najważniejszy. I z tym żalem została na koniec całkiem sama.

Jestem sobie w stanie wyobrazić, że to samo czuli Michał Kwiatkowski, Rafał Majka, Ania Plichta, Kasia Niewiadoma i każdy inny sportowiec, który poświęcił długie miesiące przygotowań, podporządkowując swoje życie tylko jednemu celowi, by na koniec nie móc go osiągnąć. Nie mówiąc już o takich pechowcach jak Mathieu van der Poel, któremu przez idiotyczny błąd sztabowców nie było dane nawet sprawdzić, czy jest w stanie zbliżyć się do granicy swoich możliwości. Wszyscy na koniec byli rozgoryczeni. I wszyscy z tą goryczą zostali w praktyce całkiem sami.

Sport, mimo dziesiątek kamer i milionów ludzi przed telewizorami, okazuje się bowiem na koniec dnia jedną z najbardziej samotnych aktywności człowieka.

Ktoś mi kiedyś zarzucił, że toczę jakąś krucjatę przeciw kibicom, a to przecież dla nich ten cały wysiłek. To oni „robią” oglądalność, za którą idą sponsorzy, to oni dają pracę dziennikarzom, a poza tym sport bez kibiców w ogóle nie ma większego sensu. Mają więc owi kibice pełne prawo mieć oczekiwania i obficie korzystać z prawa do krytyki, gdy „ich” sportowcy tym oczekiwaniom nie sprostają.

Żadna to krucjata. Jednak nie potrafię przejść obojętnie wobec traktowania sportu przez niektórych kibiców jak przez księgowego, który w księgach widzi tylko stronę „winien”.

Pasjami uwielbiam niekończące się dyskusje o tym, że od sportowców należy wymagać, bo przecież „mają sponsorów i kontrakty”. Gdyby się dłużej poskrobać w czuprynę można by z czasem dojść do pytania, co musieli zrobić, żeby owe kontrakty podpisać a sponsorów pozyskać, ale przeciętny sportowy kibic aż tak daleko w przeszłość nie wybiega.

Historia Kwiatkowskiego jako dzieciaka zasuwającego latami, by w przyszłości stać się znakomitym kolarzem, kanapowego widza zupełnie nie interesuje. Wcześniejsze dokonania też nie mają większego znaczenia. Widz ma przecież oczekiwania tu i teraz, zatem nawet jeśli sportowiec przed laty wywalczył jakieś tytuły, które rozpierały wówczas kibicowską dumę, winien te sukcesy regularnie powtarzać. Duma przecież nie boli tylko wtedy, gdy człowiek od niej aktualnie puchnie. Zaś głównym celem sportowca, jak przekonywał mnie niedawno jeden z dyskutantów, jest „przejście do historii”.

Kibica nieszczególnie interesuje czas spędzony przez sportowca na przygotowaniach. Chce startować – musi trenować, prosta sprawa. W końcu to jego praca, chociaż akurat ten argument również bywa zwodniczy, by gdy sportowiec wykonuje pracę zleconą mu przez przełożonych, to się również wcale kibicom nie musi podobać. Wtedy byłego mistrza świata bez cienia zażenowania nazywają „woziwodą”.

„Jak byś się nie obrócił, dupa zawsze z tyłu” – jak mawiał mój znajomy. Widz ma prawa, sportowiec ma obowiązki. Ma startować, ma wygrywać i najlepiej, żeby robił to w sposób przekonujący, upokarzając największych rywali. Wtedy się z dumy puchnie najszybciej. A! No i koniecznie przed 18:30, bo później szanowny pan kibic ma już inne plany.

Ktoś w tym miejscu pewnie powie, że przesadzam, ale historia nas uczy, że nieuprawniona krytyka, która pozostaje bez reakcji, z czasem przekształca się w otwartą nienawiść i fizyczną agresję. Na ogół tylko z tego powodu, że ktoś nie sprostał oczekiwaniom widzów. Fizyczne ataki na sportowców nie należą już niestety do rzadkości.

W dużej mierze „zasługą” kibiców jest też sytuacja, w której nazwisko psychologa staje się niemal na równi rozpoznawalne z nazwiskiem sportowca, którym się opiekuje, a gros czasu poświęconego na przygotowania do najważniejszych imprez to w dzisiejszych czasach tzw. trening mentalny, w którym pracuje się m.in. nad radzeniem sobie z presją i oczekiwaniami. Niczego nie odbierając rzecz jasna Darii Abramowicz, która jest doskonała w tym co robi i przed której życiową mądrością i wiedzą w pokorze chylę czoła, ale nie wydaje mi się zupełnie normalną sytuacja, w której sportowiec, by sięgnąć po upragnione trofeum, musi się odciąć od kontaktów z całym światem, by go nie dosięgły „życzliwe rady” i „krytyka” kibiców.

Rezygnacje nawet najlepszych sportowców z udziału w najważniejszych imprezach właśnie z powodów problemów mentalnych są dziś coraz częstsze. I jakoś wciąż nie skłaniają do refleksji, za to znacznie częściej wywołują głupawe uśmiechy na twarzach i kolejne komentarze, że „w głowach się już poprzewracało”.

Wolność wypowiedzi i prawo do krytyki nie są wartościami, które nie podlegają żadnym regułom. Czasem po prostu trzeba jeszcze wiedzieć, kiedy i co wypada powiedzieć.

Gdy we wtorek rano Adam Probosz w przepięknej przemowie dziękował Mai Włoszczowskiej za długie lata wspaniałych emocji, jakich nam wszystkim dostarczyła, na kolarskiej grupie krzykliwa garstka „znawców tematu” dzieliła się ze światem przemyśleniami, że do Tokio pojechała wyłącznie za zasługi (a to tylko jedno z bardziej życzliwych stwierdzeń).

I jasne, można to wszystko zbyć wzruszeniem ramion, że to wyłącznie tyrady życiowych przegrywów, którzy sami niczego nie osiągnęli. Najczęściej jednak jedna durna wypowiedź pociąga za sobą kolejne. Jeden z najbardziej wzruszających momentów tych igrzysk, zamykających okres wspaniałej sportowej kariery dwukrotnej medalistki, jakiejś grupie ludzi będzie się kojarzył z internetową defekacją, bo ktoś akurat w tej chwili poczuł silne pragnienie, aby „mieć rację”.

Jeśli nie zaczniemy na takie sytuacje reagować, wkrótce zostanie nam do oglądania wyłącznie symulacja sportu, bo ci, wobec których dziś czujemy się „w obowiązku” dzielić dobrymi radami, wkrótce skończą jako fizyczne i psychiczne wraki. Nie da się przecież bez końca tkwić w bańce. Pewnego dnia ten internetowy wyrzyg w końcu do sportowca dotrze.

Kto wtedy pospieszy z „dobrą radą”, by go zachęcić po raz kolejny do walki? I dla kogo właściwie będzie miał walczyć? Dla ludzi, którzy nie potrafili skorzystać z prawa do milczenia? Którzy nie czując smaku jego potu i trudności ze złapaniem oddechu przyznali sobie prawo do kategorycznych ocen? Którzy na koniec stwierdzą, że nie bawił ich w wystarczająco satysfakcjonujący sposób?

„Wam, drodzy kibice, życzę i wyrozumiałości, i powodów do łez radości!” – zakończyła swój felieton Justyna Kowalczyk-Tekieli.

Obiema rękoma się pod tym podpisuję, choć mam wrażenie, że nad tą „wyrozumiałością” czekają nas lata ciężkiej pracy. I jeśli dzisiaj nie zaczniemy, cieszyć się sportem z każdym kolejnym dniem będzie nam coraz trudniej.